Świat"Do Rzeczy": Powrót lewackiego terroru

"Do Rzeczy": Powrót lewackiego terroru

"Do Rzeczy": Powrót lewackiego terroru
Źródło zdjęć: © PAP/DPA
02.02.2016 06:45, aktualizacja: 05.02.2016 11:10

Niemieckie służby odkryły, że za próbą uprowadzenia transportera wiozącego milion euro stali byli terroryści RAF. Czy to przygotowania do powrotu podziemnej lewicowej rewolucji? - zastanawia się Stefan Sękowski w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".

Van zajechał drogę transportowemu samochodowi wypełnionemu pieniędzmi. Rabusie wycelowali w kierowców broń maszynową i pancerfaust. Ostrzelali szybę. Nie udało im się dostać do zabarykadowanej eskorty. Odjechali. Tak wyglądał napad, do którego doszło w ubiegłym roku pod Bremą.

19 stycznia 2016 r. prokuratura w Verden ogłosiła, że ślady DNA znalezione w porzuconym później samochodzie osobowym wskazują na to, iż sprawcami ataku byli Ernst- Volker Staub, Burkhard Garweg i Daniella Klette – troje terrorystów działających w latach 80. i 90. XX w. we Frakcji Czerwonej Armii (RAF). Co więcej, to także oni w grudniu próbowali pod Wolfsburgiem uprowadzić inny samochód z pieniędzmi.

Dziecko Pokolenia '68

Niemiecka policja jest zaskoczona. Bo Stauba, Garwega i Klette bezskutecznie szuka od 25 lat. W 1991 r. mieli ostrzelać ambasadę USA w Bonn, a dwa lata później dokonać ostatniego aktu terrorystycznego pod szyldem RAF – ataku bombowego na więzienie w Weiterstadt. Cała trójka należała do „trzeciej”, ostatniej generacji tej organizacji, która przez prawie 30 lat siała postrach w zachodnich Niemczech.

RAF, założona w 1970 r. m.in. przez Andreasa Baadera i lewicową dziennikarkę Ulrike Meinhof, była jednym z radykalniejszych dzieł pokolenia ’68. Kierując się komunistycznymi poglądami, stawiała sobie za cel walkę z „imperializmem” i „kapitalizmem”, a za wzór działania brała południowoamerykańską partyzantkę miejską. W praktyce oznaczało to: strzelanie do policjantów, porwania i egzekucje czołowych postaci niemieckiej polityki i gospodarki, podkładanie bomb pod sklepy i siedziby nielubianych instytucji (np. wydawnictwa Axel Springer) czy koszary wojsk amerykańskich. Terror osiągnął apogeum w 1977 r., kiedy to z rąk RAF zginęli m.in. federalny prokurator generalny Sigfried Buback, przewodniczący zarządu Deutsche Banku Jürgen Ponto oraz wcześniej uprowadzony przewodniczący związku pracodawców – Hanns Martin Schleyer.

RAF uderzała i w latach 80., i 90., gdy należeli do niej Staub, Garweg i Klette. To oni prawdopodobnie zakończyli w 1998 r. oficjalną historię RAF, publikując specjalną odezwę. Zdaniem jej autorów formuła partyzantki miejskiej wyczerpała się. Co nie oznacza, że zakończyła się sama walka, bowiem pismo kończyło się słowami: „Rewolucja mówi: byłam, jestem, będę”.

Terror na ulicach

Nie było to jednak ostatnie słowo byłych „bojowników”. Rok później napadli pod Duisburgiem na konwój z pieniędzmi, z którego ukradli ok. miliona marek. Te pieniądze miały wystarczyć im na życie w ukryciu. Stąd jedna z głównych teorii śledczych dotyczących ostatnich wydarzeń zakłada, że terrorystom skończyły się środki finansowe. Jak mówił prawnik i badacz tematyki RAF, Butz Peters, w wywiadzie udzielonym agencji DPA: „To swego rodzaju zabezpieczenie na starość. Ktoś, kto przez wiele lat żył w podziemiu, nie mógł opłacać ubezpieczenia emerytalnego lub odkładać w inny sposób”.

Jednak jest i druga teoria. Gdy w 1970 r. Andreas Baader, Ulrike Meinhof i ich towarzysze założyli RAF, nie uderzyli od razu w zgniłą, „neofaszystowską” RFN. Najpierw przygotowali się, m.in. obrabiając kilka banków. Podobnie było zresztą później, przy kolejnych falach terroru: bojownicy napadali na banki i auta z pieniędzmi, ale także kupowali samochody i wynajmowali konspiracyjne mieszkania. Czyżby więc partyzantka miejska wracała do łask i szykowała się kolejna fala lewicowej przemocy?

