PublicystykaCezary Łazarewicz o bezwzględnym zabójcy z czasów PRL-u: jego proces śledziła cała Polska

Cezary Łazarewicz o bezwzględnym zabójcy z czasów PRL‑u: jego proces śledziła cała Polska

- Bezspornym dowodem były dwa trupy znalezione w garażu Mazurkiewicza oraz kula wyciągnięta z głowy Łopuszyńskiego, który cudem przeżył. Cała reszta zeznań została wymuszona szantażem. Do celi na Rakowieckiej przyszedł kapitan Jurak z MO i powiedział Mazurkiewiczowi, że jeśli się nie przyzna, to zamkną także jego schorowanego ojca. W ciągu kilku dni Mazurkiewicz opisał swoje kolejne zbrodnie, które stały się podstawą aktu oskarżenia – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Cezary Łazarewicz, reporter i publicysta. Autor „Eleganckiego mordercy” (Wyd. WAB) przypomina postać Władysława Mazurkiewicza, mordercy z czasów stalinowskich, który przez lata bezkarnie likwidował kolejne ofiary, opowiada o jego zbrodniach, późniejszym procesie i wyroku oraz nakreśla tło społeczne i polityczne. Łazarewicz wyjaśnia też, czy reporter powinien być skromny oraz na czym polega metoda „na Czarka”.

Cezary Łazarewicz o bezwzględnym zabójcy z czasów PRL-u: jego proces śledziła cała Polska
Źródło zdjęć: © Archiwum | Władysław Mazurkiewicz w czasie procesu
Grzegorz Wysocki

17.01.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:31

- Bezspornym dowodem były dwa trupy znalezione w garażu Mazurkiewicza oraz kula wyciągnięta z głowy Łopuszyńskiego, który cudem przeżył. Cała reszta zeznań została wymuszona szantażem. Do celi na Rakowieckiej przyszedł kapitan Jurak z MO i powiedział Mazurkiewiczowi, że jeśli się nie przyzna, to zamkną także jego schorowanego ojca. W ciągu kilku dni Mazurkiewicz opisał swoje kolejne zbrodnie, które stały się podstawą aktu oskarżenia – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Cezary Łazarewicz, reporter i publicysta. Autor „Eleganckiego mordercy” (Wyd. WAB) przypomina postać Władysława Mazurkiewicza, mordercy z czasów stalinowskich, który przez lata bezkarnie likwidował kolejne ofiary, opowiada o jego zbrodniach, późniejszym procesie i wyroku oraz nakreśla tło społeczne i polityczne. Łazarewicz wyjaśnia też, czy reporter musi być skromny i na czym polega metoda „na Czarka”.

WP: Grzegorz Wysocki: Władysław Mazurkiewicz, którego brudne czyny opisałeś w „Eleganckim mordercy”, jest dzisiaj postacią raczej zapomnianą.

Cezary Łazarewicz: Jest tak zapomniany, że przed napisaniem książki nawet o nim nie słyszałem. Może miał słaby PR, a może Kraków chciał o tej wstydliwej sprawie jak najszybciej zapomnieć? Bo Mazurkiewicz miastu chluby na pewno nie przysparza.

Do tego pokolenie, które było poruszone morderstwami Mazurkiewicza, powoli odchodzi. Ówcześni 20- i 30-latkowie, którzy z uwagą obserwowali jego proces, mają dzisiaj 80-90 lat. Nie żyją świadkowie zbrodni, prokuratorzy, sędziowie, adwokaci, milicjanci, którzy mogliby wspomnienia o nim ożywić. Bez wątpienia była to najważniejsza kryminalna sprawa lat 40. i 50., a rozgłosem dorównywała tylko przedwojennemu procesowi Rity Gorgonowej. Zresztą, oboje sądzeni byli w tej samej sali krakowskiego sądu.

WP: Większość czytelników nie zna jeszcze twojej książki i w tym momencie o Mazurkiewiczu nie ma najmniejszego pojęcia, dlatego…

Dlatego streszczę teraz „Eleganckiego mordercę” dla tych wszystkich, którzy nie mają czasu na takie głupstwa jak czytanie książek.

WP: Aż tak ogromnych ustępstw robić nie będziemy, ale o to kim był Władysław Mazurkiewicz muszę cię jednak zapytać.

To historia podobna do tej opisanej w „Doktor Jekyll i pan Hyde” Stevensona. Tyle że wydarzyła się naprawdę, i to nie w Londynie, a w Krakowie. Nasz doktor Jekyll był instruktorem nauki jazdy mocno osadzonym w środowisku „Krakówka”, bywalcem drogich restauracji, przyjacielem adwokatów. W wolnym czasie gra w karty, handluje walutą, zabawia damy i jest ozdobą salonów. Głównie był znany ze swojego mieszczańskiego, eleganckiego, miłego i szarmanckiego sposobu bycia.

WP: I w tym samym czasie morduje i spławia Wisłą swoje kolejne ofiary.

Tak, tylko że o tym jeszcze nikt nie wie. Dlatego, gdy pojawiają się pierwsze przecieki ze śledztwa, Kraków nie może w to uwierzyć.

WP: Tak zwany „szok i niedowierzanie”.

