Chronili księdza pedofila, bo był "swój". Matka Boska rozkłada ręce

Mieszkańcy najpiękniejszej polskiej gminy swojego księdza skrzywdzić nie dali. Bo swój. Co z tego, że krzywdził ich dzieci.

Chronili księdza pedofila, bo był "swój". Matka Boska rozkłada ręce
Źródło zdjęć: © East News

24.05.2019 | aktual.: 25.05.2019 17:04

Reportaż ukazał się w majowym numerze miesięcznika "Pismo. Magazyn opinii”. Jeśli chcesz przeczytać więcej podobnych tekstów, wejdź na stronę www.magazynpismo.pl.

Zielona kraina zaprasza – tablicą z takim napisem gmina Kolsko wita przejezdnych. Są tu parki krajobrazowe z kanałem, po którym pływał kajakiem Karol Wojtyła, zanim został papieżem. Podobno spał nawet w jednej z miejscowych stodół. Na pamiątkę ufundowano kamień.

Gmina zasłynęła w 1997 roku, w czasie powodzi. Mieszkańcy poszli na wały i zatrzymali wielką wodę. Najpiękniejsza polska wieś – piosenką o takim tytule sławią dziś gminę śpiewaczki z dwóch lokalnych zespołów. "Życie tu piękne jest, na wsi warto żyć! Każdy z nas serce swe chciałby tutaj skryć! Co tu rzec, jedno wiedz, tych uroków moc nie przesłoni ciemna noc…".

W gminie mieszka ksiądz Robert Deręgowski. Jako redaktor "Patrona Szaleńców Bożych", parafialnej gazetki, wpływa tu na opinię publiczną.

Tutejsze gospodynie śpiewają piosenki. "O viagro, viagro, tabletko miła, tyś niejednemu dobrze zrobiła! Takaś błękitna i takaś wspaniała!" – niesie się z dziesięciu gardeł. Przyśpiewkę o viagrze gospodynie napisały same. "W trakcie festynów ksiądz prosi o tę piosenkę" – powiedziały w wywiadzie dla lokalnej gazety. Ksiądz się obraził, bo to mu się zdarza. Dziennikarz przeprosił. Inaczej byłby w gminie spalony.

Jest zresztą tradycja, do której można się odwołać. Trzysta pięćdziesiąt lat temu w gminie płonęły stosy. Za rzekome kontakty z diabłem spalono trzydzieści dziewięć osób (więcej niż w słynnym amerykańskim Salem). W 2013 roku zorganizowano festyn. O czarownicach. Frekwencja była wysoka. Planowano kolejne imprezy i unijne projekty. Ale ksiądz się obraził, bo to pogańskie zwyczaje, więc wycofano pieniądze i zrezygnowano z projektów.

Deręgowski współpracuje też ze stowarzyszeniem SPES, które działa charytatywnie na rzecz osób z niepełnosprawnością, w tym także dzieci. Rodzice są wdzięczni. Krytykują po cichu: – O księdzu nic nie możemy powiedzieć, bo zaraz się obrazi. Kiedyś organizował Dzień Dziecka. Imprezę ukradła gmina. Wtedy z kolei pogniewał się na wójta.

W gminie miała stanąć kapliczka. Na procesję Bożego Ciała nie trzeba już wznosić ołtarza. Wystarczy powiesić wstążki i otworzyć drzwiczki. Matka Boska z kapliczki bezradnie rozkłada ręce.

W zeszłorocznych wyborach na wójta doszło do drugiej tury (dotąd rzecz w gminie niespotykana), w której Henryk Matysik, sprawujący ten urząd od sześciu kadencji, zmierzył się z Tomaszem Bączkowskim – ekonomistą, architektem, prywatnie miłośnikiem wypieków, zwycięzcą kulinarnego programu TVP "Bake Off – Ale ciacho".

Obraz
© gmina.kolsko.pl

Wójta poparł ksiądz. W "Patronie Szaleńców Bożych" opublikował przestrogę: "To będzie wybór między doświadczeniem i stabilizacją a niepewną przyszłością". Pod przestrogą podpisał się wójt.

Bączkowskiego poparły między innymi Hanka Matysiak (dawna sołtyska), Agnieszka Liśkiewicz (szkolna księgowa), Kamila Florczak (rolniczka po studiach) i Iwona (szefowa rady rodziców).

Kościelna działaczka namawiała do pikiety, by Tomasza wypędzić ze wsi. Bo wydał kąśliwe przedwyborcze gazetki.

