HistoriaCałkowicie demokratyczne wybory do Senatu to pomysł Aleksandra Kwaśniewskiego

Całkowicie demokratyczne wybory do Senatu to pomysł Aleksandra Kwaśniewskiego

Aleksander Kwaśniewski, ku zaskoczeniu i bez wiedzy najważniejszych osób w PZPR, zaproponował zorganizowanie wolnych wyborów do Senatu. Opozycja natychmiast podchwyciła pomysł. Dzięki temu 4 czerwca wybory do Senatu były całkowicie demokratyczne i pokazały, jak niskim poparciem PZPR cieszy się w społeczeństwie. - Zapewne Jaruzelski inaczej wyobrażał sobie kres swoich rządów, ale samemu Kwaśniewskiemu udał się marcowy gambit z Magdalenki, bowiem w końcu 1995 r. to właśnie on wprowadził się do pałacu prezydenckiego - pisze w artykule dla WP.PL prof. Antoni Dudek.

Całkowicie demokratyczne wybory do Senatu to pomysł Aleksandra Kwaśniewskiego
Źródło zdjęć: © PAP | Zbigniew Matuszewski

Czwartek 2 marca 1989 r. był najważniejszym dniem w trakcie trwających przez dwa miesiące obrad Okrągłego Stołu. Tego dnia, w ośrodku MSW w Magdalence, gen. Czesław Kiszczak przedstawił Lechowi Wałęsie i jego współpracownikom najistotniejsze żądanie władz PRL. Chodziło o utworzenie urzędu prezydenta PRL, wyposażonego w niezwykle szerokie uprawnienia i wybieranego na sześć lat przez Sejm oraz przedstawicieli wojewódzkich rad narodowych, połączonych w Zgromadzenie Narodowe. Kiszczak nie powiedział, kto ma zostać prezydentem. Nie musiał. Dla wszystkich było jasne, że chodzi o gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

Pierwsza reakcja strony solidarnościowej była negatywna. Ks. Alojzy Orszulik zanotował następujące słowa Bronisława Geremka: "Instytucja prezydenta nie wchodzi w część pakietu umowy społecznej". Adam Michnik zaproponował z kolei, aby zamiast prezydenta powołać na okres przejściowy triumwirat. Szybko jednak okazało się, że bez zgody opozycji na przywrócenie stanowiska prezydenta nie będzie żadnej umowy. Wówczas rozpoczęła się długa dyskusja wokół zakresu uprawnień i sposobu wyłaniania prezydenta. Problem był ściśle związany z innym omawianym równolegle zagadnieniem: sposobem podziału mandatów do Sejmu. Strona solidarnościowa, powołując się na wcześniejsze obietnice sekretarza KC PZPR Stanisława Cioska, żądała by 40 proc. przypadło dla kandydatów bezpartyjnych, czyli ludzi nie należących do PZPR i jej dwóch stronnictw satelickich (ZSL i SD). Kiszczak proponował z kolei 30 proc., a równocześnie zdecydowanie odrzucił propozycję Geremka by prezydenta wybierać w wyborach powszechnych, zdając sobie sprawę, że
przekreślałoby to szanse Jaruzelskiego.

Rozłam w PZPR

Próbując przełamać rysujący się impas w negocjacjach, Aleksander Kwaśniewski (w tym czasie minister bez teki w rządzie Rakowskiego) zaproponował, aby prezydenta obok Sejmu wybierała też - zamiast wspomnianych przedstawicieli rad narodowych - mająca powstać druga izba parlamentu, czyli Senat. Co więcej, Kwaśniewski dał do zrozumienia, że wybory do Senatu mogłyby być wolne, to znaczy nie podzielono by z góry mandatów, tak jak zamierzano to uczynić w przypadku Sejmu. Propozycja ta, nie uzgodniona wcześniej z gen. Wojciechem Jaruzelskim i innymi członkami kierownictwa PZPR, została natychmiast podchwycona przez Wałęsę, Geremka i Michnika, którzy dostrzegli w tym szansę na stworzenie - niezależnie od mocno ograniczonej roli Senatu - organu państwa o w pełni demokratycznym charakterze.

Propozycja Kwaśniewskiego wywołała na tyle duże zamieszanie po stronie koalicyjno-rządowej, że na żądanie Kiszczaka rozmowy przerwano. W dwa dni później, jak wspominał prof. Janusz Reykowski (w tym czasie członek Biura Politycznego i najważniejszy po Kiszczaku negocjator strony rządowej w Magdalence) odbyła się w KC PZPR specjalna narada z udziałem około dziesięciu osób, w tym samego Jaruzelskiego. "Doszło do bardzo gwałtownego zderzenia między tymi, którzy poparli Kwaśniewskiego (...) i tymi, którzy się temu stanowczo sprzeciwili. To było w sobotę i ostatecznie stanęło na tym, że rzecz się rozstrzygnie na posiedzeniu Biura Politycznego we wtorek. Tutaj pojawia się rola Jerzego Urbana, który w sposób nieformalny rozpuścił tę wiadomość wieczorem do zachodnich agencji informacyjnych. W niedzielę pojawiły się na świecie wiadomości, że w Polsce mogą być wolne wybory do Senatu. Kiedy więc Biuro Polityczne zebrało się we wtorek żeby o tej sprawie zdecydować, to już miało pewien stan faktyczny (...) To stwarzało
pewną presję na decydentów i ułatwiło przeprowadzenie tej ostatecznej decyzji" - wspominał profesor.