Tak. Bo też rzeczywiście trudno uwierzyć, by ten przystojny, dobrze ułożony pan miał drugą twarz.

WP: W twojej książce nie znajdziemy tradycyjnego wstępu pt. „Dlaczego zająłem się tym tematem”, dlatego musimy ten dotkliwy brak uzupełnić.

Kiedy Dorota Nowak z wydawnictwa WAB zapytała, czy nie zainteresowałbym się historią Władysława Mazurkiewicza, najpierw sprawdziłem w Wikipedii, kim on w ogóle był. Przeraziłem się. Jak mogłem nie słyszeć o kimś kto rzekomo miał na sumieniu aż 30 ofiar? – pomyślałem po przeczytaniu jego biogramu. Odnalazłem akta jego sprawy sprzed 60 lat i zacząłem je czytać.

WP: Sięgnąłeś po akta sprawy i okazało się, że rzecz zaczyna się jak gotowa opowieść. „Elegancki morderca” rozpoczyna się od sceny, w której pewien mężczyzna zgłasza się do warszawskiego szpitala na Solcu z rozsadzającym mu czaszkę bólem głowy. Okazuje się, że w jego potylicy tkwi pocisk…

Tylko, że on o tym pocisku nic nie wie. Lekarze wyjmują mu go z głowy, a rano przychodzi posterunkowy, by przesłuchać go na okoliczność, jak to mówią w milicji. Stanisław Łopuszyński to warszawski waluciarz, który pojechał do Krakowa kupić zegarki z przemytu. Był tam tydzień, bo Mazurkiewicz go zwodził, a w końcu próbował go ukatrupić i ukraść pieniądze. Łopuszyński wrócił do stolicy bez zegarków.

WP: Za to z kulą w głowie.

Został postrzelony, gdy wracali razem samochodem. Łopuszyński spał, gdy Mazurkiewicz strzelił mu w głowę. Pocisk zatrzymał się na kości potylicznej. Strzał go tylko obudził. I choć trudno w to uwierzyć, ale nie miał pojęcia, co się stało. Kierowca powiedział mu tylko, że dla żartu strzelił z żabki. To był taki rodzaj petardy.

WP: Dlaczego Mazurkiewicz wypuścił swoją ofiarę z dowodem przeciwko sobie?

Tego nie wiemy – to jedna z największych zagadek związanych z tą historią. Ta pozostawiona w głowie Łopuszyńskiego kula staje się sprawcą wszystkich kłopotów Mazurkiewicza. To przez nią trafił do aresztu. Ale nawet wtedy szedł w zaparte. Twierdził, że nie ma pojęcia, skąd pocisk w głowie Łopuszyńskiego, a narzędzia zbrodni przecież nie było. Przesłuchujących go milicjantów straszy swoimi wpływami.

WP: Cały ówczesny Kraków wiedział o tych jego wpływach.

Krakowianie, którzy uwielbiają tytułomanię, zwracali się do niego – „inżynierze” albo „mecenasie”.

WP: A nie był ani jednym, ani drugim.

Z zawodu był drukarzem. Przed wojną pracował w Drukarni Narodowej w Krakowie i dopiero wojna zmieniła mu życie. Zaczął handlować walutą, złotem, futrami. Poznał szefa personalnego krakowskiego Gestapo, kapitana Rudolfa Arnolda. Zaprzyjaźnił się z nim i stał się Kimś. W ten sposób zdobył nie tylko dojście do żydowskiego złota i kosztowności, ale też stał się nietykalny. Kapitan Arnold dostarcza Mazurkiewiczowi złoto, a ten wymienia je na dolary. To pozwala mu na godne życie w trudnym czasie okupacji. Potem równie łatwo wślizgnął się w łaski nowych właścicieli Polski. Był społecznym instruktorem ruchu w milicji i ławnikiem w kolegium.

WP: Czytając twoją książkę, domyśliłem się, że twoim ulubionym źródłem wiedzy nie była polska Wikipedia.

(śmiech) O tak, polska Wikipedia, i w ogóle Wikipedia, to zdecydowanie nie są moje podstawowe źródła informacji.

WP: Nie żebym był bardzo złośliwy, ale chciałbym cię teraz skonfrontować z Wikipedią. Ja będę Wikipedią, a ty Cezarym Łazarewiczem, który się ze mną brutalnie rozprawi.

Dawaj.

WP: Wikipedia: „Przypuszczano, że Mazurkiewicz był informatorem Gestapo, a potem szpiclem i prowokatorem MBP”.

Wątek gestapo badano w śledztwie, to prawda. Ale to raczej była biznesowa współpraca z kapitanem Rudolfem Arnoldem, o którego dobrym sercu Mazurkiewicz mówił jeszcze w latach 50., a nie sformalizowana współpraca. Nie był szpiclem, ani prowokatorem UB. Nic na ten temat nie znalazłem w IPN.

WP: Dalej. Wikipedia twierdzi: „Spośród 30 morderstw, do których [Mazurkiewicz] przyznał się w śledztwie, oskarżono go o 6, na czterech mężczyznach i dwóch kobietach, oraz o 2 usiłowania”.

