Chiny bojkotują świat
Reżim w Pekinie nie przejmuje się krytyką po rozprawie z Tybetańczykami. Nie musi,
bo wie, że nikt mu nie podskoczy. Może nawet zagrozić światu zakazem wstępu na igrzyska.
07.04.2008 | aktual.: 07.04.2008 11:14
Galeria
[
]( http://wiadomosci.wp.pl/gid,9761496,kat,32834,galeriazdjecie.html )[
]( http://wiadomosci.wp.pl/gid,9761496,kat,32834,galeriazdjecie.html )
Krwawe zamieszki w Chinach
Amatorszczyzna. Światowe media zaroiły się od relacji, których prawdziwości nie sposób potwierdzić. Kto nie wierzy w wersję zdarzeń przedstawianą przez Pekin, musi korzystać z blogów obrońców Tybetu. Doniesień na takich blogach są tysiące. Konia z rzędem temu, kto odróżni prawdziwe od zmyślonych.
Niech najpierw przemówią blogi.
„Nikogo nie skrzywdziliśmy, niczego nie zniszczyliśmy. Nasz klasztor został otoczony przez chińskich żołnierzy. Mówią, że oszczędzą tych, którzy się poddadzą. Resztę czekają poważne konsekwencje”.
„Przyszło tysiąc żołnierzy, by ściągnąć zatkniętą przez nas flagę Tybetu. Zaczęli strzelać i zabili dwie osoby”.
Radio Wolna Azja ma wiele takich relacji. Podobno wszystkie od świadków. Są też zdjęcia zabitych. Trzeba mieć nerwy patologa, by zobaczyć i wytrzymać.
„Nie mieliśmy czym walczyć. Gdy zebraliśmy się wokół Jokhang [buddyjska świątynia w Lhasie – red.], Chińczycy zaczęli strzelać w tłum. Na własne oczy widziałem, że zabili co najmniej sto osób. Sam o mało nie zginąłem”.
Znikający demonstrant
Wspomniany koń z rzędem być może należy się Chińczykom, bo oni twierdzą, że wiedzą, gdzie leży prawda. Rządowa agencja Xinhua pisze, że zachodnia opinia publiczna jest sterowana przez tybetańskich reakcjonistów. Według niej to, z czym musi sobie radzić policja i wojsko, to akty bestialskiego wandalizmu wymierzone w niewinną ludność cywilną z Chin. Żadne tam pokojowe protesty, bo przecież pokojowych protestów nie prowadzi się z mieczami w ręku. W ślad za oskarżeniami zachodnich mediów o stronniczość idą dowody: nagłośniona w świecie brutalna pacyfikacja demonstracji mnichów miała w rzeczywistości miejsce w Nepalu. A miecze? Zdjęcie wysłane w świat przez chińskie władze pokazuje wyraźnie, że Tybetańczycy nie biegali po ulicach z gołymi rękami.
Ngawang Nyendra, tłumacz Dalajlamy: – BBC dostało od Chińczyków dwa zdjęcia. Na pierwszym był mężczyzna uzbrojony w miecz, na drugim już go nie było. Poza tym szczegółem fotografie niczym się od siebie nie różniły. Zadzwoniła do mnie kobieta z Tajlandii, która spędziła kilka lat w Lhasie. Poznała tego człowieka. To policjant przebrany za demonstranta.
Relacja anonimowej Tajki niczego nie dowodzi. Podobnie jak fakt, że podobną taktykę propagandy i dezinformacji Chińczycy stosowali w Tybecie w 1989 roku. Dlatego właśnie Pekinowi tak łatwo oskarżać Zachód o stronniczość. Chińczycy odcięli Tybet od świata. Wprawdzie tydzień temu wpuścili kilku dziennikarzy, ale nie odstępowali ich na krok i nie pozwolili z nikim rozmawiać.
Pekin postawił nas przed wyborem: wierzycie nam albo im. To prosty wybór. Dlatego jesteśmy stronniczy.
