"Do Rzeczy": Im gorzej, tym lepiej
Prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Rzepliński skarżąc się mediom na list ministra finansów, przeniósł spór o Trybunał na inny poziom. Nie do końca wiemy, jakie były zamiary obu protagonistów – wątpliwości nie ma tylko co do fatalnych skutków ich akcji dla polskiej waluty.
List ministra Pawła Szałamachy, datowany na 2 maja, jest bardzo krótki – kilka konwencjonalnych grzeczności i informacja, że 13 maja będzie ogłoszony kolejny ranking wiarygodności kredytowej Polski, tym razem przez agencję Moody’s, i przypomnienie, że przed kilkoma miesiącami obniżka ratingu przez inną agencję, Standard & Poor’s, motywowana była nie sytuacją ekonomiczną, która zdaniem ministra jest bardzo dobra, ale konfliktem o Trybunał Konstytucyjny, i że obniżka ta wpłynęła na wahania kursu złotego, które pociągnęły za sobą konkretne straty dla budżetu. Praktycznie cały sens listu zawierał się w jednym zdaniu: „Proszę o rozważenie powstrzymania się do 13 maja z wystąpieniami, które stanowiłyby podniesienie jego [sporu konstytucyjnego] poziomu”.
Ujawnienie takiego listu jest dla Polski oczywistą szkodą, z czego powinien sobie zdawać sprawę nie tylko prezes Trybunału Konstytucyjnego, lecz także każdy jako tako zorientowany w sprawach obserwator. To sygnał dla rynków finansowych, że polski minister finansów obawia się obniżenia ratingu i wahania kursów narodowej waluty. Taki sygnał automatycznie staje się samosprawdzającą przepowiednią, zaproszeniem do ataku na złotego i łatwego spekulacyjnego zysku. Widzieliśmy to natychmiast po wystąpieniu, kiedy w szybkim czasie złoty osłabił się w stosunku do euro o kilkanaście groszy. W swojej stosunkowo krótkiej działalności lidera politycznego, jakim – w większym stopniu niż sędzią czy prawnikiem – jest w tej chwili Andrzej Rzepliński (choć z oczywistych powodów i on, i jego stronnicy starają się zachowywać pozory, że występuje w tej drugiej funkcji), rozgrywkę z ujawnieniem listu będącego rzekomo „haniebnym naciskiem na Trybunał” powtarza już po raz trzeci. I po raz trzeci ma to miejsce tuż przed planowaną
manifestacją KOD. Tak zagrał pismem Beaty Kempy, tak samo potem pismem Zbigniewa Ziobry. Za każdym razem schemat akcji jest podobny, może prymitywny, ale skuteczny: wiele godzin zmasowanych okrzyków o skandalu, hańbie, pogwałceniu niezawisłości, łamaniu podstawowych zasad demokracji etc., natychmiastowa zapowiedź interpelacji w Sejmie, korowody potępiających „haniebne naciski” polityków opozycji i autorytetów… Fakt, że w ogłoszonym hańbą liście niczego specjalnego nie było, a dopatrywanie się w informacjach, iż rząd uważa działania TK i jego prezesa za nielegalne, „niespotykanych w cywilizowanym świecie pogróżek” to robienie z igły wideł, w całym tym krzyku umykał uwadze szerszej publiczności, zwłaszcza tej, do której propagandowe kampanie były skierowane – niechętnych PiS wyborców wielkomiejskich, ulicznego „mięsa armatniego” opozycji, które emocjonalne wzmożenie mobilizować ma do aktywnego udziału w protestach.
W tym kontekście trudno poprzestać na stwierdzeniu, że prezes Rzepliński – jak ujął to Jarosław Gowin – „zareagował infantylnie”, i na zdiagnozowaniu u niego „braku kontaktu z rzeczywistością” oraz „drażliwego ego”. Andrzej Rzepliński z roli bezstronnego sędziego wyszedł już pod koniec poprzedniej sejmowej kadencji, kiedy to współdziałał z PO w jej „skoku” na należne następnemu Sejmowi dwa miejsca w TK, a po PiS-owskiej „konwalidacji” wyraźnie uwierzył tym, którzy dla swoich politycznych celów zapewniali go, że wyrasta na niekwestionowanego przywódcę sił broniących demokracji i zdobyczy III RP, w przyszłości zaś – na naturalnego kandydata tego obozu na prezydenta. Inna sprawa, że politykiem poczuł się, nie mając żadnych do polityki talentów ani kompetencji i zarzuty o wielkim wyobrażeniu własnego majestatu tudzież słabym kontakcie z rzeczywistością są trafne. Z tego względu jako lider stanowi Rzepliński marniejszą pod każdym względem kopię śp. Bronisława Geremka. W każdym razie gdyby Rzepliński uznał prośbę
Szałamachy po prostu za chybioną, mógł ją zwyczajnie zignorować. Ujawniając list, opowiadając przy tym, że minister zlekceważył jego prośbę o spotkanie (przypomnijmy, list datowany był na 2 maja, a ujawniony został 5 maja), i skarżąc na jawną dyskryminację, bo minister powinien był wysłać jednocześnie analogiczny list Jarosławowi Kaczyńskiemu (ciekawe wskazanie symetrii, wiele mówiące o wyobrażeniu Rzeplińskiego o swojej pozycji), prezes Trybunału nie pozwala się traktować jako niezależny, niezawisły sędzia i apolityczny stróż litery prawa, za jakiego pragnie uchodzić.