To nieprawda, do żadnych 30 morderstw się nie przyznał. Początkowo zresztą nie przyznawał się do niczego. I prawdę mówiąc, milicjanci nic na niego nie mieli. Ani w domu, ani w garażu nie znaleźli narzędzia zbrodni. Dopiero druga rewizja w garażu okazała się sukcesem.

Przeszukano garaż centymetr po centymetrze, szukając jakiegoś zaginionego pocisku. Nic. Ale śledczym rzuciła się wtedy w oczy nieco jaśniejsza plama betonu na posadzce. Zaczęli kuć i dokopali się do zwłok. Były tam zamurowane ciała dwóch sąsiadek Mazurkiewicza. Męża jednej z nich, jak się później okaże, również zabił Mazurkiewicz, tyle że kilka lat wcześniej. W ten sposób wykończył całą trójkę sąsiadów z naprzeciwka.

WP: Po odkryciu ciał w garażu rozpoczyna się medialna licytacja. To wtedy pojawia się pogłoska o 30 trupach Mazurkiewicza. Skąd się biorą te plotki? Zdaje się, że milicja próbowała mu przypisać hurtowo wszystkie niewyjaśnione zbrodnie i zaginionych z ostatnich lat?

Mogę krótko odpowiedzieć, że nie wiem skąd się ta pogłoska wzięła. Prawdopodobnie legenda ludowa rozbuchała zbrodnie do maksymalnych rozmiarów. Z akt wynika, że prokurator próbował mu przypisać jeszcze co najmniej dwa morderstwa ponad to co znalazło się w akcie oskarżenia. Były to dwie osoby, które miały kontakty z Mazurkiewiczem i zniknęły w tajemniczych okolicznościach. Prawdą jest natomiast fakt, że prokurator oparł się głównie na tym, do czego przyznał się sam Mazurkiewicz, czyli sześciu zabójstw i dwóch usiłowań zabójstwa.

WP: Wikipedia jednak nie ma wątpliwości. W innym fragmencie hasła poświęconego Mazurkiewicza czytamy jeszcze: „Zamordował co najmniej 30 osób”.

Bo Wikipedia, szczególnie polska, nigdy nie ma żadnych wątpliwości.

WP: W jaki sposób Mazurkiewicz mordował swoje ofiary?

W najprostszy z możliwych. Swoje pierwsze ofiary truł cyjankiem, a potem przeszedł na wyższy stopień kompetencji i używał pistoletu. Strzelał im z najbliższej odległości w tył głowy.

WP: W książce opisujesz, że działał według schematu.

Tak. Najpierw było nęcenie. Rozpuszczał wieści, że ma do sprzedania po bardzo atrakcyjnej cenie dolary lub złoto. Jak się ktoś złapał na ten haczyk, dochodziło do próbnej transakcji na niewielką skalę. Potem Mazurkiewicz oferował przyszłej ofierze wielki biznes, umawiał się z nią w miejscach odludnych lub wywoził ją w takie miejsce. Gdy był już pewien, że pieniądze są na miejscu, tzn. w kieszeni ofiary, po prostu ją eliminował, pakował do bagażnika, jechał nad Wisłę, rozkładał koc i tak długo się opalał, aż plaża się wyludniała. Gdy zapadał zmrok, spławiał kontrahenta z prądem rzeki. Prymitywne, ale niezwykle skuteczne. Tylko dwie jego ofiary zostały odnalezione.

WP: Czy milicja, prokuratura i sąd dysponowali w sprawie Mazurkiewicza wiarygodnymi i niekwestionowanymi dowodami i zeznaniami świadków zbrodni? Czy też była to właściwie sprawa poszlakowa?

Bezspornym dowodem były dwa trupy znalezione w garażu Mazurkiewicza oraz kula w głowie Łopuszyńskiego. Były też świadek Tadeusz Bommer, którego Mazurkiewicz próbował otruć cyjankiem podczas okupacji. Cała reszta zeznań została wymuszona od niego szantażem. Pod koniec marca 1956 roku do celi na Rakowieckiej w Warszawie przyszedł kapitan Jurak z Komendy Głównej MO i powiedział Mazurkiewiczowi, że jeśli się nie przyzna, to zamkną także jego schorowanego ojca. W ciągu kilku dni Mazurkiewicz opisał swoje kolejne zbrodnie, które stały się podstawą aktu oskarżenia.

WP: W jakimś sensie „Elegancki morderca” jest więc także opowieścią o bezradności milicji w latach 40. i 50. Czy nie było tak, że Mazurkiewicz mógł działać bezkarnie przez tak długi czas, bo milicja i SB była zajęta czym zupełnie innym, a więc chociażby szukaniem „wrogów ludu”?

Dokładnie tak. Toczyła się walka polityczna. Komuniści narzucali Polsce swój ustrój, w którym przedwojenna klasa średnia była grupą podejrzaną i poddaną represjom. Kto by się martwił o jakiegoś zaginionego bankiera, arystokratę czy waluciarza? To był zresztą jeden z argumentów obrony, że Mazurkiewicz pomagał władzy ludowej usuwać tych, których ona i tak chciała się pozbyć.

Ofiarami Mazurkiewicza były przede wszystkim osoby dobrze sytuowane. A kto po wojnie miał pieniądze? Właśnie jacyś handlarze walutą, drobny biznes, urzędnicy bankowi. Krótko mówiąc - spekulanci, jak ich wtedy nazywano.

