Desperacka akcja Izraela
Kluczem do zrozumienia tego, co dzieje się obecnie w Gazie, jest niedostrzegalny fakt – dla Hamasu powstanie prawdziwego państwa palestyńskiego jest kwestią czwartorzędną. Hamasowi chodzi o zniszczenie i likwidację Izraela. Jest to cel sam w sobie, wobec którego nic innego się nie liczy.
06.01.2009 | aktual.: 06.01.2009 15:57
Nic zatem dziwnego, że tłumaczenie Hamasowi, zarówno przez prezydenta Abbasa, jak i np. Egipt, iż obrzucanie terytorium Izraela tysiącami rakiet jest kontrproduktywne dla perspektywy niepodległości Palestyny, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.
Stara śpiewka
Nawet tzw. społeczność międzynarodowa uznaje Hamas za organizację terrorystyczną, kropka. U nas jednak mówi się o jakichś „bojownikach”. Warto więc zapytać wprost: o co oni „bojują”? Zdecydowana większość polskich mediów jest „neutralna”. Może rzetelniej byłoby stwierdzić, też wprost: w sprawie likwidacji Izraela pozostajemy neutralni. Tak jak w czasie poprzednich konfliktów na Bliskim Wschodzie, Strefa Gazy zaroiła się od zagranicznych kamerzystów i komentatorów (korzystających z usług miejscowych pomocników). Widzimy straszne skutki zniszczeń. Postępowe organizacje pozarządowe, obserwatorzy ONZ działają pełną parą i w znanym od lat tonie.
Jest niezmiernie szokujące, że w czasie akcji militarnej giną też cywile – jak wiadomo, w trakcie wojen nigdy się to nie zdarza. Antyizraelskich demonstracji będzie coraz więcej i więcej. (Pomoc humanitarna dla ludności wbrew lamentom dociera do Gazy w wystarczających ilościach, ale istnieje obawa, że jest rekwirowana przez Hamas dla własnych potrzeb).
Wszelako, przynajmniej przez moment, coś się troszkę zmieniło. Coś, czego nie zauważyło nasze MSZ. Już nie tylko USA bądź np. Czechy, ale nawet A. Merkel stwierdziła: „cała odpowiedzialność za obecną sytuację spada na Hamas”. Wszystkie znane do znudzenia stwierdzenia typu: „znowu wygrała logika odwetu i zniszczenia”, „spirala przemocy”, „zemsta”, „wet za wet” są nietrafne. Nie chodzi o żadną zemstę lub odwet, ale o elementarną samoobronę.
Wbrew protestom wielu swoich obywateli (wobec których stosował nawet fizyczną przemoc) Izrael wycofał się całkowicie z Gazy, zdemontował istniejące tam żydowskie osiedla.
Dwie Palestyny
W „nagrodę” za to na państwo żydowskie zaczęły spadać z Gazy rakiety, sięgające już 40 km w głąb Izraela. Kilkaset tysięcy mieszkańców południowego Izraela musiało większość dnia spędzać w schronach. W sumie Hamas i jego sprzymierzeńcy wystrzelili ponad 7 tys. rakiet, wymierzonych – uwaga – w izraelskich cywilów.
Innymi słowy, Izrael własnymi rękami zafundował sobie jako sąsiada quasi-państwo terrorystyczne, dążące do jego zniszczenia i starające się ten cel zrealizować. Żaden kraj na świecie nie mógłby na dłuższą metę tolerować podobnej sytuacji. Nie uznając legalnie wybranego prezydenta Autonomii, Mahmuda Abbasa, Hamas stworzył coś na kształt Palestyny nr 2, Terrorystan.