– Spalą nas na stosie – pomyślała Hanka, bo w życiorysach, które zawisły na drzewach, mieszkańcy przeczytali, że Tomasz działał w ruchu LGBT. Że organizował pierwsze parady równości w Warszawie. Że sądził się o nie w Strasburgu i wygrał tam z Lechem Kaczyńskim, ówczesnym prezydentem stolicy.

– To pedał, zagrożenie dla katolickich rodzin – wołali. – Ten pedał ściągnął do Polski uchodźcę!

W kościele odmawiali różaniec do świętych obrazów. A później za Tomaszem i jego zwolennikami wołali: – Sodomici! Sekta! Judasze!

Agnieszkę nazwali czarownicą. Jej dom – gniazdem szatana. Uradzili, że pod gniazdem szatana trzeba odmawiać różaniec.

Gdy odmawiali z intencją o opamiętanie Iwony, ona sama modliła się w lesie. Przestali jej mówić "dzień dobry". Przeżył to syn Iwony, dziewięciolatek, autysta. Nastąpił regres w terapii.

Głowy odwrócili też od Kamili. W jej sklepie już nie robią zakupów.

Wójt na trzy dni przed drugą turą wyborów klęknął przed kamieniem. Odsłonięcie kamienia, z tablicą upamiętniającą rocznicę stulecia odzyskania niepodległości, przeniesiono z 11 na 1 listopada. Datę wyznaczyła rada parafialna, która ufundowała kamień. Wyznaczyła w porozumieniu z księdzem i biskupem. Tłum wiernych oglądał, jak wójt idzie aleją w otoczeniu sztandarów, niosąc bukiet.

W drugiej turze wyborów dwustu czterdziestoma sześcioma głosami wygrał stary wójt. A na dom Tomasza poleciały kamienie.

Przed Świętem Niepodległości, po zwycięstwie, w gminie zawisły biało-czerwone flagi. Życie zaczęło wracać do normy.

W marcu 2019 roku mieszkańcy Kolska wybierali sołtysa. Zasiedli w sali widowiskowej Gminnego Domu Kultury. Ktoś naszkicował obrazek: świnię, która załatwia się do koryta. Puścił obrazek w obieg. Ludzie oglądali. Radny, kościelna działaczka, śpiewaczka z lokalnego zespołu, strażacy z OSP, starzy, młodzi. – Gdzie jest Hanka? Gdzie Bączkowski? Gdzie są ci, którzy nasrali we własne koryto? – syczeli. I coraz głośniej rechotali.

Życie zaczęło więc wracać do normy. Będą festyny strażackie i dożynki. Gospodynie zaśpiewają o viagrze. Ludzie będą się śmiać. I zapomną.

Nie zapomni uchodźca, ściągnięty przez Tomasza do Polski. Był sam w domu, gdy leciały kamienie. Przeżył bombardowania w Syrii, stracił żonę i dom, więc wróciły wspomnienia. Ze strachu skulił się w kącie i długo nie mógł uspokoić.

Ksiądz też się nie uspokoił. Zaplanował powrót na Podkarpacie. I zniknął.

– Pracownicy Enei zlokalizowali uszkodzony słup linii energetycznej. Na miejscu była policja – informuje mnie regionalny rzecznik Enei.

W połowie grudnia 2018 roku trzydzieści dwie rodziny zostały odcięte od prądu. Mieszkańcy marzli, bo przestało działać centralne ogrzewanie. Wieś zatonęła w ciemnościach.

– Nie było takiego zdarzenia – informowała w grudniu Powiatowa Komenda Policji.

– Oglądałem telewizor, gdy za oknem huknęło – relacjonuje mieszkaniec. – Po linii wysokiego napięcia szedł ogień – dopowiada jego żona. Przy rozwalonym słupie państwo K. zobaczyli volkswagena tiguana. Nie chodzą do kościoła i jako jedni z nielicznych nie boją się głośno mówić o sprawie. A swoje wiedzą: – Tiguan pędził, dlatego uderzył. Po chwili uciekł w stronę lasu.

Przy słupie jest ostry zakręt. Ludzie jeżdżą tamtędy rowerami, chodzą tam dzieci, brakuje chodnika. Sprawca naraził więc życie mieszkańców.

Koszt naprawy słupa to cztery i pół tysiąca złotych. Dlatego Enea wystąpiła z wnioskiem o udostępnienie danych sprawcy. Państwo K. głośno powiedzieli o tym, co widzieli. I wtedy komenda przyznała, że do zdarzenia jednak doszło. Prowadzą śledztwo.

"Do chwili obecnej nie ustaliliśmy sprawcy, tym samym nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy był trzeźwy w momencie zdarzenia" – informują dwadzieścia pięć dni po kolizji.

