Czarne chmury nad Trumpem? Początek prezydentury w cieniu śledztw
Donald Trump dopiero rozpoczął swoje rządy w Białym Domu, ale już mógł złamać konstytucję. Tymczasem amerykańskie służby badają związki jego doradców z Rosją. Wśród nich jest jedna z kluczowych osób w Białym Domu, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego gen. Mike Flynn.
23.01.2017 | aktual.: 23.01.2017 17:02
O tym, że amerykańskie agencje wywiadowcze prowadziły śledztwo ws. Flynna poinformował w poniedziałek dziennik "Wall Street Journal". Dziennik użył tu czasu przeszłego, bo nie uzyskał potwierdzenia, że działania w jego sprawie są nadal prowadzone. Powiązania Flynna z Rosją już wcześniej były szeroko znane. Były szef wojskowej agencji wywiadowczej (DIA) po odejściu ze służby w atmosferze kontrowersji i konfliktu był częstym komentatorem w kremlowskiej telewizji RT (wcześniej znanej jako "Russia Today") i w 2015 roku przyjął od niej honorarium za wystąpienie na uroczystej gali na cześć kanału, podczas której siedział tuż obok rosyjskiego prezydenta Władimira Putina.
Flynn chwalił się także, że był pierwszym Amerykaninem zaproszonym do siedziby rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, gdzie miał prowadzić zajęcia na temat przywództwa. W końcu na kilka dni przed inauguracją wyszło na jaw, że w dniu ogłoszenia przez Baracka Obamę nowych sankcji na Rosję w związku z jej działaniami na rzecz wpłynięcia na wynik amerykańskich wyborów pięciokrotnie kontaktował się telefonicznie z rosyjskim ambasadorem Siergiejem Kisliakiem. To właśnie rozmowy z rosyjskim miały przede wszystkim wzbudzić podejrzenia służb, w tym NSA, CIA i FBI.
- Kaliber tej informacji jest bardzo poważny. To bardzo martwi - powiedział WP Michał Baranowski, dyrektor warszawskiego biura think tanku German Marshall Fund. - Można temu co prawda przeciwstawiać to, co mówili podczas przesłuchań przed Kongresem nominaci na sekretarza stanu i obrony, ale pozycja doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego była dotychczas bardzo ważną pozycją o wielkim wpływie na politykę zagraniczną.
Ale Flynn nie jest jedynym człowiekiem z otoczenia nowego prezydenta, którego podejrzane rosyjskie koneksje są pod lupą służb. W dzień inauguracji Trumpa "New York Times" podał, że FBI prowadzi śledztwo w sprawie kontaktów z Rosjanami Paula Manaforta, Cartera Page'a i Rogera Stone'a. Podstawą do wszczęcia śledztwa miało być przechwycenie zapisu rozmów trójki z przedstawicielami Moskwy. Wśród społeczności wywiadowczej od pewnego czasu krążyły plotki o istnieniu nagrań - "złotego spustu", który miałby uruchomić lawinę zdarzeń z poważnymi skutkami dla nowego prezydenta. Nie jest jasne, czy właśnie o ten materiał chodziło. FBI nie zdradza szczegółów śledztwa.
Manafort był przez kilka miesięcy szefem kampanii Trumpa, jednak po tym, jak pojawiły się wobec niego oskarżenia o przyjmowanie nielegalnych płatności od prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza, dla którego pracował przez kilka lat. Manafort doradzał także powiązanym z Rosją ukraińskim i rosyjskim oligarchom, w tym Olegowi Deripasce. Mimo że były lobbysta został zwolniony ze swojej pozycji jako szefa kampanii na kilka tygodni przed wyborami, wiele wskazuje na to, że po nadal ściśle współpracował z zespołem Trumpa. Podczas okresu przejściowego był gościem w Trump Tower w Nowym Jorku.
Page i Stone byli nieformalnymi doradcami Trumpa podczas kampanii. Page, biznesmen, który zrobił karierę na doradzaniu i robieniu interesów z Gazpromem, był wcześniej oskarżany o kontakty z Igorem Diwejkinem, wysokim rangą oficerem FSB związanym z Putinem. Stone to znany z rozpowszechniania spiskowych teorii współpracownik Manaforta; w ostatnich latach wielokrotnie wychwalał prezydenta Rosji. Oficjalnie FBI nie potwierdza ani nie zaprzecza, by śledztwo miało związek z ich zaangażowaniem w kampanię Donalda Trumpa. Ale prawdopodobieństwo, że takiego związku nie ma jest bardzo małe. Jak jednak zanotował "NYT", Trump jako prezydent będzie sprawował nadzór nad agencjami prowadzącymi śledztwo i może wpływać na ich bieg.
Ale to nie koniec problemów rzucających cień na początek rządów nowej administracji. W niedzielę antykorupcyjna organizacja Citizens for Responsibility and Ethics in Washington (CREW) złożyła sądowy pozew, w którym oskarża Trumpa o złamanie konstytucji. Chodzi o tzw. "klauzulę wynagrodzenia", mająca zabezpieczać państwo przed przekupstwem urzędników przez zagraniczne siły. Zabrania ona wysokim urzędnikom "bez zgody Kongresu przyjmować od króla, księcia lub państwa obcego jakiegokolwiek podarunku, wynagrodzenia, urzędu lub tytułu". Zdaniem CREW, Trump łamie ten przepis ze względu na posiadany przez niego nowy hotel w Waszyngtonie, gdzie bywają zagraniczni dyplomaci. Ponieważ Trump wbrew dotychczasowej praktyce nie sprzedał swojego biznesu ani nie powierzył go w ręce niezależnej grupy powierników (zamiast tego oddając pieczę nad Trump Organization dwóm swoim synom, Donaldowi juniorowi i Ericowi), niektórzy prawnicy twierdzą, że łamie konstytucję. Waszyngtoński hotel Trumpa nie jest zresztą jedynym jego
interesem, za pomocą którego zagraniczni aktorzy mogą starać się wpływać na prezydenta USA. Jak podliczyła telewizja CNN, Trump posiada 564 biznesy i partnerstwa w 25 krajach świata.
"Kiedy Trump-prezydent siada do stołu by negocjować umowy handlowe z tymi krajami, Amerykanie nie będą wiedzieć, czy nie będzie on jednocześnie myśleć o potencjalnych zyskach Trumpa-biznesmena" - napisała grupa w oświadczeniu. Na to, że taka kalkulacja może wchodzić w grę świadczy jego rozmowa telefoniczna z prezydentem Argentyny Mauricio Macrim. Podczas rozmowy z prezydentem Argentyny Trump miał naciskać, by miejscowe władze wydały zgodę na budowę Trump Tower w Buenos Aires. Po wielu latach oczekiwania, pozwolenie zostało ostatecznie przyznane 17 listopada - 3 dni po rozmowie obu przywódców.
Pozew CREW może stanowić pierwsze podwaliny pod ewentualny impeachment prezydenta, który według amerykańskiej konstytucji może zostać usunięty z urzędu za "zdradę, przekupstwo lub inne ciężkie przestępstwa albo przewinienia". Do tego, by wszcząć procedurę impeachmentu potrzebna jest jednak wola polityczna ze strony rządzącej większości w Kongresie. A dopóki zarówno Izba Reprezentantów jak i Senat znajdują się pod kontrolą republikanów, taki ruch jest w najbliższej przyszłości bardzo mało prawdopodobny.