Abbas był pierwszym przywódcą palestyńskim opowiadającym się szczerze za pokojem i uznającym istnienie Izraela. Negocjował wielokrotnie z przywódcami państwa żydowskiego. Sformułowano tzw. mapę drogową. Jej celem było powstanie obok siebie dwóch niezantagonizowanych państw. G.W. Bush był pierwszym prezydentem USA, który publicznie przedstawił tę wizję. Miał nadzieję, że do końca 2008 r. powstaną przynajmniej zarysy porozumienia. Co prawda wobec wstępnych propozycji Izraela Abbas zgłosił wiele zastrzeżeń, ale miał to być dopiero negocjacji początek. A Izraelczycy byli skłonni rozmawiać nawet o statusie Jerozolimy. Rokowania nadzorował tzw. kwartet międzynarodowy; T. Blair został jego specjalnym pełnomocnikiem.
Na Zachodni Brzeg (Palestynę nr 1) zaczęły napływać ogromne fundusze z zagranicy, a zwłaszcza fachowcy doradzający miejscowym władzom w podstawowej sprawie – jak zbudować normalne, współczesne państwo, jego infrastrukturę i jego instytucje. Efekt już jest odczuwalny – poziom życia w takich miastach jak Nablus czy Hebron zdecydowanie wzrósł. No, ale Abbas nie bombardował Izraela. Stopniowe wycofanie się Izraela, także z Zachodniego Brzegu, rysowało się jako perspektywa realna. Zwłaszcza że Izrael zainicjował nawet, za pośrednictwem Turcji, kontakty z Syrią, mające doprowadzić do ryzykownego dlań finału – zwrotu temu krajowi strategicznych Wzgórz Golan, skąd ostrzeliwać Izrael byłoby bardzo łatwo. Coraz więcej państw arabskich siadało przy tym samym stole co Izraelczycy, a niektóre z nich gotowe były do pójścia w ślady Egiptu i Jordanii, tzn. uznania, w takiej lub innej formie, państwa izraelskiego.
Oczywiście taki rozwój sytuacji był całkowicie nie do zaakceptowania przez Hamasy, Hezbollahy, Jihady i stojący za nimi Iran.
Jasne, że działania Hamasu były prowokacją. Miały zniweczyć, odwrócić wszelki wskazany wyżej postęp – na drodze do pokoju.
Z pewnością Izrael zdawał sobie z tego sprawę. Lecz cóż miał uczynić? Wynegocjowany, głównie dzięki Egiptowi, rozejm z Hamasem był stale łamany, ale jednak był „rozejmem”. Wszelako, podobno pod wpływem nacisku Iranu, Hamas ogłosił 19 grudnia, że go zrywa. „Rozejm” wykorzystał do podwojenia swojego potencjału militarnego i intensywnego dozbrojenia. Broń irańską, najwyższej klasy, szmuglowano podziemnymi tunelami (niektóre z nich Egipt próbował zlikwidować).
Ponieważ Hamas swojego podstawowego celu nie zmienił, było oczywiste, że w przyszłości na Izrael posypie się jeszcze większy grad rakiet i to coraz dalszego zasięgu. „Przeczekanie” ataków nie wchodziło więc w grę.
Wszystko stracone?
Izrael wie, jaką zapłaci cenę za obecną akcję – zgodną z zamierzeniami Hamasu. W obecnej sytuacji ani Abbas, ani jakiekolwiek państwo arabskie nie mogło nie potępić Izraela. Wszędzie wzmocnili się fundamentaliści. O żadnych rozmowach, kontynuowaniu procesu „mapy drogowej”, negocjacjach nie ma w tej chwili mowy. Ale Egipt trzyma swoją granicę z Gazą zamkniętą, „dopóki jej władze nie uznają legalnego przywództwa prezydenta Autonomii M. Abbasa”. Jak wspomniano zaś, całkiem wielu polityków zachodnich, chyba po raz pierwszy, nie obciążyło z miejsca winą wyłącznie Izraela.
Nie należy się jednak łudzić – jeszcze trochę czasu, jeszcze więcej demonstracji, zwłaszcza muzułmańskiej ludności Europy, szczególnie w obliczu ograniczonej interwencji lądowej – i powróci stara śpiewka.