WP: Jakie znaczenie miało to, że Mazurkiewicz mordował w czasach stalinowskich? Czy kontekst polityczny i społeczny był tutaj istotny?

Niewątpliwie. Jak to trafnie podsumował korespondent amerykańskiego „Time”, który również obserwował proces: „Tak wielu ludzi usuwanych było przez tajną policję, że nikomu nie przyszło do głowy, by podejrzewać o to prywatną inicjatywę”.

WP: Proces rusza 6 sierpnia 1956 roku.

Gdyby istniał wtedy TVN24, na okrągło nadawałby program z Krakowa, a portrety Mazurkiewicza nie schodziłyby z pierwszych stron brukowców. Zainteresowanie procesem Mazurkiewicza można jedynie porównać z tym, co działo się przed wojną na procesie Gorgonowej. Tłumy przed sądem, wejściówki po sto złotych u koników, prasa, radio, Polska Kronika Filmowa. Przed procesem tak przebudowano salę rozpraw, by jak najwięcej osób mogło się w niej zmieścić. Idąc wieczorem przez Kraków przez otwarte okna dochodziły odgłosy radia, nadającego relacje z procesu. Relacje z każdego dnia rozprawy publikowane były w najważniejszych gazetach, od „Trybuny Ludu” po „Express Wieczorny”.

WP: Dodajmy, że tych dni rozprawy było zaledwie piętnaście. Nie żebym chciał komplementować stalinowską Polskę, ale trudno w to dzisiaj uwierzyć.

W stalinowskiej Polsce procesy polityczne trwały jeszcze krócej, choć nie można ich nazwać sprawiedliwymi. Ale tutaj, rzeczywiście, poszło bardzo szybko. Około 100 świadków, biegli, psychiatrzy i oskarżony, który przyznał się od razu do winy. Co prawda pod koniec procesu odwołał swoje zeznania, ale to nie miało już znaczenia. To nie była bardzo skomplikowana sprawa.

WP: Po 15 dniach procesu Mazurkiewicz słyszy wyrok. Pięć miesięcy później zostaje powieszony. Raz jeszcze oddaję głos Wikipedii: „Wyrok wykonano 31 stycznia 1957 roku o godz. 16:30 w Krakowie, w więzieniu przy ul. Montelupich. Ostatnie słowa Mazurkiewicza miały brzmieć: „Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy”.” Wszystko się zgadza?

Trochę jak w radiu Erewań. Wszystko prawda, tylko, że nie 31 stycznia, a 29 stycznia; nie o 16:30, a o 19:40. I w żadnych źródłach nie znalazłem informacji o tym, by powiedział tę przypisywaną mu kwestię, że się wszyscy tam spotkamy. Przy egzekucji był prokurator, naczelnik więzienia, lekarz, kat i obrońca Hofmokl-Ostrowski. Jedyną relację, jaką znam, jest właśnie ta adwokata. Pisał on, że Mazurkiewicz był śmiertelnie poważny, popadł w otępienie i szedł na szafot z papierosem w ustach. Mecenas, który był szczególarzem, nie pominąłby zapewne ostatnich słów skazanego.

WP: Uważam, że twoja książka ma tak naprawdę dwóch głównych bohaterów. Pierwszym z nich jest oczywiście Mazurkiewicz, a drugim właśnie jego obrońca, czyli Zygmunt Hofmokl-Ostrowski. Fascynująca, pełnokrwista postać, kto wie, czy nie zasługująca na osobną opowieść?

To legenda krakowskiej palestry. Zaczynał przed pierwszą wojną światową w Wiedniu. Miał kancelarię w Warszawie i Krakowie. Bronił w głośnych przedwojennych procesach – warszawskiego kasiarza Szpicbródki, podchorążego Zawidowskiego, inżyniera Pawła Grzeszolskiego, który otruł swoją rodzinę.

Obraz
© (fot. Archiwum / Mazurkiewicz ze swoim obrońcą w czasie procesu)

WP: Bronił swoich klientów w sposób dość ekscentryczny.

Tak, świetny obrońca, doskonały mówca, ale raptus. Rozgłos zapewniły mu takie sprawy, jak ta z 1924. Gdy podczas składania zeznań jeden ze świadków go obraził, wyjął z kieszeni togi pistolet i zaczął do niego strzelać. Cała przedwojenna prasa o tym pisała.

Super gość, który gotów był zrobić dla swojego klienta wszystko. No, prawie wszystko.

WP: Jakim cudem mecenas – podobnie zresztą jak sam Mazurkiewicz – jest dzisiaj postacią kompletnie zapomnianą?

Sam trafiłem na niego przez przypadek. W starym „Przekroju” z 1956 roku znalazłem wywiad, w którym opowiadał o swoich najgłośniejszych sprawach, które to sprawy zamierza opisać w „Pitavalu XX wieku”. To był ważny trop. Pojechałem do Biblioteki Narodowej szukać wspomnień mecenasa, ale ich tam nie było. Mógł przecież się tymi wspomnieniami tylko przechwalać przed reporterem.

