Co dalej, polska armio?
Zasadnicza służba wojskowa jest reliktem i bardzo dobrze, że rozpoczynający się w tym tygodniu pobór ma być ostatni. Ale to dopiero początek długiej drogi, jaka czeka nasze siły zbrojne.
„Przyjedź, mamo, na przysięgę, zaproszenie wysłał szef. Syn ci wyrósł na potęgę, przyjedź – zobacz, twoja krew”. Ta prościutka piosenka zespołu Trubadurzy stała się jednym z największych hitów PRL. Popularność dała jej nie tylko wpadająca w ucho melodia, ale też temat: młody chłopak wcielony do armii, który pisze list do swojej matki. Każdego roku przeżywało to przecież kilkadziesiąt tysięcy młodych Polaków i ich rodzin. Poza ciężką chorobą lub podjęciem studiów (co za komuny było mocno reglamentowane) ucieczki przed służbą w Ludowym Wojsku Polskim nie było. Każdy młody mężczyzna musiał spędzić w koszarach dwa najlepsze lata swojego życia. Chyba że wojskowa komisja uzupełnień skierowała go do marynarki – wtedy służba zabierała trzy lata.
W tym tygodniu, po blisko 20 latach od upadku Polski Ludowej, armia RP zaczyna ostatni pobór do zasadniczej służby wojskowej. Na dziewięć miesięcy ponad 1200 młodych mężczyzn zostanie skoszarowanych. Teoretycznie będą się szkolić tak, by w razie potrzeby można ich powołać jako pełnowartościowych żołnierzy. W praktyce ta nauka będzie w znacznej części fikcją. Współczesne pole walki i obsługa nowoczesnego uzbrojenia wymagają specjalistycznej wiedzy, ukończenia intensywnych kursów oraz wieloletniej praktyki. W dziewięć miesięcy można się co najwyżej nauczyć musztry i obsługi karabinu maszynowego.
W nowoczesnej armii żołnierz zasadniczej służby wojskowej nie jest do niczego potrzebny. Ale darmowa siła robocza, która za wikt i opierunek wykona każdy rozkaz, zawsze się przyda: stanie na warcie, posprząta koszary, odwiezie zmęczonego oficera do domu. Wszystko bez szemrania i zupełnie za darmo. Kierownictwo polskiej armii oraz nadzorujący je politycy od lat powtarzali, że funkcjonujący w Polsce model zasadniczej służby wojskowej to anachronizm, spadek po poprzednim systemie. Jednocześnie ciągle brakowało woli, by zmienić zasady powszechnego obowiązku obrony opisanego w mającej ponad 40 lat ustawie.
Nie masz gdzie mieszkać? Wstąp do armii
Taką próbę podjął obecny rząd. Jak zapowiedział minister obrony narodowej Bogdan Klich, od początku roku 2010 w polskich siłach zbrojnych będą służyli wyłącznie zawodowcy. Czy uda się tego dokonać? Spójrzmy na statystyki. W tej chwili w wojsku służy 79 tysięcy żołnierzy zawodowych, 8,7 tysiąca żołnierzy nadterminowych, a w szkołach wojskowych uczy się 3 tysiące słuchaczy. Dzięki intensywnej kampanii informacyjnej chęć wstąpienia do armii (wypełniając deklarację) zapowiedziało 22,5 tysiąca młodych ludzi. Łącznie daje to 113 tysięcy osób. Tymczasem liczebność nowej, zawodowej armii określono na 120 tysięcy. Do realizacji planu Bogdana Klicha brakuje więc przynajmniej siedmiu tysięcy osób, które zdecydują się włożyć mundur. Jednak przy stagnacji gospodarczej i prawdopodobnie rosnącym bezrobociu szanse na zapełnienie tej luki wydają się realne.
Tym bardziej, że ofertę armii trudno uznać za nieatrakcyjną. Od 1 stycznia 2009 roku wchodzą nowe stawki żołdu. Szeregowy będzie dostawał 2,5 tysiąca złotych (brutto), kapral – 3 tysiące, sierżant – 3,5 tysiąca. Do tego MON wprowadziło rozmaite dodatki. Saperzy oraz marynarze wychodzący w morze będą na przykład dostawać 900 złotych więcej. Żołnierze, którzy skaczą ze spadochronem, zarobią dodatkowo 675 złotych.