Policja nie przesłuchała właściciela tiguana, choć dzięki tablicy rejestracyjnej znalezionej pod słupem wiadomo, że jest nim ksiądz Deręgowski. Marka samochodu się zgadza. Gdzie jest ksiądz?

– Pojechał do szpitala – odpowiada proboszcz Tadeusz Kulczyk. I zamyka drzwi plebanii. Przy kolejnej wizycie ucina: – Proszę więcej nie przychodzić, ksiądz nie będzie rozmawiał, nawet telefonicznie.

Mieszkanka: – Słyszałam od znajomego księdza z pobliskiej parafii, że to kuria wysłała naszego na przymusowe leczenie.

– Przebywa na leczeniu – potwierdza Andrzej Sapieha, rzecznik kurii. Nie chce jednak powiedzieć, w jakiej klinice i z jakiego powodu.

Czy to kuria wysłała księdza na leczenie?

– Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie – ucina rzecznik.

Miesiąc po kolizji przesłuchano księdza.

– Na tym etapie nie mamy podejrzanego. Nikomu w tej sprawie nie przedstawiono zarzutów – informuje policja dwa miesiące po zdarzeniu.

Nie ma podejrzanego, nie ma też zwyczaju podejrzewać księdza.

W ulicznej sondzie w gminie na pytanie: "Kim jest ksiądz?" odpowiadają:

Matka dwójki dzieci (wierząca, niepraktykująca): – Mnie się zdaje, że ksiądz to jest wyższy człowiek. Wyższy od ludzi prostych, takich jak my.

Członek rady kościelnej: – Ksiądz jest wyższy, bo ma pieniądze. Bo może nie dać chrztu, pochówku, ślubu.

Sklepowa (wierząca i praktykująca): – Księdza trzeba bronić po prostu w imię ludzkiej solidarności. To raczej dobra solidarność, że swojego nie damy skrzywdzić.

Był tutaj już kiedyś ksiądz, którego nie dali skrzywdzić. Nazywał się Kazimierz Piechowiak.

– Dawniej zjeżdżały tu tłumy – opowiadają mieszkańcy. – Po wojnie ludzie przybywali zewsząd, bo i zza Buga, i z poznańskiego. Domy stały puste. Drogi były tylko polne. Samochodów prawie nie było. Autobusy nie zajeżdżały. Stał młyn. Była mleczarnia. A my samowystarczalni, bo jakby odcięci od świata.

W gminie stał pałac. Mieszkańcy grali w nim i tańczyli. W pałacu było biuro PGR-u.

– Robiliśmy na gospodarce, a dorabialiśmy w pegeerze. Stróżowałam, sprzątałam biura i gorzelnię, zarzynałam krowy, w centralnym paliłam, drzewo rąbałam. A przy tym chowałam czworo dzieci.

W gminie były też trzy kościoły. Mieszkańcom na początku nie przeszkadzało, że jeden niekatolicki. – Przecież za Bugiem obok siebie stały kościoły trzech wyznań, katolickie, cerkwie i synagogi – mówią ci, których już nie ma. Ich opowieści przed laty nagrała lokalna młodzież.

Msze odprawiał po wojnie ksiądz Niemiec, który tu został. – Gdy chodził po kolędzie i dostał od kogoś pieniądze, to oddawał je w kolejnym domu, jeśli była tam bieda.

Ale przyszedł Kazimierz Piechowiak, nowy ksiądz, Polak. Kazał rozebrać protestancki kościół. Zostawił te katolickie. Mieszkańcy wspominają:

– Ojciec bardzo chorował, a my pracowaliśmy w polu. Zza pługa ledwo było nas widać. Mama odmawiała nam chleba. Tak uskładaliśmy garść drobnych i wręczyliśmy księdzu Piechowiakowi po kolędzie. Powiedział, że nie jest dziadem, żeby takie drobne przyjmować. Rzucił pieniędzmi i wyszedł. A mama płakała.

– Kilka lat miałam, jak ten ksiądz w trakcie lekcji religii wziął mnie na kolana. A dziś nawet nie potrafię określić, czy jestem wierząca.

Mieszkańców, którzy pamiętają, jest więcej. Opowiadają nieliczni:

– Uciekałem z lekcji religii. Wielu uciekało. Rodzice szybko się zorientowali i kazali chodzić do salki. Nie chciałem, ale dziś nie umiem powiedzieć dlaczego.

Salka była na piętrze, w domu przy kościele i szkole. Dom stał na końcu wsi, ale nie na uboczu. Ksiądz uczył tu młodsze dzieci. Te starsze uczyły zakonnice.

