Dlaczego urzędnicy boją się Le Madame?
Le Madame to najważniejszy punkt na mapie polskiej kultury niezależnej. Stołeczni urzędnicy nazywają go... siedliskiem zarazy.
04.07.2005 | aktual.: 04.07.2005 17:04
Od południa żelazna brama starej hali fabrycznej jest otwarta. Pod obrazem „Ostatnia wieczerza” dziewczyna w czerwonej koszulce przygrywa na gitarze. Chłopak z kolczykiem opowiada przy barze: – Wczoraj kręcimy scenę do filmu pod warszawskim mostem, nagle przyjeżdża policja i mówi, że nas aresztuje, bo z nami nie można normalnie rozmawiać, tylko trzeba nam wpier... Wpieprzają się nawet w sztukę – to Łukasz Chotkowski, bywalec, od niedawna aktor eksperymentalnego filmu, który własnym sumptem kręci Małga, dziewczyna w tiulowej sukience. Przez dach ze szkła do wnętrza sączy się światło. Na zimnych ścianach wiszą zdjęcia znanych twarzy w prowokacyjnych koszulkach: „Nie chodzę do kościoła” – Agnieszka Holland, „Nie lubię seksu” – Marcin Prokop, „Byłem w więzieniu” – Władysław Frasyniuk. To kampania przeciw dyskryminacji „Tiszert dla wolności”. Le Madame na ul. Koźlej 12 to od dwóch lat jeden z najważniejszych punktów na mapie polskiej kultury niezależnej. Pomysł był banalny – dać ludziom przestrzeń na
realizowanie pomysłów. Już po roku klub znalazł się w czołówce rankingów na pozytywne miejsce. Ale przy okazji stał się siedliskiem zarazy dla urzędników. Ludzie, którzy chodzą tu na dobry tani teatr, pogadać o polityce i wypić piwo, nie rozumieją, dlaczego od grudnia ub.r. Le Madame czeka na eksmisję. Oficjalnym powodem jest nielegalność. Zdaniem urzędników miasta, które od grudnia, wyrokiem sądu, jest prawowitym właścicielem budynków przy Koźlej 12, ten adres nie istnieje, bo w księdze wieczystej figuruje jako część budynków Freta 39, więc umowa najmu z Le Madame jest nieważna. Od kilku miesięcy przychodzi tu komornik. Trzy dni temu znów próbowano plombować bramy. Zajęty adres irytuje. Nieważne, że grupa młodych wrażliwców stworzyła miejsce, gdzie ciągną ludzie. Ważne są paragrafy i jedynie słuszne poglądy. Bo od dwóch lat tu wykluwa się myśl niezależna. – Może nazwa, w której rodzajnik męski poprzedza słowo madame, spowodowała, że poszła do prezydenta miasta fama o lokalu gay friendly? – ironizuje chłopak
na sofce.
– Zapowiadał w kampanii wyborczej rewolucję moralną i obietnicy dotrzymuje. Nie są numerkiem w rzędzie
Czarnoskóry chłopak to Krystian Legierski, współwłaściciel klubu, o którym ludzie przy barze mówią: mecenas. Dla Krystiana, geja, inność jest stanem naturalnym od dziecka. Od zawsze pamięta, jak w małym Koniakowie, skąd pochodzi, dzieci krzyczały za nim: Murzyn. Tylko mama miała wtedy dziwny wyraz twarzy. – Potem, jako ministrant w parafialnym kościele, dzwoniłem dzwoneczkiem. Nie chciałem, ale ksiądz chciał mieć przy ołtarzu czarną maskotkę.
Dobrze zapowiadający się prawnik zostawił paragrafy i otworzył klub. Widział takie w Kopenhadze, Berlinie, Amsterdamie. – To miejsca, gdzie pulsuje autentyczny vox populi, zdrowa dyskusja – tłumaczy. – Nie taka, jak na szklanym ekranie, gdzie ludzie w krawacie i napuszone organizacje występują jako reprezentanci narodu. To miejsce jest po to, żeby ludzie nie bali się wolności.
