ŚwiatBurzliwe czasy przed niestabilną Afryką Centralną. Planowane wybory mogą na nowo rozpalić przygasłe konflikty

Burzliwe czasy przed niestabilną Afryką Centralną. Planowane wybory mogą na nowo rozpalić przygasłe konflikty

• Nieposkromiony apetyt na władzę jest jednym z największych zagrożeń dla Afryki

• Do najbardziej nieprzewidywalnych zdarzeń może dojść w sercu kontynentu

• Wybory w DR Konga i Ugandzie mogą znów rozpalić przygasłe konflikty

• Tylko w Kongo w ciągu ostatnich dwóch dekad w wojnach zginęło 6 mln ludzi

• Ponurym prognostykiem dla regionu jest kryzys i krwawe zajścia w Burundi

Burzliwe czasy przed niestabilną Afryką Centralną. Planowane wybory mogą na nowo rozpalić przygasłe konflikty
Źródło zdjęć: © AFP | Junior D. Kannah
Michał Staniul

Afrykańscy prezydenci nie raz ignorowali już prawo i przedłużali swe rządy - a to pięć lat, a to o dekadę, a to w nieskończoność. Z reguły reakcja była taka sama: lud pohukiwał, sprzeciwiał się, wychodził na ulicę. A potem godził się z losem i zapominał. Ale nie zawsze.

W maju zeszłego roku Pierre Nkurunziza oznajmił, że chce po raz trzeci zostać prezydentem Burundi. Konstytucja mówiła tymczasem wyraźnie: głowa państwa może rządzić maksymalnie dwie kadencje. Tylko to mogło uchronić delikatną równowagę w kraju, który dopiero dekadę wcześniej wynurzył się z odmętów długiej i krwawej wojny domowej. Obywatele postanowili bronić konstytucyjnych zapisów za wszelką cenę. Burundi zatrzęsło się w posadach.

Chociaż wojsko szybko stłumiło pierwszą falę protestów, a w lipcu Nkurunziza wygrał zbojkotowane przez większość opozycji wybory, sytuacja coraz bardziej wymykała się spod kontroli. Rząd zakneblował media, pokojowe manifestacje zamieniały się w brutalne starcia z siłami bezpieczeństwa, a najgłośniejsi dysydenci zaczęli znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. W końcu stało się nieuniknione: część buntowników chwyciła za broń.

Tylko w grudniu w walkach między rebeliantami i armią zginęło ponad sto osób; na przełomie roku łączna liczba ofiar konfliktu przekroczyła pół tysiąca. Bojąc się powtórki ludobójczych rzezi z przeszłości, ponad 200 tysięcy cywilów uciekło za granicę. - W całym kraju wyczuwa się atmosferę realnego strachu i bezkarności - opisywała po niedawnych badaniach terenowych Rachel Nicholson z Amnesty International. Jedna decyzja Nkurunzizy wystarczyła, by Burundi ponownie stanęło na krawędzi. Ale tamtejszy kryzys może być zaledwie przestrogą dla całego regionu.

W 2016 roku w aż 17 afrykańskich państwach odbędą się wybory prezydenckie lub parlamentarne. Do urn pójdą zarówno mieszkańcy malutkich Komorów, jak i wielkiego Czadu.

W niektórych krajach - choćby Ghanie i Zambii - elekcje nie powinny wywołać żadnych większych wstrząsów. W innych, na przykład Republice Środkowej Afryki i Somalii, wywołają je na pewno.

Do najbardziej nieprzewidywalnych zdarzeń może dojść jednak w państwach Afryki Centralnej, które podobnie jak Burundi leżą w malowniczej i wiecznie niestabilnej krainie Wielkich Jezior Afrykańskich.