Tybet ma o co walczyć
To nie jest tak, że – jak chce Pekin – Tybet jest zbuntowaną prowincją, której nastroje separatystyczne trzeba zwalczyć za wszelką cenę. Tybet został wcielony do Chin na podobnej zasadzie, jak Polska po zaborach została wcielona do Rosji, Niemiec i Austrii. Ma też za sobą ponadtysiącletnią- historię państwowości. Państwowości na obszarze dwóch i pół miliona kilometrów kwadratowych, czyli ośmiokrotnie większym od Polski. Pierwsi Hanowie, czyli rdzenna ludność chińska, pojawili się tam dopiero 300 lat temu. Cesarz Kangxi z dynastii Qing wysłał do Lhasy swoich urzędników i uznał, że Tybet jest jego. Na początku XX wieku o wpływy w regionie walczyły również Rosja i Wielka Brytania. Brytyjczycy pod dowództwem pułkownika Francisa Younghusbanda dokonali rzezi na Tybetańczykach i zmusili rząd w Lhasie do podpisania umowy handlowej.
Tybet nigdy nie był nowoczesnym krajem. Z nielicznych relacji podróżników wynikało nawet, że był wyjątkowo zacofany. Sprzyjało temu połączenie teokracji z feudalizmem. Zacofany czy nie, do 1950 roku Tybet spełniał definicję państwa. Miał rząd, zawierał traktaty, bił własną monetę.
W 1950 roku znów upomnieli się o niego Chińczycy. Rok po powstaniu Chińskiej Republiki Ludowej jej pierwszy przywódca Mao Zedong ogłosił zamiar „wyzwolenia Tybetu”. Wyzwolenie dokonało się wbrew woli Tybetańczyków i zakończyło ugodą „w sprawie pokojowego wyzwolenia”. Centralny Tybet miał zagwarantowaną autonomię i poszanowanie religii i kultury. Pozostałe jego obszary zostały włączone do Chin. Tybetańczycy wzniecili przeciwko okupantowi wiele powstań, ale wszystkie przegrali z kretesem. W 1959 roku Dalajlama musiał uciekać do Indii, gdzie utworzył rząd na uchodźstwie. Reżim zaś krwawo rozprawił się z kolejnym powstaniem, zabijając około stu tysięcy Tybetańczyków (trzykrotnie więcej, niż liczyła wtedy cała ludność Lhasy).
Potem było jeszcze gorzej. Nadeszła maoistowska polityka Wielkiego Skoku. Tybetańczycy trafiali masowo do więzień, gdzie byli torturowani. Odbierano im ziemie, brano głodem. Z sześciu milionów Tybetańczyków zginęło półtora miliona. 25 procent populacji.
W 1987 roku Tybetańczycy znów zaczęli się buntować. Okupant wprowadził wtedy stan wojenny, a ogłosił go Hu Jintao, który dziś jest prezydentem ChRL. Reżim zaczął tworzyć w Tybecie siatkę agentów i prowokatorów, znów zaczęły się masowe aresztowania. To był czas, gdy w Tybecie mieszkało trochę obcokrajowców – są więc świadkowie. Dwa lata później, gdy Dalajlama dostał Pokojową Nagrodę Nobla, Pekin całkowicie zerwał z nim rozmowy. A od 1994 roku stosuje wobec Tybetu politykę „chwytania oburącz”. Jedna ręka to zaludnianie Tybetu Chińczykami (dziś jest ich więcej niż rdzennych mieszkańców), a druga to „edukacja patriotyczna”. Wszyscy musieli przysiąc wierność Chinom i nienawiść do Dalajlamy. Ten zaś został oficjalnie ogłoszony „głową węża, którą należy odrąbać”. W ramach „odrąbywania głowy węża” reżim uprowadził sześcioletniego wówczas Panczenlamę (chłopca uznanego przez Dalajlamę za wcielenie Buddy) i trzyma go w niewoli do dziś.
Chińczycy próbują przekonać świat, że od sześciu dziesięcioleci zwalczają terroryzm i separatyzm. Ciężko jednak znaleźć cokolwiek na potwierdzenie tej tezy. Pobożne życzenia
Najgorsze jest to, że chiński terror rozgrywa się przy milczącej aprobacie świata – mówi „Przekrojowi” Thasi Phuntsok z Tybetańskiego Centrum Informacyjnego w Moskwie. Trudno się z nim nie zgodzić. Po zajęciu Tybetu przez Chiny ONZ uchwaliła wprawdzie trzy rezolucje, ale żadna z nich nie weszła w życie. Także dziś ONZ milczy. Nie krytykuje Chin również Międzynarodowy Komitet Olimpijski, który przyznał Pekinowi organizację tegorocznych igrzysk. – Wierzę, że Chiny się zmienią, gdy wpuszczą 25 tysięcy zagranicznych dziennikarzy – mówi szef MKOl Jacques Rogge.