– Mieliśmy po kilka lat. W klasach było nas trzydzieścioro i więcej.

– Myśmy nie mieli czasu, żeby o tym myśleć. Po szkole lecieliśmy z grabiami na łąkę, w pole, do pracy w lesie. W wielu domach były dramaty. Ojciec pił. Bił albo krzyczał. Matka bez pracy. I kilkoro dzieci na utrzymaniu.

Dziś, żeby sobie przypomnieć, mieszkańcy otwierają albumy. Z fotografii, zza grubych okularów, spogląda na nich ksiądz Piechowiak. Szczupły, wysoki. Na jednych zdjęciach siwiejący, na innych już prawie łysy. Zawsze z wianuszkiem pierwszokomunijnych dzieci.

Opowiadają:

– Ksiądz założył chór i uczył nas śpiewać.

– Założył kółko ministrantów. Zgromadził czterdziestu chłopców. Kupił telewizor i zapraszał ministrantów do siebie.

– Pod ołtarzem potrafiło siedzieć pięćdziesięcioro maluchów. Siedzieliśmy ubrani na biało, ze skrzydłami jak u aniołków. Taki teatr na Boże Narodzenie. Rodzicom się podobało. Niekiedy się zastanawiam, czy wiedzieli. Przecież wielu pomagało księdzu przy pracach w ogrodzie i w polu. Ucztowali przy jednym stole. Daniny mu nosili.

– To byli dobrzy ludzie. Jeden drugiemu pomagał. Ładowali do torby pięć kilo mąki, pięć kilo cukru, margarynę, ryby. I nieśli, żeby inni też mieli święta. Zabijali świnię i nieśli kiełbasę, kaszankę. Wieszali paczki na klamkach. Na drugi dzień machali do siebie z uśmiechem. I nikt nikomu nie wyliczał. Tak było kiedyś, jak żyło jeszcze pokolenie naszych rodziców, którzy przywędrowali zza Buga.

– Nie, w domu o tym żeśmy nie rozmawiali. Po prostu się nie rozmawiało!

– Co lekcję wybierał jedno dziecko. Sadzał na kolana. A myśmy patrzyli.

– Wybierał dzieci czyste, schludniej ubrane. One nic nie mówiły, więc my też siedzieliśmy cicho.

– Matki raz się zebrały. Pamiętam. Krzyczały jedna przez drugą, że trzeba jechać do kurii. W gminie był wtedy lekarz. Robił to samo co ksiądz i jego przepędzili, a księdza nikt nie przepędził.

– Kilka lat miałam, jak wziął mnie na kolana. Obroniłam się. Więcej nie podeszłam. Ale dziewczyna rok młodsza ode mnie nie potrafiła się bronić. Widziałam, że ona nie może tego znieść. Dlatego na płocie napisałam kredą nazwisko tej dziewczyny, a na dole dopisałam „ksiądz”. Żeby ktoś przeczytał, coś zrobił. Długo miałam do mamy żal. Bo dała ścierkę i kazała umyć płot.

– Ten ksiądz co jakiś czas wyjeżdżał do Poznania. Pamiętam. Niekiedy zabierał któreś dziecko. Taka… niby wycieczka. Po latach jeden chłop po pijaku płakał mi w żywe oczy, co mu ten ksiądz w Poznaniu zrobił. A później ten chłop się powiesił.

W sprawie księdza próbowały interweniować trzy mieszkanki gminy: jedna z matek, pracownica przedszkola i pielęgniarka.

Matka zgłosiła sprawę do pierwszego sekretarza, bo za to, że jej córka nie chodziła na lekcje religii, ksiądz uderzył dziewczynkę kijem osiemnaście razy i trafiła do lekarza. Sprawę umorzono, mimo że pobitych dzieci było więcej.

Pracownica przedszkola powiadomiła partię. I ją zaszczuli. Zarzucili romans z księdzem z sąsiedniej parafii.

Po zeznaniach pielęgniarki sprawą zajęła się prokuratura w Świebodzinie. Przesłuchano pięciu świadków. Po interwencji Służby Bezpieczeństwa uznano, że sprawa uległa przedawnieniu i ją umorzyli. Pielęgniarkę uznali za chorą psychicznie.

Akta księdza znajdują się w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu. Teczka personalna zawiera czterysta czterdzieści dziewięć kart. Dokumenty dowodzą, że podstawą werbunku księdza (już w 1950 roku) i zmuszenia do współpracy, najpierw z Urzędem, a później ze Służbą Bezpieczeństwa, był szantaż. Grożono, że jeśli nie podejmie współpracy, materiały obciążające wypłyną i zniszczą mu karierę. Otrzymał pseudonim "Franek".