W innej wypowiedzi Reykowski stwierdził, że jednym z głównych argumentów używanych przez zwolenników wolnych wyborów do Senatu było przekonanie, że "PZPR stała się biurokratyczną machiną, niezdolną do kontaktów ze społeczeństwem" i pomóc jej może tylko terapia wstrząsowa w postaci udziału w kontrolowanej (przez ograniczenie do jednej izby parlamentu), ale rzeczywistej grze wyborczej. Istotny wpływ na ostateczną zgodę w tej sprawie miał też pogląd, wyrażany m.in. przez Cioska i Urbana, że kandydaci reprezentujący ugrupowania prorządowe zdobędą około połowy miejsc w Senacie. Kalkulacja ta opierała się na założeniu, że "Solidarność" uzyska poparcie jedynie w dużych miastach, natomiast w regionach mniej zurbanizowanych zwyciężą kandydaci obozu rządzącego.

W słuszności takiego rozumowania mogły też umacniać stronę rządową sygnały płynące z przeciwnego obozu. W opracowanej w MSW informacji o "ocenach środowiska postkorowskiego" (w praktyce chodziło o Kuronia, Michnika i Geremka) pisano, że w tym gronie uważa się, iż "Solidarność" ma szanse wygrać wybory w Warszawie i dużych ośrodkach przemysłowych, natomiast z uwagi na duże podziały w środowisku opozycyjno-solidarnościowym nie ma większych szans na tzw. "prowincji". Szanse koalicji wzmocnić miał zaproponowany przez nią większościowy system wyborczy: z każdego województwa - niezależnie od liczby mieszkańców - miano wybierać po dwóch senatorów. Preferowało to małe, rolnicze województwa, gdzie władze spodziewały się odnieść zwycięstwo.

Gambit Kwaśniewskiego

Mimo wielu prób podejmowanych w następnych dniach, negocjatorom z "Solidarności" nie udało się doprowadzić do powiązania liczby mandatów z ilością mieszkańców danego województwa. Jedynym ustępstwem władz była zgoda na propozycję Tadeusza Mazowieckiego by przyznać województwom warszawskiemu i katowickiemu po trzy miejsca w Senacie. W ten zresztą sposób osiągnięto okrągłą liczbę 100 senatorów, która obowiązuje do chwili obecnej, choć 49 województw zlikwidowano piętnaście lat temu.

Zgoda władz na wolne wybory do Senatu skłoniła przedstawicieli opozycji do przyjęcia proporcji 65:35 w przypadku podziału miejsc w Sejmie. Oznaczało to, że 65 proc. miejsc w Sejmie (299 mandatów, w tym 35 z tzw. listy krajowej) miało być z góry zagwarantowane dla członków PZPR, ZSL, SD, OPZZ oraz trzech prorządowych organizacji katolickich, natomiast o pozostałe 35 proc. (161 mandatów) walczyć mieli kandydaci bezpartyjni. Mimo optymizmu co do wyniku wyborów do Senatu, dla ekipy Jaruzelskiego ogromne znaczenie miał zapis dotyczący większości jaką Sejm będzie mógł przełamywać ewentualne weto senackie. Bardzo długo upierano się przy większości 3/5, do osiągnięcia której wystarczyłoby dysponowanie głosami 65 proc. posłów. Zdając sobie z tego sprawę negocjatorzy ze strony "Solidarności" konsekwentnie postulowali wpisanie do konstytucji większości 2/3 głosów. "Spór więc toczy się o 2 procent głosów w Sejmie - informował 14 marca członków Biura Politycznego gen. Kiszczak - ale w istocie rzeczy z naszej strony jest
to kwestia zasadnicza (...). Te 2 procent mogą oznaczać możliwość swoistego liberum veto ze strony opozycji". W trakcie dyskusji nad tą sprawą padły - jako rozwiązania pośrednie - zupełnie kuriozalne propozycje większości 13/20 i 27/40.

W końcu - dopiero 3 kwietnia - sprawę rozstrzygnięto po myśli opozycji, jednak za cenę jej ustępstw w kwestii uprawnień prezydenta, który uzyskał m.in. prawo do nieograniczonego rozwiązywania parlamentu. O tym, że gen. Jaruzelski, któremu z trudem udało się - zgodnie z planem z Magdalenki - objąć ten urząd, nigdy z niego nie skorzystał, przesądziły wyniki wyborów z 4 czerwca i ich dalekosiężne konsekwencje. One też sprawiły, że zamiast do 1995 r., urzędował w Belwederze jedynie do końca 1990 r. Zapewne Jaruzelski inaczej wyobrażał sobie kres swoich rządów, ale samemu Kwaśniewskiemu udał się marcowy gambit z Magdalenki, bowiem w końcu 1995 r. to właśnie on wprowadził się do pałacu prezydenckiego.

prof. Antoni Dudek dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)