Szukałem jednak dalej. Tropy prowadziły do Krakowa, gdzie w końcu znalazłem rękopis w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej. Nikt go przede mną nie czytał. A było to ważne źródło – bo Hofmokl-Ostrowski opisywał sprawę Mazurkiewicza od wewnątrz, dzielił się swoimi spostrzeżeniami i wątpliwościami.

WP: W jaki sposób Hofmokl próbował bronić Mazurkiewicza? Bo była to sprawa absolutnie beznadziejna i z góry skazana na porażkę. Mimo to Ostrowski się nie poddawał i walczył do samego końca.

Gdy podejmuje się obrony Mazurkiewicza, ma 84 lata. Żaden inny adwokat nie chce się tego podjąć. Hofmokl wie, że to misja straceńcza.

WP: Jedyna możliwa linia obrony – niepoczytalność. Ale Mazurkiewicz nie chce się na to zgodzić.

Wbrew oskarżonemu, wbrew opinii biegłych psychiatrów, Hofmokl-Ostrowski utrzymuje, że Mazurkiewicz popełnił przestępstwa w stanie zaburzeń psychicznych, wykluczającym jego odpowiedzialność karną.

WP: Dowodem na jego chorobę miał być, według obrońcy, zez widlasty oskarżonego.

Temu zezowi dużo miejsca poświęca w swoim ostatnim słowie. Tę fantastyczną, ale nieprawdziwą tezą próbował uratować głowę Mazurkiewicza.

WP: W książce cytujesz doskonały fragment "Pięknych dwudziestoletnich" Marka Hłaski, w którym pisarz - zapewne podkręcając nieco rzeczywistość - opisuje swoje spotkanie z obrońcą seryjnego mordercy.

Hłasko pisze tak: "Hofmokl-Ostrowski, którego dopadłem z prośbą o wywiad, zaczął mi tłumaczyć, że Mazurkiewicz ma tak zwanego zeza widlastego, co jest najlepszym dowodem, iż jego zbrodnicze skłonności są wrodzone i że Mazurkiewicz nie ponosi za nie winy. Dziadzia bredziła, a ja słuchałem. Nagle mecenas Ostrowski pokrył się trupią bladością.
- Panie mecenasie? - zawołałem. - Może wody? Co się stało?
- Pan ma także "zeza widlastego"? - wybełkotał Ostrowski i szybko się ze mną pożegnał".

WP: Dzięki wspomnieniom adwokata możemy również zapoznać się z wieloma przypadkami – jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – hejtu. Broniący mordercy Hofmokl dostawał miłe przesyłki od hejterów czasów przedinternetowych.

Wtedy wystarczył długopis i kartka papieru. Dzięki nim hejt wobec obrońcy i Mazurkiewicza dotrwał do dzisiejszych czasów. Listy z obelgami znalazłem w archiwum obrońcy Mazurkiewicza.

WP: Pozwolisz, że zacytuję choć jeden. Ręczne pismo na kartce wyrwanej z zeszytu, pisownia oryginalna: "Szanowny Panie, na świecie jest wielu ludzi, którzy dla sławy dokonują różnych czynów, ale takich ludzi, którzy dla sławy bronią morderców na świecie jest bardzo mało. Panie mecenasie, zanim pańskiego pacjenta oddałbym pod badania psychiatryczne najpuerw kazałbym pana zbadać psychiatrom. Nawet nie zdaje pan sobie sprawozdania z tego ile dla społeczeństwa pańskie wywody przynoszą demoralizacji. Gdyby we mnie wstąpił demon Mazurkiewicza pierwszego zamordowałbym pana, panie mecenasie".

W zasadzie niczym się te hejty nie różnią od dzisiejszych obelg, poza tym, że są pisane długopisem, piórem lub ołówkiem. Hejterzy życzą Hofmokl-Ostrowskiemu wszystkiego, co najgorsze, obrażają, obrzucają inwektywami. Nic się nie zmieniło.

WP: Już po wykonaniu wyroku zaczęły się pojawiać różnego rodzaju teorie spiskowe i miejskie legendy związane z postacią Mazurkiewicza, jego zbrodniczą działalnością czy ludźmi, którzy mieli za nim stać.

Tak, powtarzano różne bzdury. Że na polecenie podziemnej organizacji wykonywał wyroki śmierci na zdrajcach. Albo że chroniło go przez lata UB. Że był tylko tępym narzędziem w rękach swoich mocodawców. Że uniknął kary śmierci i żyje gdzieś w luksusowych warunkach.

WP: Według jednej z tych plotek czy legend Mazurkiewicz nie działał sam.

I to akurat było dość prawdopodobne, bo, dowodzono, transportowanie tych wszystkich ofiar nad Wisłę wymagało sporej siły i Mazurkiewicz w pojedynkę nie dałby rady wrzucić ofiary do małego bagażnika swojego auta.

Było też podejrzenie, że o jego działalności wiedziała żona. Była aptekarką. Śledczy podejrzewali, że to ona dostarczyła mu cyjanku. Była nawet aresztowana, ale Mazurkiewicz wziął całą winę na siebie.

WP: Czy można powiedzieć, że Władysław Mazurkiewicz zafascynował Cezarego Łazarewicza? Czy można tę postać w ogóle polubić? Czy też jest to facet, który – nawet poznawany przez akta sprawy, archiwalia i relacje z dawnych gazet – wciąż tylko i wyłącznie przeraża i odstręcza?

