Polska"Do Rzeczy": Bałkański kocioł w polskiej armii

"Do Rzeczy": Bałkański kocioł w polskiej armii

20 lat temu polscy żołnierze na misji w Bośni i Hercegowinie pierwszy raz współpracowali z NATO w działaniach bojowych - pisze Artur Bilski w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy". Co zmieniło się przez ten czas?

"Do Rzeczy": Bałkański kocioł w polskiej armii
Źródło zdjęć: © PAP | Marcin Bielecki

11.03.2016 | aktual.: 12.03.2016 10:40

Według poufnego raportu opracowanego w 1997 r. dowódców z NATO frustrowały u Polaków bierność i brak własnych inicjatyw na poziomie jednostek i dowódców. Czy od tego czasu wiele się zmieniło w mentalności polskich wojskowych? Czy udało się zwalczyć mentalność postkolonialnej armii, pozostałości po Układzie Warszawskim?

– Do byłej Jugosławii wyjechał zlepek przypadkowych ludzi, w większości ambitnych i odważnych, ale ok. 20 proc. to byli „wygnańcy” z jednostek – tak wspomina swój udział w misji ONZ gen. Roman Polko. Żołnierze, z którymi nie radzili sobie ich przełożeni: z wyrokami, ze skłonnościami do nadużywania alkoholu... Mimo tych problemów udało nam się zbudować dobry zespół. – W sytuacjach kryzysowych wychodziły z ludzi prawdziwe charaktery, chorąży komandos poprosił o powrót do kraju, bo po prostu się bał, a kapral zasadniczej służby podczas ostrzału naszego posterunku „aresztował” spanikowanego sierżanta i przejął dowodzenie – dodaje.

NATO wchodzi na Bałkany

Ostatecznie jednak ONZ nie poradził sobie na Bałkanach, stąd decyzja o zaangażowaniu NATO w stabilizację sytuacji w tym regionie Europy. W styczniu 1996 r. naczelny dowódca sojuszniczych sił NATO w Europie gen. George Joulwan mógł wysłać kontyngenty wojskowe do Chorwacji i Bośni. W ten sposób rozpoczęła się operacja pokojowa pod kryptonimem Joint Endeavor (Połączony Wysiłek). Jednym z wielu zadań stawianych przed wojskowymi było pilnowanie, aby cywile, zarówno Muzułmanie oraz Chorwaci, jak i Serbowie, mogli się swobodnie i bezpiecznie poruszać po całej Bośni i nie powrócili do bratobójczej walki. Bośnię podzielono na trzy sektory. Oprócz amerykańskiej dywizji Task Force Eagle (TFE) swoje strefy mieli również Brytyjczycy i Francuzi.

Inicjatorami zaproszenia Polski do współpracy były kraje skandynawskie, które tworzyły już wcześniej w ramach sił ONZ tzw. Nordycką Brygadę. Stało się tak ze względu na coraz bardziej realną perspektywę naszego członkostwa w NATO. Dania wraz z Norwegią, Finlandią i Szwecją zaproponowały Polsce udział w wielonarodowej jednostce w Bośni. Aby poznać procedury NATO i zgrać się ze Skandynawami, Polacy najpierw odbyli szkolenie w Danii, a do sił NATO w styczniu i lutym 1996 r. dołączyło 670 żołnierzy z 16. Batalionu Powietrznodesantowego z Krakowa.

Wyzwaniem dla wszystkich było zorganizowanie pracy sztabu składającego się z 88 osób z dziewięciu różnych państw. Oprócz krajów nordyckich i Polski dołączyły republiki bałtyckie i USA. Cała wielonarodowa jednostka liczyła blisko 2,8 tys. żołnierzy plus 220 amerykańskich artylerzystów i zespół do walki psychologicznej. Kadra znała różne procedury i regulaminy ze swoich krajów. Panowała różna mentalność. Jeden z polskich oficerów z 16. Batalionu Powietrznodesantowego z Krakowa tłumaczył, że w tym czasie obowiązywała następująca szkoła dowodzenia w polskiej armii: na początku gnoiło się żołnierzy i kadrę oficerską, a potem stopniowo popuszczało. Niestety, w wielu przypadkach ta szkoła dowodzenia przetrwała do dzisiaj.

Żołnierze polskiego batalionu i wielonarodowej brygady musieli się jednak dogadywać i przełamywać mentalne bariery. To, co uchodziło płazem dowódcom w polskim batalionie, było nie do pomyślenia w szwedzkim, duńskim czy też wielonarodowym sztabie brygady z siedzibą w Doboju. Wojskowi mieli zapobiegać przemocy, monitorować siły zbrojne stron konfliktu i składy broni, a w razie jakichkolwiek kłopotów konfiskować uzbrojenie. Żołnierze patrolowali 156 km granicy rozdzielającej wojska serbskie i muzułmańsko-chorwackie, która wcześniej stanowiła linię frontu.

Starcie kultur dowodzenia

W Bośni Amerykanie narzucili swoją kulturę dowodzenia i sposób prowadzenia operacji wojskowych. Polegało to na tym, że podejmowanie decyzji było scentralizowane. Nawet najmniejsze szczegóły operacji wojskowych musiały być konsultowane z Amerykanami, co wywoływało frustrację u oficerów europejskich i usztywniało system, powodując nadmierną biurokrację. W tym obszarze też następowało starcie różnych mentalności i kultur dowodzenia.