Od dwóch lat Krystian płaci za niepoprawność. A to walczy o uzyskanie zezwolenia na alkohol, a to robi pomiary, aby udowodnić, że nie zakłóca nocnej ciszy, albo tłumaczy urzędnikom, że nic złego nie robią w Wielki Piątek. – Mam wrażenie, że trawi ich odwieczna nienawiść – mówi o tych, którzy przyprowadzają tu komornika. – Człowiek z normalną konstrukcją psychiczną wie, że ludzie się różnią.
Naprzeciw sofy, gdzie można usiąść albo poleżeć, jest szklana ściana, za którą w drugiej sali Marysia Seweryn i Ewa Szykulska przygotowują się do spektaklu. Bo w Le Madame nie ma garderoby ani kurtyny. Marysia Seweryn lubi to pomieszanie fikcji z rzeczywistością: – Sprawia, że ludzie nabierają innego nastawienia. Nie są numerkami w rzędzie jak w teatrze. Dla nich się gra inaczej. Czasem po spektaklu patrzę na nich i wiem, że z takimi chcę rozmawiać; niekonwencjonalni, wolni, interesujący.
Maciej Kowalewski, reżyser, ustawia krzesła dla widowni. Tu nie ma ludzi od ustawiania krzeseł. Ustalonej gaży też nie. Jeśli przychodzisz do Le Madame z jakimś projektem, dostajesz miejsce i pieniądze z bramki. – Bramka – mówi Krystian – jest barometrem, co jest dobre, co złe. Jakość zarabia na siebie sama. To uczciwe.
Zaczyna się „Miss HIV”: Urszula ściska w rękach portret zmarłej siostry bliźniaczki, która poszła do łóżka z Murzynem. Irina zaraziła się, bo wyssała jad adoptowanej córce. Razem z nim śmiertelny wirus. Klarę zaraził mąż gej... Kobiety z HIV walczą o tytuł najpiękniejszej. Ludzie na krzesłach wybuchają śmiechem. Bo nie ma tu traumatycznych dialogów. Jest ironia i czarny humor. To pierwsza współprodukcja Le Madame. Gdy Maciej Kowalewski przeczytał w Internecie, że od trzech lat w Gaborone, stolicy Botswany odbywają się wybory Miss HIV, pomysł wydał mu się koszmarem. Potem przemyślał: skoro 40% tamtego społeczeństwa to zarażeni, nie można ich izolować, bać się albo załamywać rąk ze współczuciem.
Gdy szukał pieniędzy na projekt, firma farmaceutyczna GlaxoSmithKline, która zbija majątek na lekach antyretrowirusowych, nawet nie zareagowała na prośbę, a Unimil tłumaczył, że nie chce się kojarzyć negatywnie, bo ich prezerwatywy umilają życie. W Le Madame, jak zwykle, powiedzieli: możesz. Ludzie mówią, że to wyjątkowość tego miejsca: pytasz „mogę?”, słyszysz „nie ma sprawy”. – Niedawno – opowiada Krystian – przyszła tu grupa Gnosis, wyrzucona z Mazowieckiego Centrum Kultury, gdy nowym dyrektorem został Paweł Kowal z PiS [od 10 czerwca nie pełni funkcji – EG]. Przyszły też dziewczyny, które od lat prowadziły tam klub dla niepełnosprawnych w duchu buddyjskim. I Maria Szyszkowska. Nie spodobała się dyrektorowi, więc przeniosła tu spotkania donkiszotów, ludzi z małych miasteczek, w których też walczą bezskutecznie o jakąś ideę. Wolą getta niż dom kultury
Jest sobota po południu. Do podziemi schodzi się krętymi schodkami... – Byłam z mężczyzną. Powiedział o moim ciele, że jest dla niego jak mur berliński – opowiada mała kobieta. To algierska reżyserka Dalida Kadri, lesbijka, która właśnie zaczyna dyskusję po pokazie filmu o życiu lesbijek – emigrantek mieszkających we Francji. Dziewczyny na sali opowiadają swoje historie. Niektóre nigdy nie widziały gołego faceta. Śmiech.