Nie są to stawki oszałamiające – w prywatnych firmach z pewnością można zarobić więcej. Ale żadna firma nie oferuje takiego zaplecza socjalnego, jakie mają żołnierze. MON przygotowało projekt ustawy o zakwaterowaniu sił zbrojnych. Zakłada ona, że w razie potrzeby żołnierz dostanie na czas służby mieszkanie (z zasobów MON) albo dodatek do żołdu pozwalający na wynajęcie mieszkania na rynku komercyjnym. Przy przeprowadzce armia wypłaci tak zwany dodatek na zagospodarowanie, czyli dodatkową jednomiesięczną pensję. A jeśli żołnierz postanowi się nie przeprowadzać w okolice koszar, armia zwróci mu koszty dojazdów do pracy. Takich i innych dodatków jest kilkanaście. Żołnierze dostają „trzynastki”, a idąc na urlop, każdy mundurowy i każdy członek jego rodziny inkasują po 660 złotych. Lista podobnych przywilejów jest długa.
Z drugiej strony warunki, jakie trzeba spełnić, by zostać żołnierzem, nie są zbyt wygórowane. Poza dobrym stanem zdrowia należy posiadać zaświadczenie o niekaralności. Absolwenci gimnazjów mogą aplikować o przyjęcie do korpusu szeregowych. Posiadacze matury będą z kolei kierowani do kadry podoficerów. Wcześniej muszą przejść szkolenie w jednej z ośmiu szkół podoficerskich. Żeby być oficerem, trzeba skończyć studia wyższe, a potem kurs w szkole oficerskiej. Proces rekrutacji – obok zwykłych badań lekarskich – zakłada też testy psychologiczne i rozmowy kwalifikacyjne. Składając dokumenty, kandydat na żołnierza sam określa, w jakiej formacji chciałby służyć. Do wyboru jest ich kilka (wojska lądowe, siły powietrzne, marynarka, żandarmeria, wojska pancerne, komandosi, korpus medyczny). Gdy kandydat przejdzie rekrutację, podpisze z armią kontrakt – najpierw terminowy, potem stały. Żołnierz może się z niego w każdej chwili wycofać, nie ponosząc konsekwencji finansowych.
Wojsko idzie na zakupy
Armię będzie stać na takie gesty. Już w projekcie budżetu zapisano, że wydatki na obronę narodową wyniosą 24,5 miliarda złotych. To realny wzrost o 5,9% w stosunku do tego roku. Dla porównania: wydatki państwa na badania naukowe wyniosą 1,38 miliarda.
Cały przyszłoroczny budżet państwa to 310 miliardów złotych. Ogółem koszty przeobrażania polskiej armii w latach 2009–2011 MON obliczyło na 11 miliardów złotych. W tej kwocie nie ma jednak zakupów sprzętu, co będzie kosztować najwięcej. Tu znów musimy się oprzeć na szacunkach. Według ministerstwa nowa Agencja Uzbrojenia (zastąpi Departament Zaopatrywania Sił Zbrojnych, Departament Polityki Zbrojeniowej oraz Agencję Mienia Wojskowego) będzie każdego roku wydawała około 4,5 miliarda złotych. Zakupowe plany resortu dotyczą wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Oprócz drobniejszych nabytków, jak broń czy rozmaite systemy rakietowe, MON planuje też bardzo poważne inwestycje. Marynarka wzbogaci się o korwetę wielozadaniową (ORP „Ślązak” już powstaje w gdyńskiej stoczni marynarki wojennej, koszt – ponad 600 milionów złotych) oraz niszczyciele min typu „Kormoran” (ile ich powstanie, jeszcze nie wiadomo). W wojskach lotniczych zakończyć ma się wreszcie modernizacja myśliwców MiG‑29. Z kolei wojska lądowe dostaną
opancerzone wozy patrolowe (ich brak szczególnie doskwiera naszym żołnierzom na misji w Afganistanie). W grę wchodzą amerykańskie cougary lub RG‑31 pochodzące z RPA.
Ale zdecydowanie najpoważniejszą inwestycją będzie zakup średnich śmigłowców transportowych, które zastąpią zdezelowane radzieckie Mi‑8 i Mi‑17. Nowe maszyny trafią do wszystkich rodzajów sił zbrojnych (nawet jednostka komandosów GROM dostanie własne helikoptery). W sumie armia otrzyma 50 maszyn. Bogdan Klich zapowiedział, że przetarg zostanie rozpisany przed końcem obecnej kadencji Sejmu. Jego szacunkowa wartość to 10 miliardów złotych. W grę wchodzi zakup NH‑90 lub S‑92. NH‑90 produkowany jest przez konsorcjum firm z Niemiec, Włoch, Holandii i Francji, a na pokład może zabrać 20 żołnierzy w pełnym rynsztunku. Z kolei S‑92, który może zabrać 22 żołnierzy, to konstrukcja amerykańskiego koncernu Sikorsky.