Wieczny prezydent

Aż 80 proc. Ugandyjczyków ma mniej niż 30 lat. Oznacza to, że znakomita większość populacji nie pamięta innego prezydenta niż Yoweri Museveni - ugandyjski przywódca doszedł do władzy w 1986 roku. Chociaż na powrót do demokracji zezwolił już po dekadzie rządów, nigdy nawet nie udawał, że byłby gotów wypuścić ster z rąk. Gdy w 2005 roku jego druga i - w świetle prawa - ostatnia kadencja dobiegała końca, Museveni zmienił konstytucję i usunął wszelkie limity w tym zakresie.

Mimo 71 lat na karku, 18 lutego będzie ubiegał się o piątą już kadencję.

Dotychczas wszystkie wybory wygrywał w pierwszej turze, zawsze z kilkudziesięcioprocentową przewagą. Miejsce drugie przypadało wiecznemu opozycjoniście Kizzie Besigyemu, który za każdym razem skarżył się na oszustwa i zastraszenie. - Od poprzednich elekcji aresztowano mnie 43 razy - żalił się w listopadowym wywiadzie dla dziennika “Daily Monitor”. W przeszłości bywało jeszcze gorzej: w 2006 roku, akurat w trakcie kampanii wyborczej, służby bezpieczeństwa zatrzymały go z zarzutami zdrady stanu i gwałtu. Sąd określił wniosek oskarżenia jako "ordynarny i amatorski" - lecz dopiero po głosowaniu.

Wybory w lutym będą jednak inne. Museveniemu przyjdzie zmierzyć się z kimś, kto może być znacznie mocniejszy od Besigye.

Amama Mbabazi był do tej pory m.in. szefem wywiadu, ministrem obrony i premierem. Kiedy w 2014 roku wyraził prezydenckie ambicje, otoczenie prezydenta prędko zaczęło odsuwać go od władzy - najpierw odebrano mu tekę szefa rządu, a potem pozbawiono pozycji sekretarza rządzącej partii. Niezrażony Mbabazi postanowił wystartować jako kandydat niezależny. Choć nie cieszy się wielką popularnością, majątek i dawne wpływy pozwalają mu na obecność w prywatnych mediach i chronią przed represjami. - Przyłączając się do wyścigu, Mbabazi zakłócił dotychczasową logikę wyborów - analizuje Anna Reuss, politolog z Uniwersytetu w Antwerpii. - Besigye może i potrafi przyciągać tłumy, ale jest znanym zagrożeniem. Mbabazi wzbudza za to obawy reżimu dzięki reputacji doskonałego stratega - dodaje.

Nadchodzące wybory wzbudzają zauważalną nerwowość władz. W listopadzie służby bezpieczeństwa regularnie rozbijały rzekomo nielegalne wiece opozycji, a od grudnia co najmniej kilkudziesięciu antyrządowych działaczy tkwi w aresztach. Analitycy z niepokojem przyglądają się szczególnie działaniom tzw. zapobiegaczy zbrodni (crime preventers) - nieformalnych młodzieżowych bojówek, które policja zaczęła szkolić tuż przed startem kampanii. “Wszystko dobre, co widzicie dookoła, jest zasługą rządów Narodowego Ruchu Oporu (partii Museveniego - red.)” - indoktrynuje podręcznik rozdawany członkom milicji. Według ugandyjskiego tygodnika “The East African” obecność takich jednostek sprawia teraz, że “widmo przemocy nie znika nawet na moment”.

Cienka linia

Wybory prezydenckie w Demokratycznej Republice Konga - jednym z największych i najbardziej niestabilnych państw Afryki - powinny odbyć się w listopadzie. Sęk w tym, że to optymistyczny scenariusz.

Według kongijskiej konstytucji, prezydent ma prawo rządzić tylko przez dwie pięcioletnie kadencje. W teorii oznacza to, że obecny lider - władający od 15 lat Joseph Kabila - powinien już powoli pakować walizki. Ale wszystko wskazuje, że wcale nie ma zamiaru tego robić.

We wrześniu 2014 roku Kabila i jego sojusznicy próbowali usunąć z konstytucji niewygodne ograniczenia. Wniosek rozbił się jednak o opór parlamentu. Po czterech miesiącach prezydent spróbował innego podejścia - ogłosił, że przed wyborami należy przeprowadzić powszechny spis ludności.