Rodzi się jednak pytanie: Skoro operację „haniebny list” przeprowadzono już dwukrotnie, to jak minister Szałamacha mógł sądzić, że i jego list nie zostanie użyty przez Rzeplińskiego w taki sam sposób – dając asumpt antypisowskim mediom do okrzyków o „PiS-owskim kneblu dla niezależnego sędziego”, a przy okazji spekulantom do gry na osłabienie złotego? Czy naprawdę mógł sądzić, że przestroga przed osłabieniem waluty i stratami budżetu państwa powstrzyma od akcji polityka obozu, któremu problemy państwa polskiego są na rękę, budują jego poparcie – obozu od dawna już działającego według zasady „im gorzej, tym lepiej”, czego wystarczającą chyba lekcją była aktywność jego europosłów wokół antypolskiej rezolucji w PE czy udaremnienia wyboru Janusza Wojciechowskiego do europejskiej Izby Obrachunkowej. Poważne potraktowanie wyjaśnień ministra, że list wysłał „z troski o państwo”, wierząc, iż jest ona w równym stopniu podzielana przez prezesa TK, każe widzieć w nim naiwnego do granic głupkowatości harcerzyka. Nic więc
dziwnego, że większość komentatorów nie uwierzyła w szczerość tych wyjaśnień i pojawiły się domysły, iż wysłanie listu stanowiło perfidną polityczną pułapkę, w którą Rzepliński dał się złapać – nie tyle samemu Szałamasze, ile sterującemu nim (bo przecież steruje wszystkim) Jarosławowi Kaczyńskiemu. Rząd, wedle tej teorii, wie już z przecieków, że Moody’s pójdzie w ślady S&P i obniży rating, a ponieważ nie ma ku temu wskazań ekonomicznych (przeciwnie, jesteśmy bodaj jedynym krajem, któremu Komisja Europejska podniosła niedawno prognozę wzrostu), jako przyczyna podana zostanie rzekoma niestabilność polityczna kraju. A jako jej dowód – przeciągający się spór sejmowej większości z sądem konstytucyjnym. List wysłano więc z pełną świadomością, że Rzepliński nie oprze się pokusie, by po raz kolejny przedstawić się w roli „naciskanego” męczennika, a to spowoduje spektakularną deprecjację złotego i pozwoli rządowi zrzucić z siebie odpowiedzialność, przedstawiając jako winnego obniżenia ratingu i jego skutków
Rzeplińskiego oraz stojący za nim obóz polityczny. Trudno ocenić, ile w tej makiawelicznej wizji prawdy. Poprzednie obniżenie ratingu zarówno gospodarka i waluta, jak i rząd znieśli nadspodziewanie dobrze. Chociaż przy okazji na wywołanych zamieszaniem ruchach kursowych ktoś zarobił grube miliony i wielu analityków sugerowało, że to w istocie, a nie polityczny nacisk na Polskę, jak miała nadzieję opozycja i jak oskarżał rząd, było przyczyną zaskakującej decyzji S&P.
Tegoroczny budżet stoi mocno, najdalej idące wątpliwości dotyczą dopiero lat następnych. Kolejne kłopoty z ratingiem raczej nie są więc w stanie wyrządzić naprawdę poważnych szkód, choć oczywiście oznaczać będą dla budżetu straty. To przesłanki, na podstawie których można spekulować, nawet idąc dalej, i jak niektórzy sugerować, że rządowi w ogóle zależy na trwałym osłabieniu złotego, bo to samo, co powiększa koszt obsługi długów państwa, poprawia też konkurencyjność polskich producentów. Tyle że dla takich spekulacji nie ma naprawdę żadnych już namacalnych przesłanek. Prawdziwa czy nie teza o celowym „podpuszczeniu” Rzeplińskiego bardzo spodobała się sympatykom PiS. Podobnie jak teza o haniebnych naciskach jego przeciwnikom. W istocie mamy tylko kolejne zawirowania kursu złotego i kolejny dowód, że w grze na osłabienie rządu opozycja nie cofnie się przed żadną szkodą wyrządzaną państwu, przeciwnie – właśnie w ściąganiu na nie problemów widzi swą szansę. Jednak przecież takiego dowodu od dawna już nie
potrzebujemy.
Rafał A. Ziemkiewicz
Polecamy najnowszy numer "Do rzeczy", który jest już w kioskach