Korytarze rozdzielają się w zakamarki. W drugim końcu piwnicy słychać dialogi: – 13 maja w Uzbekistanie doszło do wystąpień przeciw dyktaturze. Ludzie żądali pracy i obniżenia podatków. Zginęło 700 osób. – Kochający rewolucje demokratyczne rząd polski nie powiedział prawie nic! – odzywa się dziewczyna w chusteczce. – Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby tylu zginęło na Białorusi? – chłopak odwraca się przodem do sali.
To stowarzyszenia antywojenne urządziły dyskusję. Ludzie siedzą na schodach, bo brakuje miejsc. W piwnicy Le Madame spotykają się co tydzień. – Tutaj się dzieje prawdziwa demokratyczna debata, nie ta za pomocą opłaconych billboardów na ulicy – mówi Ernest Lewicki z organizacji Ostra Zieleń, który zaczął spotkanie prelekcją o sytuacji w Uzbekistanie i przyniósł ulotki: „Mamy dość tego, że w naszym kraju dwa obozy dyktują, jak trzeba żyć. Jedni mówią kupujcie, drudzy każą wierzyć, że zbliżanie się do Boga wymaga odrzucenia tych, którzy są różni od nas”. Ernest chce, żeby ludzie uczyli się myśleć samodzielnie: – Niedawno odbył się tu cykl dyskusji „Polityk Off”. Jeden z tematów dotyczył narodu. Na debatę szykowała się nawet Młodzież Wszechpolska, ale ostatecznie nie przyszła, zgorszona tym, że w Le Madame zrobiono wernisaż Doroty Nieznalskiej.
W każdym kącie stoi jakaś sofka. Bo w Le Madame jest dużo miejsca na dyskusję. Tu spotykają się Porozumienie Kobiet 8 Marca, Mistrzowska Szkoła Andrzeja Wajdy, odbywa się koncert, z którego dochód jest przeznaczony na wykup konia, dyskusja o tym, czy przemoc w rodzinie jest przesłanką do rozwodu, albo pokaz filmu o wolności artysty. Tu OŚKa przygotowuje się do Manify, a Kazimiera Szczuka nagrywa program o książkach „Wydanie drugie, poprawione”. W piwnicach do niedawna odbywały się nabożeństwa reformowanego kościoła protestanckiego. Michał Płaczek, chłopak z postawioną grzywką, kontrabasista w szkolnej orkiestrze, przyjechał dziś z Elbląga, żeby poznać znajomych, o których mówi: ciekawi ludzie. Znają się po nickach z listy dyskusyjnej gender studies. Michał chce być pisarzem. Już złożył do wydawnictwa pierwszą powieść, zarekomendowaną przez Szczukę. – Co słychać w Elblągu? Alkoholizm, dresiarstwo i szkoła, która wymaga poprawności – opowiada o swoim mieście. – Może kwitną tam puby, ale dla komercji, nie
dyskusji. Zostały domy kultury, gdzie odbywają się występy dla babć i wystawy prac plastycznych. Ludzie tacy jak ja dawno zaczęli szukać gdzie indziej. Spotykają się w prywatnych domach i tworzą getta, takie podziemne kręgi.
Michał właśnie wchodzi w dorosłe życie. Za rok, po maturze chce wyjechać do Francji. Jest gejem. Nawet był ze swoim chłopakiem na szkolnych połowinkach. Ojciec powiedział, że może się związać i z jeżem, jeśli będzie szczęśliwy, ale pedagog w szkole nie mogła zrozumieć, jak to gej zbiera podpisy pod projektem nowej ustawy o świadomym rodzicielstwie.