Zważywszy na znakomite PR islamistów, zarówno tych z Bliskiego Wschodu, jak i własnych, na potęgę Iranu, siłę rażenia stronniczych telewizji i nastawienie ONZ, „społeczność międzynarodowa”, i to raczej szybko, zwróci się, po staremu i z całą mocą – przeciw Izraelowi. A dla państwa izraelskiego jakieś fikcyjne „czasowe zawieszenie broni” (powrót po krótkim czasie do statusu quo ante, czyli atakowania państwa izraelskiego) byłoby totalną klęską. Zwłaszcza że wszelkie ewentualne rezolucje rozmaitych ciał Hamas – jest to sprawdzone i oczywiste – miałby w nosie.
Kiedyś Izrael potrafił oprzeć się podobnym naciskom, ale to się w dużym stopniu zmieniło.
Hamas nie jest tak silny jak Hezbollah, z którym Izrael stoczył co najwyżej nierozstrzygniętą wojnę. Warto jednak zwrócić uwagę, że mimo odniesienia prestiżowego sukcesu od tego czasu, przynajmniej na razie, Hezbollah (z terytorium Libanu) Izraela nie ostrzeliwuje.
Celem Izraela nie jest ponowna okupacja Gazy, ale zniszczenie tej infrastruktury Hamasu, która umożliwia mu wystrzeliwanie rakiet oraz maksymalne wyeliminowanie składów broni terrorystów.
Podobna „niesymetryczna” akcja jest zawsze bardzo trudna. Kiedyś jednak znakomite siły specjalne Izraela załatwiłyby (przynajmniej na dłuższy czas) sprawę, i to w szybkim tempie. Obecnie jednak, po raz pierwszy w historii państwa żydowskiego, na jego czele stoją ludzie bez doświadczenia wojskowego. Co to oznacza, ukazała batalia z Hezbollahem. Nie wydaje się, aby również teraz mieli jakąś zaplanowaną strategię.
Co więcej, można nawet odnieść wrażenie, że obecna jakość sił zbrojnych Izraela nie jest już tak wyśmienita, jak była przez dziesięciolecia. I to w czasie dla państwa izraelskiego szczególnie trudnym (Iran!). To już nie jest dawna izraelska armia z jej niezwykłym duchem bojowym. Można powiedzieć, że zarówno politycy, jak i siły zbrojne Izraela „zeuropeizowały się”.
W tej chwili nie wydaje się, aby konflikt, poza zamieszkami i demonstracjami – rozszerzył się. Ale każdy kolejny dzień operacji takie niebezpieczeństwo niewątpliwie stwarza. Jak widać, Izrael nie ma po prostu dobrej alternatywy. Pewnym rozwiązaniem byłoby stacjonowanie przy granicy, na terenach antyizraelskich działań Hamasu, oddziałów międzynarodowych, ale, nie licząc innych przeszkód, musiałyby to być oddziały niespełniające tylko roli pokazowej, fikcyjnej.
Element polityczny
W grę wchodzą też inne czynniki. Niebawem odbędą się wybory w Izraelu. Już pojawiły się głosy, że akcja w Gazie to element kampanii wyborczej partii Kadima, pani C. Livi. Głosy niebaczące na to, że najbardziej „gromkie deklaracje” wychodzą z ust ministra obrony Baraka, przywódcy Labour Party (pod koniec rządów Clintona Barak oferował Arafatowi, bez skutku, 96 proc. tego, co ten sobie zażyczył). Akcję popiera też prezydent S. Peres, inny socjalista. Obaj ci politycy należą zaś do największych „gołębi” na izraelskiej scenie.
Kończy się też prawdopodobnie prezydentura M. Abbasa. I, mimo sukcesów w poprawie bytu codziennego mieszkańców Zachodniego Brzegu, znalazł się on zaiste w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Niebawem będą miały miejsce także wybory w Iranie. Są wielce niedemokratyczne, ale sytuacja ekonomiczna tego kraju jest bardzo zła. Ortodoksyjni mułłowie w każdym przypadku pozostaliby „duchownymi przywódcami”, ale Ahmadineżad mógł wybory przegrać. Byłoby to bardzo istotne, jako że on właśnie, osobiście, sprawia wrażenie nieodpowiedzialnego szaleńca.