Z notatek służbowych SB:

"W ostatnich dniach przypadły księdza imieniny. Kobiety z kółka Róży postanowiły zakupić w prezencie dla księdza sutannę wartości czterech tysięcy złotych. Zebrano pewną sumę, lecz w wyniku kłótni między kobietami nie zakupiono. Ksiądz oświadczył na kazaniu, że wszelkie organizacje i stowarzyszenia przykościelne rozwiąże, gdyż nie spełniają swej roli".

"Ksiądz jest bardzo chytry na pieniądze i zdobywa je w dość sprytny sposób. Na dokonanie elewacji (…) kościoła zebrał od wiernych pieniądze. Cement dostał od rolników. A pieniądze zebrane od wiernych wydał na nowy samochód, tej samej marki Moskwicz. Później opowiadał wiernym, że to ten sam, tylko odmalowany".

Za współpracę SB odwdzięczała się nie tylko milczeniem, ale też pieniędzmi i prezentami.

"Z okazji czterdziestych ósmych urodzin dostał wieczne pióro i długopis wartości sześciuset złotych".

"Na pięćdziesiąte dziewiąte urodziny dostał kryształowy wazon wart pięćset dziesięć złotych".

Do pierwszych przesłuchań i gromadzenia materiałów obciążających księdza doszło w 1949 roku, w jego pierwszej powojennej parafii, w ówczesnym województwie olsztyńskim. Szkoła zorganizowała tam marsz z okazji Światowego Tygodnia Młodzieży. Grupa chłopaków obrzuciła pochód kamieniami. Sprawą zainteresowała się milicja. Temat księdza w zeznaniach pojawił się przy okazji. Bo jedna z dziewczynek nie nauczyła się pieśni na lekcję religii, za co ksiądz Piechowiak pobił ją piórnikiem do nieprzytomności.

Wcześniej dorośli mieszkańcy w sprawie księdza milczeli. Cytaty pochodzą z protokołów przesłuchań mieszkańców pierwszej parafii księdza, z 1949 roku.

Dyrektorka szkoły: "Organizował harcerstwo, prowadził akcję charytatywną, tak iż wyrobił sobie wśród miejscowego społeczeństwa opinię (…) przyjaciela młodzieży i zacnego człowieka. Posiadał wielki autorytet. Słowo jego znaczyło więcej niż słowo dyrektora".

Dyrektor szkoły: "Obserwując księdza, zauważyłem, że on stale otacza się dziewczętami szkolnymi, w czasie lekcji jak i poza lekcjami, w jego mieszkaniu".

Nauczycielka: "Ksiądz zorganizował chór szkolny. Nauka śpiewu odbywała się w jego prywatnym mieszkaniu. Mówił, że uczy śpiewać po łacinie".

Ojciec: "Ksiądz powiedział, że będzie uczył moją córkę języka polskiego, ponieważ słabo nim władała, gdyż za okupacji uczyła się tylko języka niemieckiego. Przychodził do mojego mieszkania. Usłyszałem raz, jak pogroził mojej córce palcem i zapytał, czy mówiła coś rodzicom. Wówczas mnie jak i żonę moją zaciekawiło, jakie tajemnice mogą być między księdzem i moją córką liczącą naówczas jedenaście lat".

Córka: "Od 1946 roku ksiądz wzywał mnie do swego prywatnego mieszkania, brał mnie na swoje kolana, następnie ściągał mi majteczki i swoimi palcami dotykał i głaskał mnie po miejscach rozrodczych. Nieraz odczuwałam silną boleść. Opowiedziałam rodzicom, na co mój ojciec odpowiedział, że coś z tym załatwi. Tatuś mój miał iść do księdza i obrugać go, lecz tego nie zrobił, ponieważ nie miał bliższej okazji".

Dyrektorka: "Nauczycielstwo spostrzegło u dzieci faworyzowanych przez księdza przedwczesne rozbudzenie i brak zainteresowania lekcjami. Dziewczęta były na lekcjach ospałe, jakby nieprzytomne".

Dyrektor: "Jeden nauczyciel opowiadał mi osobiście, że ksiądz zapraszał jego córeczkę lat dziewięć do swego mieszkania, odpinał majteczki i głaskał po miejscu rozrodczym przez pewien czas, następnie kazał majteczki zapiąć i kazał jej iść do domu".

