Chrześcijanie się trumpizują. Liderzy nic nie mogą na to poradzić
Donald Trump wygrał także głosami chrześcijan. I to - wbrew pozorom - wcale nie tylko tych białych, anglosaskich i protestanckich, ale także katolickich i latynoskich. To sygnał, który - nie pierwszy raz - pokazuje, że chrześcijaństwo w krajach globalnej północy kupuje narrację alt-rightu.
Krótko przed amerykańskimi wyborami papież Franciszek jasno wskazywał, że amerykańscy katolicy pozostają "bezdomni politycznie". Chodziło o to, że wybór między Kamalą Harris, która z prawa do aborcji uczyniła jeden z elementów swojej kampanii a Donaldem Trumpem, którego wypowiedzi na temat migracji są nie do zaakceptowania z katolickiego punktu widzenia, czyni te wybory niezmiernie trudnymi dla ludzi wierzących.
Niech przemówią procenty
Tyle że te "rozważania" papieskie nie miały większego wpływu na amerykańskie wybory. Większość - bo aż 58 procent wszystkich katolików - zagłosowało bowiem na Trumpa. Wśród białych katolików odsetek ten był jeszcze wyższy. Wynosił 61 procent, a wśród latynoskich katolików nieco niższy, bo na Trumpa zagłosowało 53 procent. Te dane jasne pokazują, że choć katolicy są politycznie podzieleni, to ich sympatie powoli, ale systematycznie przesuwają się w kierunku Republikanów, a konkretniej Donalda Trumpa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Kolejna próba". Wysłannik papieża w Kijowie
Jeszcze lepiej to zjawisko widać wśród protestantów (choć wyznania protestanckie są bardzo podzielone).
Aż 72 procent białych protestantów - należących do wyznań mainstreamowych, które często nie prezentują radykalnej linii politycznej, zagłosowało na Trumpa, wśród Latynosów protestantów odsetek ten wynosił aż 64 procent.
Jeśli brać pod uwagę wspólnoty ewangelikalne, które są najbardziej wyrazistym elementem na chrześcijańskiej mapie politycznej, to wśród ich wyznawców - aż 81 procent zagłosowało na kandydata republikanów.
I o ile w tej ostatniej grupie to nie zaskakuje, bo ewangelikalni chrześcijanie są na pierwszym froncie walki kultur, nieodmiennie i bezwarunkowo popierają Izrael i stanowią żelazny elektorat republikanów, to już w przypadku protestantów głównego nurtu czy katolików - to przesunięcie jest o wiele bardziej nieoczywiste.
Metodyści, prezbiterianie, kongregacjonaliści - podzieleni na rozmaite wspólnoty - wcale nie są jednolicie konserwatywni. Wiele z tych wyznań jest liberalna (i bez wątpienia wielu z ich wiernych zagłosowała na Kamalę Harris) i wspiera liberalną agendę polityczną.
Wyznania te, choć głęboko zakorzenione w amerykańskiej tradycji, tracą jednak wiernych, którzy często odchodzą do wspólnot bardziej konserwatywnych. Część z nieco bardziej progresywnych wyznań - jak United Methodist Church - rozpada się na tle obyczajowym i w efekcie powstają nowe, już zdecydowanie konserwatywne, wspólnoty (w tym przypadku jest to Global Methodist Church).
Szala wychyla się w stronę republikanów
Analogiczny proces widać także w Kościele katolickim. Jego wierni (duchowni i liderzy zresztą także) także są podzieleni politycznie (szczególnie że katolicy długo byli postrzegani jako naturalnie wyborcy Demokratów), część z nich jest zaangażowana po stronie Demokratów (by wymienić tylko Joe Bidena, czy wieloletnią istotną liderkę tej partii Nancy Pelosi), dla części z nich program społeczny, podejście do broni czy kary śmierci republikanów także jest do zaakceptowania.
Ale… w niczym nie zmienia to faktu, że i wśród katolików - od lat, a Trump wcale nie zatrzymał tego procesu - szala sympatii coraz mocniej przechyla się na stronę partii republikańskiej. I nawet jeśli najbliżsi współpracownicy papieża Franciszka bardzo nad tym ubolewali, a sam papież mocno krytykował Trumpa, to wielkiego znaczenia dla wyborów politycznych katolików to nie ma. A nie ma, bo - po pierwsze - papież nie ma w tej sprawie autorytetu, a katolicy nie muszą się kierować jego wskazówkami przy urnach, a po drugie dlatego, że w wielu kwestiach to Trump, a nie papież odpowiada na emocje społeczne i polityczne katolików.