– Nie zmienią się – odpowiada mu Phunt-sok. – Miały się zmienić na skutek samej organizacji olimpiady. I co?
Phuntsok wylicza: Tybetańczycy nie mają pracy, są dyskryminowani, a Pekin – nawet w obliczu bojkotu igrzysk – nie boi się zerwać rozmów z Dalajlamą i rozprawić z buntem tak samo, jak zawsze się rozprawiał.
– Najwyższy czas, by świat rozważył sankcje wobec Chin – apeluje Anders Andersen, wiceprzewodniczący duńskiego komitetu wspierania Tybetańczyków. – Wiem, że to myślenie życzeniowe, bo świat w sprawie łamania praw człowieka w Chinach nie robi nic. Chciałbym, żeby były choć dyplomatyczne naciski.
Dyplomatyczne naciski są, ale nie robią na adresacie większego wrażenia. Rzecznik Izby Reprezentantów USA Nancy Pelosi po spotkaniu z Dalajlamą w Dharamsali powiedziała, że jeśli Zachód nie potępi przemocy w Tybecie, straci prawo głosu w imię obrony praw człowieka. To też jest jednak myślenie życzeniowe, bo George W. Bush pojedzie do Pekinu. Życzeniowo myśli również grupa 65 azjatyckich organizacji, które zaapelowały do Rady Praw Człowieka ONZ o zwołanie pilnego posiedzenia w sprawie Tybetu. W miarę stanowczo zachował się tylko prezydent Nicolas Sarkozy, który powiedział, że w sprawie bojkotu igrzysk nie wyklucza żadnej opcji.
– Dostrzegamy te oświadczenia – tak kwituje to w rozmowie z „Przekrojem” oficjalny przedstawiciel Dalajlamy Tseten Samdup. – Niestety, są to tylko słowa. Trzeba przejść do działań. Trzeba wymusić na Chinach wpuszczenie przedstawicieli społeczności międzynarodowej do Tybetu.
W zeszłym tygodniu świat obiegły zdjęcia z uroczystego zapalenia znicza olimpijskiego w Grecji. Jeden z obrońców Tybetu biegnie w stronę chińskiego dygnitarza, który o cnotach sportowej rywalizacji musi czytać z kartki, żeby się nie pogubić. Pogrążony w trudnej lekturze nie widzi zagrożenia. A zagrożenie zostaje zatrzymane przez policjantów. Impreza trwa dalej jak gdyby nigdy nic. Smutna alegoria. Tym smutniejsza, że w maju święty płomień olimpijski dotrze do Tybetu.
„Nie przyjeżdżajcie!”Zaczęliśmy od Tybetańczyków, skończmy na Chińczykach.
– Dalajlama nie jest prawdziwym buddystą – zawyrokował minister bezpieczeństwa publicznego Meng Jianzhu. – Kierując buntem, złamał podstawowe zasady swojej religii. Należy zaostrzyć kontrolę klasztorów.
Chińska gazeta w Lhasie: „Tybetańczycy to psy gończe Dalajlamy”. Dziennik „People’s Daily”: „Dalajlama knuje, jak za pomocą szantażu wymusić ustępstwa w sprawie niepodległości Tybetu”.
Chińczycy nie słyszą, że Dalajlama nie żąda niepodległości dla swoich poddanych. Chce tylko poszanowania ich praw w ramach autonomii, czyli respektowania postanowień ugody z 1950 roku. Nie nawołuje nawet do bojkotu olimpiady. Wręcz przeciwnie: przekonuje, że najludniejszemu państwu na świecie należy się organizacja takiej imprezy. Co na to chińscy internauci?
„Chcecie nas bojkotować? To sobie bojkotujcie! Nie chcecie przyjeżdżać? Nie przyjeżdżajcie!”.
Rafał Kostrzyński