Dyrektorka: "Skutkiem tych wieści dyrektor zabronił księdzu przyjmowania dzieci w mieszkaniu. Mimo to ksiądz podtrzymywał z młodzieżą kontakty przez związki różańcowe. Odsunął od siebie młodzież starszą gimnazjalną, a tym chętniej otaczał się dziećmi ze szkoły powszechnej i przedszkola. Rodzice powierzali swoje dzieci księdzu pod opiekę całkowitą na różnego rodzaju wycieczki czy obozy. Sama wiedziałam, że jedna matka oddała księdzu swą córkę pod opiekę na czas wyjazdu do Poznania do mieszkania rodziny księdza. Spotkałam przypadkowo tę dziewczynkę z księdzem w pociągu".

Dziewczynka pierwsza: "Nieraz ksiądz brał nas na kolana, bawił się nami i zakładał nam rękę za majteczki. Pieścił się z częścią mego ciała, którą wstydzę się i nie wiem jak nazwać. Spałam z nim wspólnie w jednym łóżku. Pieścił się ze mną nad ranem. Wstał następnie i poszedł do kościoła. Mamie powiedziałam, że spałam u księdza. I więcej do księdza spać już nie poszłam. Ale brał mnie na kolana jeszcze częściej niż przedtem".

Dziewczynka druga: "Od 1945 roku przychodziłam do księdza po książki. Często ksiądz mnie też wołał do siebie. Brał mnie na kolana. Majteczki mi zdejmował i bawił się ręką moimi narządami płciowymi. Ksiądz kazał mi przychodzić do siebie prawie codziennie od końca 1945 roku. W 1948 chodziłam jeszcze przez pierwsze miesiące do księdza, ale on już mnie nie lubił dlatego, że powiedziałam o tym dziewczynkom i ksiądz się o tym dowiedział. Poza tym nocowałam z księdzem trzy razy. Ksiądz spał ze mną w jednym łóżku i pieścił się ze mną ręką".

W dalszej części przesłuchania pada szereg nazwisk dziewcząt, które również przychodziły do księdza.

Nauczyciel: "Ośmioletnia dziewczynka stale biegała do mieszkania księdza i za księdzem, gdzie ten się ruszył, mimo zakazu rodziców. Mogę podać nazwiska tych dziewcząt, które były początkowo dobrymi uczennicami, a później, kiedy zaczęły obcować z księdzem Piechowiakiem, stały się najgorszymi uczennicami w klasie. Wtedy, kiedy ksiądz był w domu, to tak przed domem, jak i u niego w mieszkaniu pełno było dziewcząt".

Nauczycielka: "Dziecku podobno spodobały się amory tak, że dostawała w skórę, ale mimo to biegła do księdza. Sześcioletnia dziewczynka nie mogła usiedzieć w miejscu, bo tak ją ksiądz spreparował, że ocierała się miejscem intymnym o rogi stołu i ławek. Dzieciakom rodzice przykładali okłady zimne, bo popuchły im przyrodzenia".

Chłopiec: "Uczyłem się u księdza ministrantury. Należałem do harcerstwa, a ksiądz był harcmistrzem. Uczyłem się gry na fortepianie u księdza. Poszedłem nieraz pożyczyć książkę u niego. Ksiądz brał mnie czasami na kolana i bawił się mym przyrodzeniem, czasem tak mocno, że bolało. Następnego dnia członek zaczerwienił mi się i szczypało. Powiedziałem o tym mej mamusi. Robiła mi zimne okłady tak długo, aż ból ustał".

Matka: "Córeczka moja, wówczas w wieku sześciu lat, była uczennicą klasy pierwszej, w której wychowawcą był ksiądz. Pewnego dnia dziecko moje po powrocie ze szkoły z oburzeniem powiedziało do mej teściowej «Jak on się nie brzydzi, jak on może później brać chleb do tej samej ręki». Na zapytanie babci powiedziała, że w czasie przerwy zawołał ją ksiądz, wziął ją na kolana i założył jej palec za majteczki. Nie dałam w pierwszej chwili wiary dziecku. Jednak sprawy tej nie zaniechałam. Zwróciłam się do mej sąsiadki, której córka chodziła na prywatne lekcje do księdza, ażeby wybadała swe dziecko. Po jakimś czasie kategorycznie powiedziała do mnie, że to jest niemożliwe. Przypuszczałam wobec tego, że dziecko moje zmyśliło lub przekręciło fakty".

