Chybiona strategia pokojowa Baracka Obamy w Afganistanie
Stany Zjednoczone obaliły 14 lat temu w Afganistanie talibański reżim, ale z szeregowymi talibami walczą tam nieustannie po dziś dzień. Uwikłane w wojnę, która do tej pory kosztowała blisko bilion dolarów, przeniosły teraz punkt ciężkości na zawarcie pokoju z przeciwnikiem. Nic z tego nie będzie - pisze prof. Brahma Chellaney.
17.04.2015 | aktual.: 21.04.2015 13:00
Kilka miesięcy temu prezydent Barack Obama oznajmił, że misja bojowa Ameryki w Afganistanie została zakończona; tymczasem USA i ich sojusznicy wciąż prowadzą regularne naloty na pozycje talibów, a amerykańskie siły specjalne atakują domniemane kryjówki powstańców. Od czasu gdy operacja "Enduring Freedom" (Trwała wolność) została przemianowana na "Resolute Support" (Zdecydowane wsparcie), sytuacja w kraju - poza zwiększoną rolą wojsk afgańskich w walkach - niewiele się zmieniła.
Przedwczesna deklaracja Obamy zapisze się w historii podobnie jak stwierdzenie "mission accomplished" (zadanie wykonane) jego poprzednika George'a W. Busha, który w 2003 roku ogłosił tymi słowami koniec wielkich bojowych operacji w Iraku na długo przed ich rzeczywistym zakończeniem. Najwięcej ludzi zginęło w irackiej wojnie już po tej wypowiedzi prezydenta.
Obama nie po raz pierwszy wyrwał się przed orkiestrę. W październiku 2011 roku oznajmił, że kończy "długą wojnę w Iraku" i wycofuje stamtąd wszystkie amerykańskie oddziały. Jednak w ubiegłym roku USA znów walczyły w Iraku, tym razem usiłując powstrzymać Państwo Islamskie, przy czym Obama działał na mocy tego samego upoważnienia Kongresu, które dziesięć lat wcześniej zdobył dla akcji militarnych prezydent Bush.
W Afganistanie administracja Obamy już nie dotrzymała ostatecznego terminu wycofania wojsk amerykańskich, ustalonego w roku 2011 na rok 2014. Anulowała też inny narzucony sobie termin, odstępując od planu zmniejszenia o połowę - do końca bieżącego roku - liczby około 10 000 przebywających tam żołnierzy.
Amerykańska interwencja wojskowa w Afganistanie nie ma więc teraz ram czasowych, a walki wcale nie słabną. Przeciwnie, talibowie niedawno nasilili ataki, co oznacza, że zbliżające się lato będzie jednym z najcięższych w tej wojnie.
Talibowie zadali Stanom Zjednoczonym i wojskom sojuszniczym więcej strat niż Al-Kaida i Państwo Islamskie razem wzięte. Od 2001 roku w Afganistanie zginęło 2215 amerykańskich żołnierzy, 20 000 odniosło rany. W ubiegłym roku, jak podaje ONZ, w związku z działaniami wojennymi śmierć poniosło 10 548 cywilów - więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
A jednak Obama odmawia uznania talibów za organizację terrorystyczną i nie wpisuje ich na listę siatek terrorystycznych wspomnianą między innymi w jego niedawnym oświadczeniu, wydanym wspólnie z premierem Indii Narendrą Modim. Administracja amerykańska usiłuje wręcz przedstawiać ich jako umiarkowaną siłę, która może stanowić element systemu politycznego Afganistanu.
Ponadto w 2013 roku Obama zgodził się, by talibowie stworzyli w Ad-Dausze, stolicy Kataru, praktycznie swoją ambasadę, z flagą i całą dyplomatyczną otoczką. W ubiegłym roku USA uwolniły też z ośrodka w Guantanamo pięciu najwyższych talibańskich przywódców, w tym Muhammada Fazla i mułłę Noriego, podejrzanych o popełnienie masowych zbrodni na sunnickich Tadżykach i szyickich Chazarach w Afganistanie.
Zwalniając pięciu talibów, administracja Obamy argumentowała, że tylko w ten sposób doprowadzi do uwolnienia sierżanta Bowe Bergdahla (obecnie oskarżonego o dezercję). Prawdziwy cel tej decyzji był jednak jasny: przygotować grunt do bezpośrednich rozmów z talibami. Posunięcie to zadało kłam amerykańskim twierdzeniom, że USA nie negocjują z terrorystami, a poza tym i tak nie sprowadziło talibańskiej milicji do stołu rozmów.
Ustępstwa tego rodzaju ujawniają przed talibami i całym światem, jak bardzo Stanom Zjednoczonym do uratowania twarzy potrzebne jest osiągnięcie porozumienia, które pozwoli im wreszcie wydostać się z afgańskiego bagna. Nic dziwnego, że przywódca talibów, mułła Mohammad Omar, uznał uwolnienie swych pięciu towarzyszy za dowód, że jego milicja zbliża się do "portu zwycięstwa".
Desperację administracji Obamy widać też w hojnej pomocy udzielanej Pakistanowi, łącznie z zapowiadanym kontraktem na dostawy broni wartym blisko miliard dolarów - wszystko po to, by zapewnić sobie współpracę Islamabadu w walce z terroryzmem. Pakistańscy wojskowi nadal jednak udzielają schronienia najwyższym przywódcom talibów, traktując to jako bezcenny atut w zrealizowaniu w Afganistanie koncepcji "strategicznej głębi" (ustanowienie w Kabulu przyjaznego Islamabadowi rządu, który nie będzie współpracował z Indiami przeciw Pakistanowi - przyp. tłum.).
Sukces lub porażka Ameryki w Afganistanie zależy teraz całkowicie od tego, czy uda się odwieść talibów od marszu na Kabul. Desperacko poszukując drogi wyjścia, USA oddają im pole; sygnalizują przywódcom milicji, że mogą po prostu przeczekać.
Zwłoka w wycofywaniu wojsk amerykańskich nie będzie właściwym sposobem przekonywania talibów. Ich kierownictwo zaszyło się w Pakistanie, a przywódcy wojskowi w Afganistanie stają się coraz bardziej niezależni, talibowie nie mają więc już scentralizowanego dowództwa. Boją się dezercji do Państwa Islamskiego i wiedzą, że przyjęcie propozycji Obamy - układu pokojowego, który pozwoli mu ogłosić zwycięstwo przed końcem jego drugiej kadencji w styczniu 2017 roku - będzie dla nich oznaczało koniec.
Nieskładna afgańska strategia Ameryki może służyć za instrukcję, jak nie należy zawierać pokoju z wrogiem. Najwyższa pora, by Obama uznał, że polityczne porozumienie z talibami należy po prostu do dziedziny pobożnych życzeń, i skoncentrował się na wzmacnianiu sił bezpieczeństwa Afganistanu oraz ustaleniu, w jaki sposób zlikwidować kryjówki talibańskiej milicji w Pakistanie. Terroryści raczej nie angażują się w proces pokojowy i Ameryka powinna o tym pamiętać.
Brahma Chellaney, Project Syndicate Polska
Chellaney to profesor studiów strategicznych w Centrum Badań Politycznych w New Delhi. Autor książek Asian Juggernaut, Water: Asia’s New Battleground oraz Water, Peace, and War: Confronting the Global Water Crisis.