Dlaczego szef MSZ chciał odejść, a został
Stefan Meller nie odejdzie. Przynajmniej na
razie. Ale czy uda mu się utrzymać w niechętnym PiS-owskim
otoczeniu czołową rolę MSZ w polskiej polityce zagranicznej? To
właśnie było przyczyną nieprzyjętej przez premiera dymisji Mellera
- pisze "Gazeta Wyborcza".
16.02.2006 | aktual.: 16.02.2006 12:50
I prezydent Lech Kaczyński, i premier Kazimierz Marcinkiewicz pochwalili wczorajsze expose szefa MSZ w Sejmie, Kaczyński dodał nawet, że Stefan Meller może być pewien swego stanowiska.
To powinno zakończyć kilkudniowe zamieszanie wywołane informacjami, że minister spraw zagranicznych odchodzi. Ale czy zakończy? - stawia pytanie "GW".
Od listopada, gdy rząd Marcinkiewicza zaczął działać, toczył się spór o to, ile swobody będzie miał nowy szef MSZ Stefan Meller - niezwiązany z partią braci Kaczyńskich fachowiec, były ambasador w Paryżu i Moskwie.
- Od początku było jasne, że Meller jest w tym rządzie ciałem obcym - mówi prawicowy, ale niezwiązany z PiS znawca polskiej polityki zagranicznej. - Rozgrywka w pierwszych tygodniach nowej rzeczywistości politycznej szła o to, czy będzie tylko kwiatkiem do kożucha, czy też partnerem premiera i prezydenta w kształtowaniu polityki zagranicznej.
- W III RP to MSZ zawsze był koordynatorem tej polityki i Meller chciał, by tak zostało. Jednak przez pierwsze trzy miesiące napotykało to opór i w otoczeniu prezydenta, i premiera - mówiła "Gazecie Wyborczej" osoba z kręgów szefa MSZ.
Część sporów była merytoryczna. Na przykład o to, jak głęboko ma pójść usuwanie z MSZ ludzi zasłużonych w PRL. Meller zgodził się na usunięcie dziesięciu ambasadorów z przeszłością w tajnych służbach komunistycznych, ale nie zgodził na wyrzucenie kilku następnych, o mniej jednoznacznej przeszłości.
Twardo nie zgadzał się też na pomysł ludzi PiS, by przegląd kadr był dużo szerszy, np. by usunąć - nie tylko z foteli ambasadorskich, ale też niższych - wszystkich dyplomatów, którzy ukończyli MGIMO - wyższą uczelnię dyplomatyczną w Moskwie. Takich ludzi jest w MSZ kilkudziesięciu.
W większości sporów - ciągnie jeden z informatorów "GW" - chodziło jednak o proste pytanie: "Kto kogo". Pierwszą demonstracją było niemianowanie szefa MSZ przez Lecha Kaczyńskiego do Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Potem przyszły kolejne.
Wreszcie przyszedł gest, który Meller odebrał jako policzek. W pierwotnej liście dostojników, którzy mieli towarzyszyć prezydentowi w podróży do Waszyngtonu, zabrakło miejsca dla szefa MSZ. Ministerstwo miała reprezentować sekretarz stanu Anna Fotyga, bliska znajoma prezydenta Kaczyńskiego, wzięta przez Mellera jesienią do ministerstwa na wniosek PiS.
Po tym zdarzeniu Meller powiedział: - Dość.
W ostatnich dniach stycznia złożył pisemną dymisję - zazancza "GW".
Meller po napisaniu wniosku o dymisję spotkał się z prezydentem Kaczyńskim. Po tej rozmowie wrócił podobno do MSZ i powiedział współpracownikom: - Jadę do Waszyngtonu!
Podczas podróży Meller miał kolejną poważną rozmowę z Lechem Kaczyńskim, już po powrocie - z premierem Marcinkiewiczem.
Mówi informator z MSZ: - Minister dostał obietnicę, że to ministerstwo będzie głównym koordynatorem polityki zagranicznej.
Dlaczego? Podobno czołówka PiS uznała, że nie bardzo ma na kogo Mellera wymienić. Po odmowach kolejnych tuzów polskiej polityki zagranicznej (Jacek Saryusz-Wolski, Władysław Bartoszewski) jedynym poważnym kandydatem był Radek Sikorski, ten jednak dopiero zaczął reformy w MON.
Inne kandydatury, np. wiceminister Fotygi czy Pawła Zalewskiego, PiS-owskiego szefa komisji spraw zagranicznych Sejmu, uznano za zbyt mało znane na arenie międzynarodowej. Postanowiono więc utrzymać wersję z nie-PiS-owskim szefem MSZ. (PAP)