Nauczyciel: "Byłem na przyjęciu imieninowym u kolegi, też nauczyciela. Obok niego siedział ksiądz. Zauważyłem, że po kilku kieliszkach wódki ksiądz wziął na kolana jego córkę dziesięcioletnią i obmacywał ją rękoma. Kolega nauczyciel nie chciał, żeby ten fakt stał się głośny i prosił mnie, ażebym nie robił z tego żadnego użytku. Słyszałem, że ksiądz tego rodzaju wyczyny stosował z innymi dziewczętami. Sprawa ta nie wyszła na światło dzienne, gdyż rodzice tych dzieci należą do ludzi będących pod całkowitym wpływem kościoła i nie chcieli tej sprawy wywlekać".

Dyrektorka: "Wśród miejscowego społeczeństwa ksiądz cieszył się tak dużym poważaniem, że uważano wieści obiegające o jego czynach niemoralnych za oszczerstwa i może dlatego też rodzice dzieci pokrzywdzonych nie występowali na drogę sądową. Obecnie społeczeństwo podzieliło się na dwa odłamy. Jedni są na księdza oburzeni i potępiają go tak, jak na to zasługuje. Inni trwają nadal w zaślepieniu i fałszywej dewocji i zaczynają księdza uważać za męczennika".

Ksiądz w swojej pierwszej powojennej parafii w ówczesnym województwie olsztyńskim molestował i gwałcił dzieci od końca 1945 roku do połowy 1948 lub do 1949 roku. Po przesłuchaniach mieszkańców w 1949 roku uciekł. Ścigany listem gończym, na krótko ukrył się w zakonie franciszkanów. Z zeznań mieszkańców wynika, że księdza ostrzegły dzieci.

Nauczycielka: "Niektóre dziewczęta, gdy dowiedziały się o ucieczce księdza, to płakały".

Jedna, co płakała, ma siostrę, o której mówiono, że ksiądz żył z nią jak z żoną.

Deklarację o współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa ksiądz podpisał po ucieczce.

"Prokurator ściga go, za co mógłby otrzymać wymiar kary dziesięciu lat więzienia, lecz my postaramy się, ażeby została mu kara darowana, lecz za to żądamy ścisłej współpracy" – zdradza dokument podpisany przez naczelnika Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.

Po 1949 roku ksiądz był przenoszony do nowych parafii trzykrotnie, za wiedzą i zgodą biskupów. Schemat był zawsze ten sam. Ksiądz obejmował parafię. Zakładał kółko ministrantów i chór. Na plebanii organizował biblioteczkę, gromadził instrumenty i zapraszał dzieci na lekcje.

W latach 1949–1959 był proboszczem dwóch parafii w ówczesnym województwie koszalińskim. Mieszkańcy napisali wtedy kilka anonimowych donosów do kurii. Na kobietę, która pojechała do kurii osobiście, ksiądz rzucił z ołtarza oskarżenie, że jest opętana przez diabła.

W grudniu 1958 roku oficer operacyjny SB informował: "Kobieta uważa, że ksiądz odebrał jej całe życie i ludzie wszędzie się od niej usuwają, w kościele palcami ją wytykają jako tę, która ma szatana za kołnierzem".

Do gminy w zielonogórskim ksiądz Piechowiak trafił w 1959 roku. Oficer operacyjny SB donosił: "Kuria za podstawę do przeniesienia informatora na gorszą parafię wykorzystała fakt uprawiania nierządu przez informatora z małoletnimi dziewczynkami (…). Został zmuszony do przejścia z parafii liczącej około siedmiu tysięcy dusz na parafię liczącą tylko tysiąc dziewięćset".

"Proboszczem był w gminie przeszło dwadzieścia lat, do emerytury. Dzieci dorastały. Przychodziły kolejne. Na kolanach siedziały mu dziesiątki, może setki". Z donosu funkcjonariusza SB wynika, że o wszystkim wiedziała kierowniczka przedszkola. "4 stycznia 1963 roku obywatel D. poinformował mnie, że proboszcz zaprasza do siebie dzieci w wieku szkolnym i utrzymuje z nimi stosunki intymne" – donosił funkcjonariusz. "Obywatel dowiedział się o tym od kierowniczki przedszkola, którą dobrze zna. (…) ta oświadczyła mu, że gdy raz potrzebne jej były pieniądze, zwróciła się do proboszcza, ten udzielił jej pożyczki i stąd nawiązał z nią kontakt. Wymieniona ma córkę i dlatego w czasie wakacji szkolnych zaproponował jej, by oddała ją na wakacje do niego – na co się nie zgodziła. W rozmowie z D. oświadczyła, że dobrze zrobiła, gdyż dowiedziała się od osób tam zamieszkałych, co księdza łączy z dziećmi. Stwierdziła przy tym, że ujawniły to dzieci".