Być może, choć trzeba powiedzieć, że motywowany komunistyczną bądź anarchistyczną ideologią terror w Niemczech po prostu… trwa. Co prawda nie dochodzi do porwań i strzelanin, jednak w wielu, zwłaszcza dużych miastach Niemiec środowiska skrajnie lewicowe są bardzo silne. Według Urzędu Obrony Konstytucji w RFN mieszka 7,6 tys. agresywnych lewicowych ekstremistów. – Chociaż ich liczba waha się z roku na rok, w ostatnich latach wzrósł poziom i akceptacja przemocy. Szczególnie należy zauważyć, że maleją opory przed ranieniem policjantów. Napastnicy liczą się nie tylko z tym, że mogą ich ciężko zranić, ale i zabić – donoszą służby. W 2014 r. – ostatnim, za który istnieją pełne dane – doszło w Niemczech do 995 przestępstw z użyciem przemocy na tle lewicowym, z czego do sześciu prób morderstwa.

O tym, co potrafią niemieccy ekstremiści spod znaku czerwonej gwiazdy lub czarnej flagi, przekonaliśmy się choćby cztery lata temu w Polsce podczas Dnia Niepodległości, kiedy aktywiści Antify atakowali uczestników obchodów i policjantów. W Niemczech zdarza się to bardzo często. Skrajna lewica uderza we wszystko, co kojarzy im się z kapitalizmem i faszystowskim państwem, za jakie uważają współczesne Niemcy.

Brukiem w pokój dziecięcy

W czerwcu 2014 r. w Hamburgu lewicowcy podpalili trakcję kolejową prowadzącą do portu, by uderzyć w ten sposób w element „kapitalistycznego obrotu towarów” – jak określili to w oświadczeniu. W Berlinie radykałowie mieszkają przede wszystkim w dzielnicy Kreuzberg. Tam często dochodzi do starć z policją, zwłaszcza 1 maja. W ostatnich latach jednym z centrów lewicowej przemocy stał się Lipsk. Pod koniec listopada ubiegłego roku ekstremiści obrzucili płytami chodnikowymi i pojemnikami z kwasem mieszkanie ministra sprawiedliwości Saksonii Sebastiana Gemkowa. Ciężkie płyty wybiły szyby i wpadły do środka lokalu. Jedna z nich, wymierzona w pokój dziecięcy, w którym spały czteroletnia córka polityka i jego kilkumiesięczny syn, szczęśliwie odbiła się od fasady. Zwłaszcza dzielnica Konnewitz, zamieszkana w dużej mierze przez lewicowych autonomistów, jest miejscem częstych przestępstw. Od kiedy na początku 2014 r. postawiono tam komisariat policji, był on atakowany kilkadziesiąt razy – kamieniami, woreczkami z farbą.
Lewicowi bojówkarze urządzają tam sobie w sylwestra regularne rozróby.

Jednak do apogeum ubiegłorocznej przemocy doszło 12 grudnia 2015 r., kiedy przez Konnewitz przeszła skrajnie prawicowa manifestacja. Ponad tysiąc lewicowców odpowiedziało na prowokację niesamowitą agresją. Obrzucili maszerujących kamieniami i butelkami, zdewastowali mieszkanie organizatora pikiety i wdali się w regularną bitwę z policją, ciężko raniąc kilku funkcjonariuszy. Jak pisał o tych wydarzeniach Urząd Ochrony Konstytucji: „Podpalając pojemniki na śmieci na podwórkach, używając środków pirotechnicznych i rzucając płytami chodnikowymi, liczono się z tym, że można zranić lub zabić osoby postronne, w tym przebywające w okolicy zamieszek dzieci”.

Ślepota na jedno oko

Nie tylko skrajna lewica stosuje przemoc w Niemczech. Silne są także środowiska nacjonalistyczne, ostatnio coraz częściej dają o sobie znać w kontekście np. ataków na ośrodki dla uchodźców. Niemiecki UOK wskazuje też na rozrastanie się środowisk islamistycznych. Różnica polega jednak na tym, że o ile przemoc „prawicową” słusznie jednoznacznie potępia cała scena polityczna, o tyle w przypadku lewicowego ekstremizmu jest inaczej.

Niektórzy posłowie Partii Lewica należą do stowarzyszenia Rote Hilfe (Czerwona Pomoc), które wspiera finansowo i prawnie osoby oskarżone o przestępstwa motywowane lewicowymi poglądami. Z założenia odmawia ono pomocy tym, którzy żałują swoich czynów. Dwa lata temu młodzieżówki Lewicy i Zielonych zorganizowały akcję „Jestem lewicowym ekstremistą”, uderzającą w walkę z radykałami.

Pobłażanie lewicowym skrajnościom bierze się z poczucia moralnej wyższości nad przeciwnikami, których można zwalczać wszelkimi możliwymi sposobami. Jednak także ze spuścizny pokolenia ’68. Co by mówić o polskiej „lewicy laickiej”, to jednak szła ona za zawołaniem Jacka Kuronia: „Nie palcie komitetów, zakładajcie własne!”. Tymczasem wśród niemieckiej lewicy nadal króluje hasło: „Niszczcie to, co was niszczy!”, rozsławione pod koniec lat 60. przez zespół Ton Steine Scherben. W kontekście chaosu spowodowanego kryzysem imigracyjnym Niemcy mają z wciąż żywą rewolucją coraz większy problem.

Autor jest publicystą „Gościa Niedzielnego” i redaktorem „Nowej Konfederacji”.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (45)
Zobacz także