Czarny gęsty dym z palącego się silnika otaczał cały samolot. Ludzie byli uwięzieni w środku
Silnik samolotu palił się, a załoga miała zakaz ewakuowania pasażerów. - Na naszych oczach blacha skrzydła kurczyła się niczym świstek papieru - szefowa stewardess z 36-letnim doświadczeniem zdradza nam, co dzieje się z pasażerami, kiedy czują się zagrożeni w czasie lotu.
- Pasażerowie byli już na pokładzie, mieli zapięte pasy, a samolot szykował się do startu, kiedy nagle zapalił się jeden silnik - opowiada nam Małgorzata Myszkowska, szefowa stewardess z 36-letnim doświadczeniem, która wspomina lot Iłem-18 w latach 70-tych. - Najgorsze było to, że nie było mowy o ewakuacji, bo cały samolot spowity był gęstym czarnym dymem. Samolot miał jedno wyjście ewakuacyjne, akurat po stronie palącego się silnika, więc dostaliśmy zakaz wychodzenia na zewnątrz. Pożar gasiła straż, a na naszych oczach blacha skrzydła kurczyła się niczym świstek papieru - dodała kobieta i podkreśliła, że współczesne samoloty są przygotowane do ewakuacji w ekstremalnych sytuacjach.
Pani Małgorzata opowiada, że mimo ekstremalnej sytuacji i poczucia uwięzienia na pokładzie wśród pasażerów nie wybuchła panika. - Ludzie byli spokojni, nie panikowali, nie histeryzowali i zastosowali się do procedur obowiązujących w czasie awarii. Przyznam też, że w czasie 36 lat pracy zawodowej, poza tą jedną sytuacją kiedy zapalił się silnik, nie miałam ani jednej sytuacji awaryjnego lądowania - opowiada i dodaje, że sceny jakie znamy z filmów katastroficznych, w których ludzie wstają, panikują, a nawet rzucają się do wyjścia ewakuacyjnego szarpiąc za klamkę są stworzone na potrzeby wartkiego scenariusza i nigdy, ani osobiście nie spotkała się z taką sytuacją, ani o takiej nie słyszała.
- Co nie znaczy, że histerie wśród pasażerów się nie zdarzają, ale raczej nie ma to związku z awarią samolotu tylko z ilością wypitego alkoholu - kontynuuje opowieść pani Małgorzata. - Pamiętam jak kiedyś, tuż przed lądowaniem, jeden z pasażerów nie chciał wyłączyć laptopa. Wpadł w taki szał, że piana toczyła mu się z ust, wierzgał nogami i rękami i za nic nie dało się go uspokoić. Personel pokładowy nie ma prawa użyć siły, nie jest nawet do tego szkolony, nie ma też żadnych środków uspokajających które mógłby podać. Może ewentualnie związać dodatkowym pasem, ale to niewiele daje, bo ludzie kopią i gryzą. Akurat wtedy leciała z nami drużyna rugby i to oni rzucili się na rozszalałego pasażera i mimo że byli to postawni mężczyźni, ledwo byli w stanie go utrzymać. Jednemu z nich, rozhisteryzowany mężczyzna, wygryzł i wyrwał kawał swetra.
Pani Małgorzata twierdzi, że kiedy dochodzi do realnego zagrożenia w czasie awarii samolotu ludziom udziela się spokój załogi, która musi trzymać nerwy na wodzy i jest z tego szkolona. - Kiedy szefowa stewardess dostaje telefon z kokpitu, że konieczne jest awaryjne lądowanie, najważniejszy jest czas jaki mamy - zdradza nam pani Małgorzata. - Jeśli zostało 10 minut, jestem spokojna, bo to wystarczająco dużo, żeby wykonać wszystkie awaryjne procedury i przygotować pasażerów. Jeśli mniej, a samolot szybko i gwałtownie pikuje w dół, trzeba się skupić i tym bardziej nie okazywać paniki. Dopilnować, żeby pasażerowie zdjęli buty, okulary i wyjęli sztuczne szczęki, jeśli takie mają, a którymi łatwo się zadławić - kończy pani Małgorzata i zapewnia, że w chwilach prawdziwego zagrożenia wśród pasażerów, którzy na moment stają się społecznością panuje jedność i ludzie nawzajem starają się uspokajać, pocieszać i wspierać.