Tak opisuje tę sytuację gen. Roman Polko: – W PRL-owskim wojsku dominowały wrzask, prywata i dawanie w kość po to tylko, żeby pokazać, kto tu jest ważniejszy. Oczywiście wielu oficerów nie czuło się z tym komfortowo, ale to był trend dominujący. W kulturze dowodzenia NATO takie postępowanie byłoby niedopuszczalne.

Mimo całej tej negatywnej otoczki związanej z wzajemnym poznawaniem się i niekiedy trudnościami z inicjatywą na poziomie jednostek w byłych krajach Układu Warszawskiego NATO-wscy dowódcy doceniali ich pracę i wyszkolenie. A Polacy zyskali szczególne uznanie.

Generałowie i polityka

Dramatem współczesnej polskiej armii do dzisiaj jest to, że ciągle żołnierze nie są dobrze dowodzeni. - Problemem wśród części generalicji jest od dawna konformizm - komentuje całą sytuację ppłk rez. Grzegorz Kwaśniak, były wykładowca Akademii Obrony Narodowej, a obecnie pełnomocnik szefa MON ds. Obrony Terytorialnej. - Czynniki te uniemożliwiają zmiany w systemie obronnym i wypracowanie nowej mentalności.

Potwierdzają to badania socjologiczne. Na pytanie postawione w 2015 r. żołnierzom przez Wojskowe Biuro Badań Społecznych, czy obdarzają zaufaniem swoich bezpośrednich dowódców, 70 proc. stwierdziło, że tak. Niemal co trzeci odpowiedział „nie” albo nie miał zdania. Taki obraz polskiej armii wyłania się z raportu „Identyfikacja żołnierzy zawodowych z wojskiem. Morale i przywództwo wojskowe”.

- Wyniki badań to efekt tego, że na stanowiska dowódcze awansują osoby z kwalifikacjami, ale bez cech przywódczych - komentował te badania Janusz Zemke, były wiceminister obrony narodowej. Z kolei były dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak dodaje, że dowódcy bardzo się upolitycznili i utracili kontakt z rzemiosłem. A morale wojska przez to podupada.

Okazuje się, że mimo 20-letniej współpracy z NATO zapoczątkowanej misją w Bośni i Hercegowinie, mentalność panująca w polskiej armii przypomina bardziej kocioł bałkański, w którym wrze nadmierna agresja z powodu braku stabilizacji co do kształtu armii. Problemem jest upolitycznienie generalicji i rozbudowanie przez nią w ciągu ostatnich lat administracji centralnej, co wywołuje frustrację u zwykłych żołnierzy.

Wojsko polskie jest dzisiaj zatomizowane i nie tworzy jedności z powodu braku w armii kapitału zaufania do siebie i braku wiary w wartości reprezentowane przez państwo, co jest w dzisiejszych armiach kluczem do sukcesu. Katastrofa smoleńska i brak rozliczenia winnych pogłębiły narastającą nieufność do państwa. Widać bowiem przepaść pomiędzy deklaracjami polityków a realnym życiem armii.

To mentalne pokłosie Układu Warszawskiego, kiedy wojsko było cały czas infiltrowane przez służby i dzielone. Warto przypomnieć, że jeszcze do niedawna doradcą byłych ministrów Bogdana Klicha i Tomasza Siemoniaka, a także rektorem Akademii Obrony Narodowej był były oficer WSW gen. Bogusław Pacek. Jak w takiej sytuacji zmieniać mentalność kadry, skoro z góry płynęły przez lata takie sygnały?

Wynika z tego też, że i politycy nie są w stanie przełamać impasu, bo sami mają trudności z analizą sytuacji wnikającą głębiej niż instrumentalne traktowanie wojska do celów politycznych i działań typowo doraźnych, by utrzymać się na stanowisku. Nie udaje się od lat stworzyć z armii sprawnego mechanizmu do obrony państwa ani wypracować jasnej strategii mimo tak bogatych doświadczeń ze współpracy z NATO. – W konsekwencji enklaw, w których mentalność i kultura dowodzenia z okresu Układu Warszawskiego nie uległy radykalnym zmianom, jest jeszcze zbyt wiele w polskiej armii mimo udziału żołnierzy w misjach w Iraku i Afganistanie – uważa gen. Polko, organizator misji polskich żołnierzy w Kosowie.

Jaka lekcja płynie z naszej współpracy z NATO zapoczątkowanej misją bojową na Bałkanach? Myślę, że warto powtórzyć i zapamiętać bystrą obserwację jednego z amerykańskich wysokich dowódców współpracujących z Brygadą Nordycko-Polską. Ta uwaga amerykańskiego oficera jest kluczem do dobrych zmian w polskiej armii: „Kiedy Polacy są dobrze dowodzeni i mają jasne zadania do wykonania, ich motywacja jest ogromna. Robią szybko i sprawnie to, co do nich należy”. Do niedawna robiono jednak wszystko, by tak nie było.

Autor jest komandorem porucznikiem rezerwy, autorem książek "Polska armia na posyłki" i "Widok na Sarajewo" oraz współautorem wydanego w listopadzie "Elementarza Bezpieczeństwa Pomorza Zachodniego". Szefem think tanku Nobilis Media, zajmującego się obronnością i bezpieczeństwem.

Nowy numer tygodnika "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (224)