Tu wszystko może się zdarzyć. I zdarza. Tydzień po śmierci papieża odbyła się debata, na której pierwszy raz spotkali się księża, katolicka młodzież, ateiści, geje i feministki. – Widać było – mówi Krystian – że wszyscy chcą dyskutować, ale przez tydzień zamykano im gęby, bo piało się w jedną stronę. Rozmawialiśmy o tej śmierci, o wielkich słowach i nadziejach.
Tego dnia Andrzej Dominiczak, ateista i prezes fundacji Sapere Aude, znalazł się w klubie przypadkowo. – Nie mogłem milczeć, gdy kolejne osoby, w wśród nich jakiś polski buddysta, plotły androny o rzekomej uniwersalności Jana Pawła II. Chciałem tylko przypomnieć, że polski papież odmawiał buddyzmowi prawa do miana prawdziwej religii i z tego powodu mnisi buddyjscy odrzucili jego zaproszenie na spotkanie podczas pobytu papieża w Tajlandii. Jednak w trakcie wypowiedzi ktoś z radia wyrwał mi mikrofon (debata była transmitowana na żywo w publicznym Radiu BIS).
– Kaczyński chciał wjechać do Le Madame – mówi Krystian. – Ale ludzie nie zrozumieli dlaczego. Zebrali ponad 5 tys. podpisów w obronie lokalu. Nawet pracownicy Banku Handlowego przysłali tu swoje głosy w kopercie. „Nie sztuka bronić tego, co jest ważne dla nas, ale tego, co jest ważne dla innych. Na tym polega demokracja”, napisała Edyta z Warszawy.
Na ulicy przy bramie starsza pani kołysze wózek z wnuczką. Mieszka tu obok, pokazuje okna. Niedawno przyszła do Le Madame z dziećmi na rodzinny piknik. Najpierw niepewnie zerkała na łańcuchy na suficie. Cały dzień dzieci mazały po ścianach i skakały na łóżkach. Maluchy myślały, że są w domu u kogoś, kto pozwala na wszystko.
– Krążyła jakaś lista z podpisami mieszkańców przeciw niemoralności – coś sobie przypomina. – Ponoć zebrano pięć. Nie, nie widziała żadnych gołych dziewczyn na ulicy. Podobno widziała je sąsiadka z LPR.
Edyta Gietka
O Le Madame
Marysia Seweryn, aktorka: – W Le Madame nie ma dyrektora, kierowników artystycznych ani całej tej struktury, która blokuje twórcę. Tu można sobie pozwolić na bardzo dużo, zaryzykować. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Nie jest tak, że musi się odbyć premiera, bo miasto dało pieniądze.
Maciek Kowalewski, reżyser: – Być może, to jedyne miejsce w Polsce, gdzie spotykają się geje, artyści, politycy, młodzież. Z takiego tygla wyjdzie dużo więcej osobowości niż z sal w marmurach.
Łukasz Chotkowski, student szkoły teatralnej: – Jeśli dajesz undergroundowi przestrzeń, robi swoje. Jeśli ją zabierasz, rozchodzi się i pulsuje od środka jeszcze bardziej. Kilka dni temu zwolniono dyrektora Teatru Wybrzeże, Macieja Nowaka. Oficjalnie za długi. Wiadomo, że uprawiał sztukę, w której komentował, a to u nas się nie podoba. W tym kraju trzeba otwierać muzea, uprawiać patriotyzm w grzecznych dekoracjach i być heteroseksualnym katolikiem.
Andrzej Dominiczak, prezes fundacji Sapere Aude: – To prawdziwa oaza wolności: intelektualnej, politycznej i artystycznej. W kraju, w którym niezależne myślenie jest w najlepszym razie lekceważone, tu się do niego zachęca. Gdy na uniwersytetach liczą się głównie myśli o długim i arystokratycznym rodowodzie, tu pielęgnuje się myśli nowe, niepokorne i ekscentryczne – nawet w polityce. To bardzo ważne w kraju o jednym z najniższych wskaźników wynalazczości w cywilizowanym świecie.