Nie, nie polubiłem go. Polubiłem jego obrońcę. Gdyby żył, chętnie bym go poznał. A Mazurkiewicz to mroczna postać, jego czyny budzą odrazę. Próbowałem zrozumieć i opisać logikę jego działania i odkryć dlaczego tak wiele osób mu pomagało. Czym oczarowywał rozmówców? Jak wkradał się w ich łaski?

WP: I może to właśnie było w nim najbardziej przerażające?

Najbardziej przerażająca była dwoistość jego natury. Że potrafił mordować bez zmrużenia oka, a za chwilę być czułym kochankiem i żartownisiem. Zbrodnie spływały po nim. Raz tylko się popłakał – nad wyciągniętymi z jego garażu dwoma trupami. Ale nie wiadomo, czy z powodu żalu, czy dlatego, że bał się kary.

WP: Czy uważasz, że Mazurkiewicz był psychopatą, osobą chorą psychicznie?

Był socjopatą. Dorastał bez matki, która porzuciła go w dzieciństwie. Jako dziecko bardzo za nią tęsknił. Cierpiał. Pisał do niej czułe listy, prosił, by wróciła. Ściskało mi gardło, gdy je dzisiaj czytałem, a były to tylko fragmenty. Hofmokl-Ostrowskitwierdził, że właśnie wtedy, w dzieciństwie, nastąpiły zmiany, które później doprowadziły go do zbrodni.

WP: Wiem, że starałeś się napisać o Mazurkiewiczu również coś dobrego, bo wszyscy – ówczesne media, sądy, świadkowie – usiłowali go zohydzić i zdemonizować. Czy udało ci się znaleźć u niego jakieś ludzkie cechy i odruchy?

Zawsze staram się o swoich bohaterach napisać coś dobrego, by ich zbytnio nie odhumanizować.

WP: No to co można dobrego napisać o takim zbrodniarzu?

Że naprawdę kochał swojego ojca. Przepraszał go w liście za kłopoty, które sprowadził na rodzinę. Przecież tak naprawdę z miłości do ojca do wszystkiego się przyznał. Wziął winę na siebie, bo wiedział, że jeśli tego nie zrobi, schorowany ojciec trafi za kratki i być może tam umrze. To był jakiś ludzki odruch.

WP: A chciałbyś przeprowadzić – gdyby to oczywiście było możliwe – wywiad z Mazurkiewiczem?

Oczywiście, że tak.

WP: I o co byś go pytał?

Zapytałbym go o jego relacje z matką, bo gdzieś tam tkwił klucz do jego socjopatycznej osobowości. O jego tęsknotę za nią i jej samobójstwo. Był jeszcze jeden wątek, którego w książce nie rozwinąłem, bo był niejasny. Podczas któregoś z przesłuchań Mazurkiewicz powiedział, że był już zmęczony swoją bezkarnością i zastanawiał, jak daleko może się posunąć. – Panie Władku – zapytałbym – czy może pan tę myśl rozwinąć?

WP: Czy historia Mazurkiewicza, która – jak widzimy – sama w sobie jest wystarczająco pociągająca, zainteresowała cię jak wiele innych mocnych historii kryminalnych czy jednak było w niej „coś więcej”?

Historie kryminalne pociągają mnie tylko, jeśli rzucone są na szerszym tle. A tutaj z takim tłem mamy do czynienia. Jego proces był też punktem zwrotnym polskiej historii, bo odbywa się w przededniu Października. Można już było więcej powiedzieć, więcej napisać. Koniec Mazurkiewicza to też koniec stalinizmu w Polsce.

WP: Najtrudniejsze było dla ciebie zrekonstruowanie zbrodniczej działalności Mazurkiewicza, dotarcie do akt sprawy, odtworzenie chronologii, umiejscowienie kolejnych zbrodni na tle czasów?

To jak układanie puzzli - masz określoną liczbę elementów, z których musisz ułożyć obraz. Nikogo już nie możesz o nic zapytać. Ale też nie musisz się bać, że bohater wstrzyma ci publikację książki. Natomiast, gdy pracujesz z żywymi ludźmi, możesz się więcej dowiedzieć, ale też twój rozmówca może cię wziąć za zakładnika. „Coś panu powiem, ale niech pan o tym nie pisze” – słyszę często. I wtedy trzeba rozmówcę przekonać, że właśnie o tym akurat napisać warto.

W przypadku książki takiej jak „Elegancki morderca” najtrudniejsze jest dotarcie do wiarygodnych źródeł. Akta, wspomnienia, zdjęcia, wycinki prasowe.

WP: Ale nie chodziło ci o to, by na ich podstawie napisać reportaż kryminalny?

Nie, i to była kolejna z rzeczy „najtrudniejszych”. Zależało mi na tym, by nie była to banalna sądowa opowieść pełna papierowych bytów sklejona z papierowych zeznań. I miałem trochę szczęścia. Dotarłem do żony Krzysztofa Kąkolewskiego, który relacjonował w 1956 roku proces Mazurkiewicza. Zdążyła go jeszcze zapytać przed śmiercią o kilka szczegółów, które zapamiętał. Odezwał się też Andrzej Bober, który znał Łopuszyńskiego i opowiedział mi o jego dalszych losach.