Czy wszystkie te plany inwestycyjne zostaną zrealizowane? W ostatnich latach MON nie grzeszyło skutecznością w organizowaniu przetargów. Gdy żołnierze służący w Afganistanie zaczęli odnosić obrażenia z powodu braku wystarczająco opancerzonych samochodów, armia musiała je w trybie pilnym wypożyczyć od Amerykanów. Minister Klich jest jednak pełen optymizmu i przy każdej możliwej okazji zapewnia, że wszystko będzie dopięte w terminie. Zupełnie inaczej niż posłowie opozycji. Aleksander Szczygło (PiS) oraz Janusz Zemke (SLD), dwaj główni recenzenci planów obecnego szefa resortu obrony, wielokrotnie alarmowali, że plany nie są realne.
Już nawet zmiana przepisów to bardzo skomplikowana sprawa. By ostatecznie znieść zasadniczą służbę wojskową, trzeba zmienić blisko 50 ustaw. Do tej pory do Sejmu trafiło ich pięć.
Cywilne rezerwy na czarną godzinę
Nieprzypadkowo więc MON zostawia sobie furtkę ratunkową. Gdyby się okazało, że posłowie opozycji mieli rację, pobór do wojska może zostać przywrócony. Obecnie obowiązująca ustawa mówi, że może się to stać w przypadku zagrożenia bezpieczeństwa państwa. Znaczne braki kadrowe w armii są takim zagrożeniem. Wystarczy rządowe rozporządzenie i do koszar powrócą żołnierze służby zasadniczej. Będzie to możliwe także dlatego, że mężczyźni po ukończeniu 18. roku życia nadal będą wzywani do komisji uzupełnień, które określą ich stan zdrowia oraz przydatność dla armii. MON nie ma planów, by kiedykolwiek to zlikwidować. Tak jak to jest od dziesięcioleci, armia nadal będzie gromadzić dane o potencjalnych rekrutach.
Bogdan Klich ma też inny argument przemawiający za tym, że zniesienie zasadniczej służby wojskowej nie obniży obronności kraju. MON chce stworzyć Narodowe Siły Rezerwowe (NSR). Będą się one składać z żołnierzy rezerwy oraz ochotników, którzy podpiszą specjalne kontrakty. Co pewien czas będą musieli się stawiać w jednostkach wojskowych na ćwiczenia, za co będą dostawać pieniądze. A w przypadku realnych zagrożeń państwa dostaną powołanie do wojska – także odpłatnie. W tym czasie cywilni pracodawcy członków NSR mają dostać odszkodowania. Inną zachętą do wstępowania do nowej formacji ma być zwolnienie żołdu z podatku. Założenia MON mówią, że członków NSR będzie 30 tysięcy. Tworzenie takiego zaplecza kadrowego dla armii to pomysł zapożyczony z innych państw NATO. W przyszłym roku mija 10 lat, odkąd wstąpiliśmy do tego najpotęż-niejszego sojuszu militarnego na świecie. W tym czasie wojsko polskie wzięło udział w dwóch wielkich operacjach: zakończonej w Iraku i trwającej w Afganistanie. W żadnej z nich nasi
żołnierze nie przynieśli wstydu, przeciwnie, bywali chwaleni przez sojuszników. Nie zmienia to faktu, że polska armia jest nadal przestarzała i wymaga modernizacji. Trzeba to jednak robić tak, by nie popsuć tego, co jest.
likwidacja poboru oznacza też zmiany w policji. Chodzi o oddziały prewencji, których jednym z najważniejszych zadań jest zabezpieczanie imprez masowych, w tym meczów- piłkarskich. Oddziały te składają się przede wszystkim z funkcjonariuszy, którzy w policji odrabiają służbę wojskową. W całym kraju jest około 2,5 tysiąca takich policjantów, w Warszawie (tu stanie największy stadion na Euro) blisko półtora tysiąca. Policja zostanie automatycznie pozbawiona taniej siły roboczej (policjanci z poboru dostają tylko symboliczne kieszonkowe). Dlatego MSWiA pracuje nad planem ratunkowym. Będzie nim tak zwana służba kontraktowa. Osoby chętne podpisywałyby umowę o pracę na czas określony (najprawdopodobniej na trzy lata). Jednocześnie nie musiałyby spełniać takich warunków jak kandydat na zwyczajnego funkcjonariusza (na przykład matura), przechodzić skomplikowanej rekrutacji wstępnej (badania, testy itp.) ani kilkumiesięcznego przeszkolenia w szkole policyjnej. Z drugiej strony policjanci kontraktowi byliby pozbawieni
większości przywilejów (emerytalnych, dodatków mundurowych). MSWiA nie wyklucza jednak, że oddziały prewencji w końcu będą całkowicie zawodowe.