Pomysł sam w sobie nie był zły - trudno wszak o wiarygodne elekcje, jeśli do końca nie wiadomo, ilu obywateli może głosować. Ostatni państwowy cenzus sporządzono w Kongo (wtedy - Zairze) na początku lat 80., a szacunki zagranicznych organizacji różnią się niekiedy o kilkanaście milionów.

Problem tkwił w tym, że policzenie mieszkańców niemal całkowicie pozbawionego normalnych dróg państwa o rozmiarze niewiele mniejszym od całej Europy Zachodniej miałoby zabrać od dwóch do czterech lat.

Dla Kongijczyków przesłanie było jasne: Kabila po prostu chce “kupić” więcej czasu. Zamieszki, które wkrótce potem wybuchły, pochłonęły co najmniej 70 ofiar.

Uginając się pod presją, rząd odłożył ideę cenzusu na bok. Lecz wcale się z niej nie wycofał. - Powiedzmy prawdę. W obecnej sytuacji nie ma możliwości zorganizowania wyborów. Musicie dać nam jeszcze dwa do czterech lat - powiedział reporterom w czasie niedawnej konferencji rzecznik władzy.

Choć sam Kabila unika komentarzy, jego akcje zdradzają sporą determinację. Gdy w marcu siedmiu wpływowych koalicjantów wezwało go w otwartym liście do wyjawienia swoich planów i poszanowania konstytucji, wszyscy w ciągu paru tygodni zostali usunięci z rządu. Obywatelskie protesty, choć znacznie mniejsze od tych sprzed roku, niezmienne rozbijane są tymczasem policyjnymi pałami. Gros manifestacji ma całkowicie spontaniczny charakter. - Wielu Kongijczyków dostaje alergii na samą myśl o dalszych rządach obecnej ekipy, ale podobne odczucia mają też względem ich rywali. Dla nich wszyscy politycy są typowymi paniskami, którym zależy tylko na wzbogaceniu - zauważa Kris Berwouts, niezależny analityk ds. Afryki Centralnej.

W kraju, który w ciągu ostatnich dwóch dekad stracił w wewnętrznych wojnach ponad sześć milionów obywateli, takie napięcie jest bardzo złą wróżbą.

Inny od wszystkich

Eksperci od dawna przewidywali, że jednym z największych zagrożeń dla stabilności Afryki w XXI wieku będzie nieposkromiony apetyt na władzę. Pierwsza generacja afrykańskich dyktatorów - z Mobutu Sese Seko, Bokassą i innymi tyranami na czele - wyraźnie pokazała, jak bardzo korumpować potrafi zbyt długie trwanie na tronie. Broniąc swoich konstytucji, Afrykanie dowodzą, że mają dość ludzi, którzy nie potrafią zejść ze sceny. Ale nie dotyczy to każdego kraju.

W referendum 18 grudnia Rwandyjczycy niemal jednogłośnie poparli zmiany, które pozwolą Paulowi Kagamemu ubiegać się o trzecią kadencję - a później dwie kolejne, nieco krótsze. Teoretycznie daje mu to szansę pozostania prezydentem aż do 2034 roku. Mimo że Zachód regularnie krytykuje go dziś za łamanie praw człowieka, rodacy - czy to z powodu skutecznej propagandy, czy też realnych zasług - ciągle widzą w nim tego, który zatrzymał ludobójstwo na Tutsich i zapewnił państwu względny pokój.

Mimo że wybory odbędą się dopiero na początku przyszłego roku, Rwandyjczycy już teraz dali wskazówkę co do ich wyniku: jeśli alternatywą miałoby być zbudzenie starych demonów, Kagame może rządzić i do końca świata. Pragmatyzm - lub instynkt przetrwania - bywa mocniejszy od marzeń o wzorowej demokracji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (109)