WP: Ale jaki był twój główny cel, gdy już zdecydowałeś, że bierzesz się za tę postać? Oddać ówczesną epokę, oddać ducha tamtych czasów, ówczesne środowiska przestępcze, drobnych cwaniaczków? Napisać atrakcyjną historyczną relację z procesu, czytadło z półki „literatura faktu”? Czy może napisać biografię Mazurkiewicza, „ocalić od zapomnienia” jego szanowną osobę?

(śmiech) Chciałem napisać true crime story osadzone w konkretnym czasie i wśród konkretnych ludzi. Nie jestem Trumanem Capotem, ale tak jak jego zainteresowała sprawa morderstwa Clutterów, tak mnie działalność Mazurkiewicza. Chciałem się dowiedzieć, kim był, co robił, dlaczego tak długo działał bezkarnie. Pisanie to efekt uboczny tego zainteresowania.

WP: A czy masz jakiś problem natury – powiedzmy – moralnej z pisaniem na temat tego rodzaju postaci, tj. zbrodniarzy, zwyrodnialców, seryjnych morderców? Czy to nie jest w jakimś sensie dziennikarska „brudna robota”?

Ale ja ich nie hołubię, choć staram się nie używać zbyt wielu przymiotników, by ich opisać. Niech czytelnik sam wyrobi sobie o nich zdanie, poznając ich czyny. Mazurkiewicz to zły, cyniczny, bezwzględny morderca, ale w atrakcyjnym opakowaniu.

Nie mam oporów, by opisywać zło. I nie uważam, że muszę się na każdej stronie dystansować od swojego bohatera, pisząc, że mnie brzydzi. To nie jest książka wyłącznie o Mazurkiewiczu, ale o tamtych czasach, głośnym procesie, na który zwrócone były oczy całej Polski.

WP: Ale czy pisanie o seryjnych mordercach nie jest w jakimś sensie robieniem z nich swego rodzaju bohaterów popkultury, bohaterów przemysłu rozrywkowego? Czy nie jest dostarczaniem czytelnikom krwawych „igrzysk”, niegrzecznej rozrywki?

Nie mam poczucia, że powinienem się z tego tłumaczyć. Równie dobrze można zarzucić Miłoszewskiemu czy Krajewskiemu, że żyją ze swoich zbrodni.

WP: Bo żyją.

Opisywanie zła to podstawowe zadanie dziennikarza. Wszystko zależy od tego, jak to się robi. Można to robić jak „Super Express” i przedstawiać roznegliżowaną morderczynię na koniu z rozwianym włosem, a można jak „Polityka” i Piotr Pytlakowski – pójść do zbrodniarzy skazanych na karę śmierci i spytać, czy żałują swoich zbrodni i jak zamierzają żyć dalej.

WP: Mariusz Szczygieł poprosił cię – na potrzeby III tomu swojej monumentalnej antologii polskiego reportażu XX wieku – o parę zdań na temat tego, co jest ważne w twojej pracy. Odpisałeś w trzech zdaniach: „Najważniejsze – stać po stronie słabszych. Nie potrafią wydukać, o co im chodzi, mówią nieskładnie, nie stać ich na wynajęcie rzecznika prasowego, agencji PR czy doradcy wizerunkowego. Wiem, to często beznadziejna misja”. Czy praca nad „Eleganckim mordercą” była rodzajem ucieczki od tej „beznadziejnej misji”, jaką jest stanie po stronie słabszych? A może masz już dość tematyki społecznej i tego, co przez lata robiłeś jako reporter, w związku z czym otwierasz nowy, „zbrodniczy”, etap dziennikarskiej działalności?

Lubię stać po stronie słabszych. Dowodem tekst, który Mariusz Szczygieł wziął do swojej antologii - o złym komorniku, który majątek swych biednych ofiar wyprzedawał za bezcen. Ale nie jestem niewolnikiem jednego tematu, więc szukam sobie różnych pomysłów na książki. Raz jest to historia domu braci Jabłkowskich, raz rozmowy z właścicielami firm rodzinnych, a innym razem morderca Mazurkiewicz czy losy Grzegorza Przemyka.

Rasowy reportaż prasowy można dziś znaleźć tylko w „Dużym Formacie”, czasem w „Tygodniku Powszechnym” i w jakiejś szczątkowej wersji w „Polityce”. Nie ma już na niego miejsca w polskiej prasie, gdzie każą pisać coraz krócej i szybciej. Jeśli ktoś chce uprawiać zawód reportera, zostały mu książki. Ale wtedy trzeba znaleźć taki temat, który się sprzeda. To wydawca decyduje, czy zainwestuje w twój pomysł. Możesz oczywiście pisać do szuflady, ale nie o to przecież chodzi.

WP: Sam w „Eleganckim mordercy” jesteś ukryty, jako autor jesteś praktycznie nieobecny. Gdybyś się bardziej panoszył – i pisał np. „Czytając zeznania Mazurkiewicza, zbierało mi się na wymioty” lub przynajmniej: „Czułem się wtedy bardzo źle” – to miałbym się czego czepiać. Więc muszę zapytać o to, dlaczego utrudniasz pracę dziennikarzom, którzy chcą z tobą przeprowadzić wywiad, ale mają problem z wymyśleniem złośliwych pytań?