Obecnie jednak pozycja prezydenta Iranu (podobnie jak innych islamskich radykałów) umocniła się, a Abbasa osłabła. Dokładnie tak, jak chciał Hamas.
Polski popis medialny
W obliczu postawy znakomitej większości naszych mediów chciałbym wyraźnie stwierdzić, że mimo niełatwych stosunków Polski z częścią społeczności żydowskiej (zwłaszcza w Ameryce) – zdecydowanie popieram Izrael.
Na tamtym terenie stanowi on pierwszą linię frontu, przyczółek naszej judeochrześcijańskiej cywilizacji. Mimo szczególności państwa izraelskiego. Za poprzednich rządów RP w Tel Awiwie mawiano, że Polska jest największym przyjacielem Izraela w Europie. Ale obecnie „znajdujemy się w głównym nurcie UE”. I będziemy, zapewne, mówić wyłącznie jej głosem. A wiadomo z góry, w jakie tony niebawem uderzy.
Demonstrowana przez polskich komentatorów (bynajmniej nie tylko arabistów) wyraźna sympatia dla „bojowników”, w Gazie i gdziekolwiek indziej, jest dla mnie irracjonalna i bezsensowna. Jest charakterystyczne, że wyróżniają się w niej pospołu „Trybuna” i „Nasz Dziennik”.
Mimo że zdążyłem się do tej postawy przyzwyczaić – chociażby w czasie beatyfikacji Arafata, muszę, ponieważ nie uległa korekcie, zilustrować na pierwszych z brzegu przykładach z poważnych pism, o co mi chodzi.
Najbardziej antyamerykańska gazeta RP pn. „Dziennik” pyta, czy Hamas to „zbawca Gazy”. Być może, ale zarazem grabarz niepodległości Palestyny. Poza tym wszystko się zgadza – wiemy wszyscy, że Ameryka jest diabłem wielkim, a Izrael – tym mniejszym. Najbardziej wyzbyty sensu merytorycznego był jednak krótki tekst P. Semki („Rzeczpospolita”, 29.12). Autor łatwo znalazł wygodnego winowajcę. Jest nim, według publicysty... Bush.
Bo nie skłonił Hamasu do „zaprzestania zabawy z ogniem”. W jaki sposób miałby to uczynić, skoro Hamas nie słuchał nawet braci – muzułmanów, Semka nie wyjaśnia.
Zarzuca za to odchodzącej administracji, że „przestało ją cokolwiek obchodzić”. Jest to stwierdzenie całkowicie mijające się z prawdą. Bush, jeszcze kilkanaście dni przed odejściem, wręcz bezprecedensowo odgrywa dużą rolę. Od, mimo poparcia pierwotnego tzw. bail-outu systemu finansowego, obrony wolnego rynku przed Sarkozymi, a wolnego handlu przed Kongresem po przyjmowanie tak ważnych sojuszników, których zapewnił Ameryce, jak przywódcy Indii czy uregulowanie (korzystne) spraw w Iraku.
Po, właśnie – Bliski Wschód, którym nawet przez chwilę nie przestał się zajmować. Całkiem niedawno gościł w Białym Domu M. Abbasa. C. Rice 23 razy odwiedzała Bliski Wschód. Prezydent stale konsultuje się m.in. z przywódcami państw arabskich oraz z premierem M. Topolankiem (5 stycznia). Żadnego „pasztetu bliskowschodniego” następcy zostawić nie chciał. Przeciwnie, dążył, o czym już wspomniałem, do tego, aby „proces pokojowy” autentycznie ruszył do przodu przed końcem jego urzędowania. I jak wielu poprzednim prezydentom USA – nie udało mu się tego dopiąć. Bo Ameryka naprawdę nie jest wszechmocna.
Piotr Semka zatytułował swój tekst: „Bliskowschodni egzamin dla Zachodu”. Nie rozumiem tego tytułu. Obawiam się, że autorowi chodzi o najdokładniej przeciwny „egzamin” niż mnie.
Jacek Kwieciński