Debaty, które zmieniły świat. Tu liczą się emocje
Doświadczenia innych krajów pokazują, że debaty mogą zdecydować o wyniku wyborów. Liczy się w nich każdy wizerunkowy detal i każda sztuczka. Bo praktyka wskazuje, że nie o merytoryczną dyskusję tu chodzi, ale o zdobycie głosów.
Mało kto spodziewał się, jak wielki efekt i wpływ na losy Ameryki będzie miała seria debat w wyścigu wyborczym o mandat senatora ze stanu Illinois w 1858 roku. A jednak tak długofalowy efekt miała debata między senatorem Stephenem Douglasem, a młodym i aspirującym prawnikiem Abrahamem Lincolnem - dziś widziana jako prekursor nowoczesnych debat wyborczych. Tematem siedmiu potyczek między politykami była kwestia niewolnictwa, która podzieliła cały kraj i sprawiła, że debaty - za pośrednictwem gorączkowo donoszącej o niej prasy - była śledzona przez szerokie rzesze Amerykanów i gromadziła dziesiątki tysięcy ludzi. I mimo że Lincoln nie uzyskał nominacji na senatora (senatorów wybierały wówczas stanowe legislatury), to okazane podczas debat talenty krasomówcze wyniosły go na sam szczyt amerykańskiej polityki: niecałe dwa lata później został prezydentem, który uratował jedność Stanów Zjednoczonych.
Format ówczesnych pojedynków retorycznych był zupełnie inny: Debatę otwierało 60-minutowe przemówienie urzędującego polityka, następne 90 minut miał pretendent, a na koniec 30 minut na końcową ripostę dostawał ten pierwszy. Mimo tej pozornie nieatrakcyjnej formuły, poziom emocji, a także zabiegi "politycznego marketingu" stosowane przez kandydatów i ich stronników były podobne.
- To już wtedy było widowisko, tym bardziej że debaty oglądało po 12 tysięcy osób, a nie było wówczas nagłośnienia. Lincoln wykorzystał więc swój głos i swój wzrost. Stosował nawet pewne sztuczki. Kiedy zbliżał się do kluczowych punktów swojej wypowiedzi, zginał nogi w kolanach i wybijał się w górę - wszystko po to, by jego głos był donośniejszy i by lepiej zaakcentować swój przekaz - mówi w rozmowie z WP dr Janusz Sibora, historyk i specjalista ds. wizerunku politycznego.
Dużą rolę odgrywały też media, które przedrukowywały teksty wypowiedzi polityków zależnie od swoich sympatii: wypowiedzi jednego polityka redagując pod względem stylistycznym, zaś drugiego pozostawiając z błędami. Przedstawiały też niezbyt wybredne karykatury. "Ślina i piana na ustach Douglasa znamionują początki obłędu" głosił jeden podpis pod prześmiewczym rysunkiem demokraty.
Technologiczne rewolucje
Tak wielkie zainteresowanie potyczkami Douglasa i Lincolna sprawiły, że debaty wkrótce stały się nieodłącznym elementem niemal każdych wyborów. Ewoluowały jednak sposoby ich przeprowadzania. A wraz z rozwojem technologii, przybierały one dość kuriozalne formy. Tak jak w 1908 roku, kiedy debaty pomiędzy demokratą Williamem Jenningsem Bryanem i republikaninem Williamem Taftem rozgrywały się za pośrednictwem fonografów Edisona. Obydwaj kandydaci na prezydenta nagrali wówczas swoje dwuminutowe wypowiedzi i rozesłali je do wielu miast, gdzie inscenizowano wirtualne pojedynki między politykami - z woskowymi figurami włącznie.
Prawdziwy przełom, który zrewolucjonizował instytucję debaty wyborczej miał jednak miejsce dopiero w 1960 roku, kiedy po raz pierwszy została pokazana przez telewizję. Chodzi o słynną potyczkę Johna Kennedy'ego z Richardem Nixonem. Debatę prowadziło czterech dziennikarzy, a kandydaci na prezydenta stali przy podiach, za którymi umiejscowione były amerykańskie flagi. Obecność telewizji jeszcze bardziej utwierdziła rolę debaty jako widowiska - i sprawiła, że to forma, wizerunek i wrażenia, a nie zaś argumenty wyszły na pierwszy jej plan. Te zdecydowanie przemawiały na korzyść pewnego siebie, fotogenicznego Kennedy'ego, który w przeciwieństwie do republikanina wiedział, jak wykorzystać potęgę nowego medium.
- Nixon przed debatą się nie wyspał, jego sztabowcy zaplanowali mu wiec kilka godzin przed pojedynkiem, a na dodatek zrezygnował z make-upu. Miał przy tym źle skrojoną, szarą marynarkę, która na dodatek zlewała się z szarym tłem - mówi Sibora - Tymczasem Kennedy tydzień przed debatą wypoczywał na Florydzie, był wyspany i pewny siebie - dodaje. Ważny był też sposób przemawiania. Demokrata zwracał się w debacie bezpośrednio do Amerykanów, podczas gdy republikanin często adresował swoje wypowiedzi do Kennedy'ego i - co gorsza - przyznawał mu rację, aż pięciokrotnie wypowiadając kwestię "zgadzam się z panem, ale...".