(śmiech) Jak będę spisywał wspomnienia, na pewno opiszę swoje wrażenia z lektury zeznań Mazurkiewicza. A na razie uważam, że dla czytelnika ważniejsze jest to, czego się o sprawie dowiedziałem. Chcę mu to opowiedzieć bez eksponowania własnej osoby.

WP: Czyli uważasz, że reporter powinien być człowiekiem skromnym? I dlatego ty sam się chowasz?

Nie chowam się, tylko nie eksponuję siebie na pierwszym planie. Są różne metody reporterskie. Jacek Hugo-Bader zawsze jest głównym bohaterem swoich niesamowitych opowieści, a ja wolę stać w cieniu i opowiadać cudzą historię najlepiej jak potrafię. Może jeszcze nie dorosłem do tego, by pisać w pierwszej osobie.

WP: Czy twoja reporterska skromność to metoda, wrodzona cecha charakteru, a może obliczona na późniejszy poklask kokieteria w rodzaju: „ten się nie wywyższa, dajmy mu jakąś nagrodę”?

Chciałbym, by to była ta trzecia opcja. A na serio: uważam, że reporter nie powinien się za bardzo panoszyć w swoich tekstach.

WP: Cytowałem już w naszej rozmowie fragment antologii Szczygła. Pewnie mi szczerze nie odpowiesz, ale: jak bardzo byłeś wkurzony, gdy nie znalazłeś siebie w dwóch pierwszych tomach?

Jak zobaczyłem wśród autorów Korczaka, Konopnicką, Żeromskiego i Nałkowską to pomyślałem, że miło by było znaleźć się w ich towarzystwie.

WP: Czyli się wściekłeś.

(śmiech) Bez przesady. Tam naprawdę były wielkie nazwiska. Nie tacy jak ja mieli poczucie odrzucenia. Wielu wybitnych autorów polskiej szkoły reportażu się nie załapało. Słyszałem, że bardzo się denerwowali.

WP: O kim mówisz? Poproszę nazwiska.

Będzie bez nazwisk. Ale np. bardzo znany reporter z lat 70. był swoją absencją urażony. Ja tak bardzo ambicjonalnie do tego nie podchodziłem. Gdyby mnie Szczygieł nie umieścił w tym trzecim tomie, też bym to jakoś przeżył.

WP: Dobra, dobra.

To miłe, że mój tekst znalazł się w „Antologii”. Zawsze mogę powiedzieć, jak ten kosmonauta, który chwalił się, że był pierwszym człowiekiem w kosmosie z wąsami. Ja byłem pierwszym reporterem z Darłowa, który dostąpił zaszczytu bycia drukowanym w „Antologii”.

WP: Mariusz Szczygieł w tekście poprzedzającym twój reportaż zamieszczony w antologii pisze tak: „Czarek […] ma w twarzy coś ujmującego. Coś, co sprawia, że temu wysokiemu o uśmiechu wesołego dziecka ludzie chętnie opowiadają o swoich klęskach lub zwycięstwie. Czarek nie jest tylko jego imieniem, „Czarek” to także reporterska metoda”. Na koniec chciałbym cię o tę metodę „na Czarka” zapytać.

(śmiech) Moja żona twierdzi, że mam szczerą białoruską twarz i dzięki niej ludzie mi opowiadają różne rzeczy. Moja reporterska metoda jest dość prosta, choć czasochłonna. Jak już ktoś mi chce coś opowiedzieć, to siedzę i go słucham. Nie mam mentalności prokuratora, więc nie dociskam rozmówców podchwytliwymi pytaniami. Czasem delikatnie dopytam, gdy za bardzo zboczą z tematu. I nie można niczemu się podczas rozmowy dziwić, bo to niepotrzebnie peszy rozmówcę. Żadnych uśmiechów, żadnego umoralniania. Tylko słuchać.

WP: Trudna sztuka.

Ponoć mam ten dar. Tak mówi moja żona. Jako jedyny z całej rodziny potrafię z uwagą i zainteresowaniem słuchać własnego teścia. Lubię te jego opowieści, choć je dobrze znam i wiem, jak się skończą. Przecież zawsze może się pojawić jakiś nowy szczegół, o którym wcześniej nie słyszałem, prawda?

Rozmawiał: Grzegorz Wysocki, szef działu Opinie WP.

*

Obraz
© (fot. mat. prasowy)

Cezary Łazarewicz - dziennikarz, publicysta i reporter Wirtualnej Polski, komentator wydarzeń krajowych w radiu i telewizji. W połowie lat 80. zaangażowany był w działalność opozycyjną, dystrybuował pisma drugiego obiegu i redagował prasę podziemną. Jest współzałożycielem „Gazety Obywatelskiej”. Pracował w czołowych tytułach prasowych, m.in. „Gazecie Wyborczej”, „Przekroju", „Newsweeku”, „Polityce”. Autor zbioru „Kafka z Mrożkiem. Reportaże pomorskie” oraz książki „Sześć pięter luksusu. Przerwana historia kamienicy braci Jabłkowskich”. "Elegancki morderca" to jego najnowsza książka (Wyd. WAB).

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (61)