Dlaczego tak jest? Bo zarówno katolicy, jak i szerzej chrześcijanie (i mówię nie tylko o USA, bo te same procesy widać także w Polsce), coraz mocniej przesuwają się w kierunku alt-rightu (niejednorodny ruch polityczny obejmujący skrajnie prawicowe ideologie, które odrzucają wiele postulatów konserwatyzmu głównego nurtu - przyp.red.). Chrześcijan udało się przekonać - i obie strony debaty publicznej mają w tym swoje zasługi - że w świecie toczy się obecnie globalna wojna kultur, w której chrześcijanie są po jednej, a globalna lewica, ideologia gender, wokeizm itd. po drugiej stronie.
Ta wojna, tak się ją postrzega - o aborcję, spór o transpłciowość, o dyskurs o płci - wymaga, zdaniem rosnącej grupy chrześcijan, odsunięcia na bok innych kwestii (w tym ewangelizacji, troski o ubogich, wsparcia dla migrantów itd.) i rzucenia wszystkich sił na starcie cywilizacyjne.
Spór ten postrzegany jest - i to ma także swoje znaczenie - jako mający znaczenie egzystencjalne. Bowiem ci, którzy go przegrają, mają zostać poddani (to kolejny klucz do tej debaty) działaniu cancel culture i w efekcie wykluczeni z debaty.
Ukonserwatywniający się chrześcijanie - choć kolejne wybory przynajmniej w USA, ale i w Polsce temu przeczą - czują się zaś stroną słabszą i dlatego są przekonani, że muszą się zjednoczyć i wejść w sojusze także z osobami, które w innych sytuacjach budziłyby w nich raczej niechęć.
Jezus w polityce
Donald Trump czy Elon Musk - ani modelem życia, jaki prezentują, ani wcześniejszymi deklaracjami (choćby dotyczącymi transhumanizmu w przypadku Muska), ani nawet brakiem osobistej religijności, nie powinni przyciągać głosów konserwatywnych chrześcijan. Tyle że w sytuacji wojny nie rozlicza się - nawet najbardziej nieoczekiwanych sojuszników - z ich błędów.
Świetnie widać to nawet w Polsce, gdzie jeszcze kilka lat temu J.K. Rowling, autorka Harry’ego Pottera była przez część środowisk prawicowych traktowana jako zagrożenie dla chrześcijańskiej tożsamości, a dziś jest bohaterką walki ze środowiskami LGBTQ+.
Mocne przesunięcie partii liberalnych w kierunku tematów obyczajowych, szybkość zmian społecznych i spadek znaczenia chrześcijan i chrześcijaństwa w polityce i debacie, będą tylko przyspieszać ten proces alt-rightyzacji chrześcijan.
Lewica, ale też polskie partie tzw. demokratycznej koalicji, skupione są na wsłuchiwaniu się w głos elit. Składają też obietnice mniejszościom i nie chcą nawet zauważać, że tracą w ten sposób głosy bardziej umiarkowanych.
I wcale nie chodzi o populistycznych chrześcijan, którzy - osieroceni przez dotychczasowe partie - szukają wsparcia w ugrupowaniach o wiele bardziej radykalnych. I o ile w zachodniej Europie głos chrześcijan jest coraz mniej liczący się (choć gdy wesprą oni ugrupowania populistycznej prawicy, to mogą stać się języczkiem u wagi), to już w USA czy w zmieniającej się, ale wcale nie tak szybko, jak się niektórym wydaje, Polsce ma to znaczenie polityczne.
Ale ta zmiana postaw politycznych ma znaczenie także dla Kościoła czy Kościołów. Dlaczego? Bo to oznacza przesunięcie zainteresowania chrześcijan z ewangelizacji na walkę polityczną. Co z kolei powoduje sprowadzenie przesłania Ewangelii do wymiaru moralnego (i to wąsko pojętego, bo dotyczącego kwestii seksualnych) i jeszcze większą marginalizację.
Chrześcijaństwo jest zdecydowanie bogatsze, niż sugeruje to narracja "wojny kultur", a wybory moralne i polityczne chrześcijan nie powinny sprowadzać się tylko do tych tematów.
Ale po drugie, taka alt-rightyzacja nie jest dobra także dla instytucji Kościoła, bo ogranicza ona jego oddziaływanie do jednej strony sceny politycznej, bo uniemożliwia mu wskazywanie tego, co nieakceptowalne po prawicowej stronie, bo wreszcie - bardzo utrudnia uwzględnianie interesów wiernych z globalnego Południa, którzy wprawdzie często podzielają moralne przekonania alt-prawicy, ale… są przez nią postrzegani jako zagrożenie dla bezpieczeństwa i stabilności.
Kościół - a na Zachodzie już to wie - musi mieć świadomość, że bez migracji na tym etapie nie przetrwa. To nie Trump i nie Musk zasilają szeregi wiernych, ale… migranci. I o tym też warto pamiętać, gdy zapomina się o kwestiach doktrynalnych.
Tomasz P. Terlikowski dla Wirtualnej Polski