Do legendy przeszło stwierdzenie, że wyborcy, którzy słuchali debaty w radio zwycięzcą dyskusji ogłosili Nixona, zaś telewidzowie - Kennedy'ego.Trudno szukać potwierdzenia tej tezy w badaniach, ale nie jest ona daleka od prawdy.
- Sam Nixon później przyznał, że powinien był zwrócić większą uwagę na swój wizerunek. I w kolejnych debatach tak zrobił - ale te już mało kto pamięta.
Badania potwierdziły ponadto, że debata miała duże znaczenie na wynik wyborów. W jednym z sondaży 59 procent wyborców przyznało, że telewizyjny pojedynek wpłynął na ich decyzję przy urnach. 6 procent - czyli ponad 4 miliony ludzi - twierdziło, że swoją decyzję podjęło wyłącznie na podstawie tego, co zobaczyło w telewizji.
Dzień po pojedynku Nixona i Kennedy'ego "New York Times" ogłosił go "debatą, która zmieniła świat". I choć to typowa dla Amerykanów hiperbola, to efekt debaty rzeczywiście wykroczył poza Stany Zjednoczony i znacznie zwiększył rolę politycznego marketingu, dbania o wizerunek i "soundbite'ów" - krótkich, "cytowalnych" lecz trafiających w sedno haseł i przekazów.
Paradoksalnie, efekt telewizyjnej debaty był tak wielki, że przez kolejne 16 lat faworyci unikali pojedynków przed kamerą. Dopiero od 1976 roku, stała się ona nieodłącznym elementem wyborów. Gigantem debat był Ronald Reagan, były aktor, który potrafił zjednać widownie swoją swobodą, swojskim poczuciem humoru i ... jedną, celną frazą. Debatę z Jimmym Carterem w 1980 roku wygrał zadając widowni proste pytanie: "czy powodzi wam się lepiej, niż cztery lata temu"?
Monopol na serce
O tym, jak ważna bywa jedna fraza uczy także przykład pierwszej francuskiej debaty prezydenckiej, czyli pojedynku Francois Mitterand - Valery Giscard d'Estaing z 1974 roku. Podczas gdy Mitterand, przedstawiciel socjalistów, perorował na temat tego, jak jego partia - w przeciwieństwie do gaullistów - dba o interes najbardziej potrzebujących ludzi, Giscard d'Estaing uciął jednym zdaniem: "Nie ma pan monopolu na serce". W ocenie widzów, właśnie to zdanie zdecydowało o tym, kto zwyciężył debatę - a później wybory. Siedem lat później Mitterand zrewanżował się prezydentowi inną celną ripostą: "Jest pan nie tylko passe, ale i pasywny". Podobne słowne potyczki zakończone nokautami weszły zresztą do francuskiej tradycji wyborczych starć.
Charakterystyczną cechą francuskich debat jest też przywiązanie do szczegółów. Główni kandydaci siedzą zwykle na fotelach naprzeciwko siebie, zaś negocjowany jest każdy aspekt pokazywania debaty przez telewizję.
- Ważny jest też ubiór, co u nas wydaje się kwestią niedocenianą. Mitterand znany np. był z tego, że nosił nieco za duże, lecz dobrze skrojone garnitury aby sprawiać wrażenie większego, co w połączeniu z jego pewnymi siebie manierami miało pokazać, że to on jest "samcem alfa" - mówi Sibora.
Rolę odgrywa nawet temperatura w studiu. W 2007 roku, dopiero po długich negocjacjach sztaby Nicolasa Sarkozy'ego i Segolene Royal porozumiały się co do ustalonej temperatury, która miała wynieść dokładnie 23,6 stopni. Takiego zwyczaju nie było w Ameryce. W 1960 roku sztabowcy obu kandydatów samodzielnie zmieniali temperaturę już podczas trwania debaty.
Niemiecki spokój
Zupełnie inaczej niż w innych krajach wyglądają natomiast debaty w Niemczech. Tradycja telewizyjnych pojedynków nie ma tam długiej historii, lecz kiedy do nich dochodzi, mają bardziej spokojny i mniej efekciarski charakter.
- Cechą debat niemieckich jest spokój i bardzo merytoryczna dyskusja na temat konkretnych zagadnień polityki - mówi historyk. Jednak nawet i tam o zwycięstwie potrafią zadecydować . W debacie w 2013 roku Angela Merkel zrobiła furorę zakładając na debatę z szefem SPD Peerem Steinbruckiem naszyjnik w kolorach niemieckiej flagi. Podziałały też inne PR-owe zabiegi.
- Najbardziej pozyskała sobie wyborców, kiedy wspomniała o swojej sąsiadce, do której udaje się czasem by pożyczyć cukier. Pokazała, w ten sposób, że jest "normalną" kobietą, co okazało się świetnym sposobem na ocieplenie jej wizerunku - komentuje Sibora - W debacie nie chodzi o merytoryczną dyskusję. Chodzi o zdobycie głosów - jakimkolwiek sposobem - podsumowuje ekspert.