Co się działo na drodze do Smoleńska? "Wyścig z Tuskiem"
Autobus z prezesem i posłami PiS, którzy jechali na miejsce katastrofy był wielokrotnie zatrzymywany przez rosyjską milicję. Trudno się nie dziwić, kiedy na pustej drodze zatrzymywano bez powodu autobus, który jechał 20 kilometrów na godzinę - twierdzi Maks Kraczkowski w rozmowie z Polskim Radiem. Potwierdza w ten sposób słowa Joachima Brudzińskiego, który we wtorek mówił "wyścigach" z Tuskiem na drodze do Smoleńska.
14.07.2010 | aktual.: 14.07.2010 19:45
Zobacz, co mówił Joachim Brudziński
Premier Donald Tusk w Smoleńsku - zdjęcia archiwalne z 10 kwietnia 2010 r.
Jak mówił Maks Kraczkowski takim zachowaniem rząd Tuska chciał zyskać wizerunkowo: - Towarzyszyłem premierowi Kaczyńskiemu w drodze do Smoleńska i faktycznie byliśmy zatrzymywani. Nie wiedzieć czemu jechaliśmy 20-30 km/h, mieliśmy kilkudziesięciominutowe postoje. W międzyczasie okazało się, że przyczyną tego spowalniania naszej wyprawy jest oczekiwanie na przejazd limuzyn wiozących premiera Donalda Tuska - opowiadał.
Takie zachowanie budzi gorycz i niesmak, bo niech mi pan wierzy, że nikt z nas wtedy jadących kilka godzin po katastrofie nie przypuszczał, że ze względów tylko na wizerunkową politykę pana Donalda Tuska będziemy musieli stać na poboczu drogi, czekając, aż przejedzie. W momencie, kiedy minęła nas limuzyna, pozwolono nam ruszyć - opowiadał Kraczkowski.
Kraczkowski zgadza się również z zarzutami swego partyjnego kolegi Joachima Brudzińskiego, że w Smoleńsku nie zadbano w należyty sposób o ciało prezydenta i innych ofiar katastrofy. Zastrzegał, że przez szacunek dla ofiar nie chce zdradzać szczegółów. - Ale ciało prezydenta mogło przynajmniej zostać podniesione z ziemi, skoro pan premier wybrał się na miejsce katastrofy, a nie leżeć na folii, na którą padał deszcz - relacjonuje poseł.
Kraczkowski broni też Brudzińskiego, który mówił m.in.: "Premier ściskał się z Putinem pod namiotem i w świetle kamer pokazywał swoją rozpacz i swój ból, a parę metrów dalej na błocie, na zwykłej czarnej folii zostawił ciało prezydenta w ruskiej trumnie". Komentując tę wypowiedź dla TVN24, Kraczkowski w Sygnałach Dnia w Polskim Radiu mówił: - Wypowiedź pana posła Brudzińskiego część z państwa może zaskakiwać, ale proszę mi wierzyć, że to są ogromne emocje, kiedy się stoi przez kilkadziesiąt minut na pustym poboczu drogi i czeka na to, aż nadjadą limuzyny pędzące na sygnale. To może to frustrować. I kiedyś ta frustracja musi znaleźć swoje ujście.
Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy polecieli wyczarterowanym przez PiS samolotem do Witebska na Białorusi, 117 kilometrów od Smoleńska. Lotnisko w samym Smoleńsku było bowiem zamknięte po katastrofie. W Witebsku delegacja przesiadła się do rosyjskiego autokaru.
O opóźnianiu dojazdu delegacji PiS do Smoleńska posłowie tej partii mówili już pod koniec kwietnia. Uczestnicy delegacji opowiadali wówczas "Faktowi": - Kłopoty zaczęły się za granicznym szlabanem. Autokar zaczął jechać 25 km/h. Zapytaliśmy kierowcę, czy może jechać szybciej. Na chwilę przyspieszył do 50 na godzinę, by znowu wlec się 20-30 km/h. Zdziwiliśmy się także, dlaczego konwój rosyjskiej milicji jechał tylko z tyłu i nas nie pilotował. Poprosiliśmy kierowcę, by się zatrzymał, bo chcieliśmy to wyjaśnić. Zaskoczeni milicjanci stanęli tuż za autokarem. Podeszła do nich polska konsul. Powiedzieli jej, że wykonują rozkaz przełożonych, bo inny konwój ma dojechać do Smoleńska pierwszy. Sytuacja była absurdalna. Wyprzedzały nas zwykłe samochody, nawet graty! W pewnym momencie wyprzedziła nas kolumna z premierem Tuskiem. Jechali 170 na godzinę!
Wówczas członkowie delegacji PiS mówili, że podróż ta była "co najmniej dziwna", ale nie chcą tego oficjalnie komentować.