Na emeryturę przeszedł w 1981 roku. Gdy opuszczał gminę, zabrał książki i instrumenty. Już jako ksiądz emeryt zamieszkał w prywatnym domu pod Wolsztynem. Udzielał się tam w życiu parafii. Brał udział w uroczystościach kościelnych i w konferencjach dekanalnych. Działał w stowarzyszeniu księży Caritas w Zielonej Górze. Z SB, podobnie jak z kościołem, współpracował do śmierci, czyli do 1988 roku.

14 marca 2019 roku Konferencja Episkopatu Polski opublikowała raport na temat pedofilii. Jak informowała "Gazeta Wyborcza", ojciec Adam Żak, koordynator Episkopatu ds. ochrony dzieci i młodzieży, który przeprowadzał ankiety w diecezjach, tłumaczył: "Wybrałem rok 1990 na podstawie prostego doświadczenia. To był koniec komunizmu. Wówczas my jako zakon – a jestem jezuitą – zostaliśmy poproszeni przez przełożonych o sprawdzenie archiwów. W archiwach nie było nic, więc przyjąłem, że przed 1990 rokiem nie należy się spodziewać dokumentów ani w zakonach, ani w diecezjach. Był to okres, kiedy wrażliwych dokumentów trzeba było produkować jak najmniej".

Mieszkanka gminy: – Jak byłam dzieckiem, to bardzo chorowałam. I ten sam ksiądz, który brał mnie na kolana, załatwił lekarza w Poznaniu. Zawiózł mnie fiatem i tam pomógł wrócić do zdrowia. Więc jak ja miałam powiedzieć mamie, że ten ksiądz robił mi krzywdę, skoro mama była księdzu taka wdzięczna? Choć było nas dużo rodzeństwa, a w domu bieda, to mama pół świni temu księdzu oddała, jajka mu nosiła i ser. Za to, że mnie wyleczył, była w księdza zapatrzona jak w Boga. Nigdy by mi nie uwierzyła. Po latach pokłóciłam się z mamą o Rydzyka. I wtedy wykrzyczałam w nerwach, co myślę o księżach i co mi robił ksiądz, kiedy byłam dzieckiem. I mama nie chciała mi uwierzyć, choć miałam już pięćdziesiąt lat! Nie winię jej. Przecież gdybym wtedy jej powiedziała, to ona i tak by nic nie zrobiła. Ze strachu.

Wielu skrzywdzonych w dzieciństwie mieszka w gminie do dziś. A ksiądz spogląda na nich z wyblakłych fotografii. Oglądają te zdjęcia. – Podobno miał ciągoty – mówią. I odkładają albumy na półki.

Do przeszłości wracają nieliczni, po cichu. Boją się. Obecnego księdza, samotności, tego, że polecą kamienie. Boją się polowania na czarownice i stosów, które w gminie mogą znowu zapłonąć, bo historia lubi zataczać koło.

– Śnią mi się wściekli ludzie. Idą w stronę mojego domu. A w rękach mają gazetę, w której opowiedziałam o księdzu.

W 2017 roku emerytowany biskup Paweł Socha wydał "Biografie i wspomnienia o kapłanach diecezji gorzowskiej zmarłych w latach 1972–1991". W publikacji znalazło się miejsce dla księdza Piechowiaka. Księdza, który przez lata molestował i gwałcił dzieci, biskup opisuje między innymi tak: "Z powodu wojennych przeżyć i innych, które zna tylko Bóg, choć pracował gorliwie pod względem duszpasterskim, to wobec ludzi bardziej okazywał serce surowego sędziego niż ojca. Z tego powodu napotkał na liczne trudności w relacjach z wiernymi". Liczącą pięć stron notatkę o Piechowiaku biskup kończy fragmentem homilii, którą wygłosił na jego pogrzebie: "Panie Jezu! Ty wiesz, jak Twój Sługa Kazimierz walczył ze swoimi słabościami, ile trudu wkładał w przekaz wiary i szafowanie dziełem zbawienia w sakramentach świętych. W swoim nieskończonym miłosierdziu przebacz mu słabości i obdarz darem pokoju i radości wiecznej w chwale Ojca".

Jako zawołanie biskupie Socha przyjął słowa Facere veritatem in caritate, po łacinie: "Czynić prawdę w miłości".

Autor: Michał Szczęch (ur. 1985), na co dzień dziennikarz lokalny, związany z prasą lubuską. Publikował m.in. w "Dużym Formacie" i "Polityce".

Więcej reportaży, wywiadów i esejów przeczytasz w serwisie www.magazynpismo.pl.

Źródło artykułu:Pismo
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)