Makabryczne zabójstwo w Warszawie. Rodzina ofiary mówi o szczegółach
- Bardzo ciężko jest nam wszystkim - powiedział w rozmowie z Wirtualną Polską pan Piotr, syn 81-letniej emerytki (wcześniej media podawały, że kobieta ma 84-lata), która została zamordowana na warszawskim Mokotowie. Mężczyzna zgodził się porozmawiać z WP, by uciąć wszelkie spekulacje, które pojawiły się w internecie. - Mój brat był chory, to jest ogromna tragedia - przekazał.
- W bloku przy ulicy Bryły mieszkaliśmy od początku, od '73 roku. Ja wyprowadziłem się stamtąd w latach 90. Brat został z mamą, studiował. Ukończył socjologię, miał tytuł magistra. Dostał nawet propozycję pozostania na wydziale, ale wtedy pojawiła się choroba: schizofrenia paranoidalna - wyznał pan Piotr.
- Ja byłem z nimi w stałym kontakcie. Nawet, jak wyjechałem za granicę, dzwoniłem do mamy codziennie. Ona była naszą opoką. Po śmierci ojca w 2013 roku sama musiała zajmować się Wojtkiem - powiedział nam mężczyzna.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
W 2012 roku doszło do incydentu w sklepie. Wojciech groził nożem ekspedientce. Został za to skazany i pozbawiony wolności. - Najpierw przebywał w areszcie, potem trafił do zakładu psychiatrycznego, skąd warunkowo wyszedł w 2018 roku. On był chorym człowiekiem, ale niestety wypierał to z siebie - usłyszeliśmy od brata 50-latka.
- Na początku choroby brał tabletki, próbował się leczyć, ale potem pojawił się alkohol. Zaczął redukować leki. My byliśmy bezsilni, lekarze też nie mogli go zmusić, bo przecież nie był ubezwłasnowolniony. Polskie prawo pod tym kątem jest źle skonstruowane. Mama z całą rodziną szukała pomocy. Brat był w szpitalu na Sobieskiego trzy razy, ale zgodnie z przepisami, mógł wyjść na własne żądanie. Kiedy przyjechała do niego karetka, to ratownikom mówił, że nie potrzebuje pomocy i załoga nie mogła nic zrobić - przyznał nam pan Piotr.
Rodzina odkryła zbrodnię
Mężczyzna opowiedział WP, że w mieszkaniu na Bryły razem z jego bratem i mamą od niedawna mieszkała jego córka. Kobieta pracuje w okolicy, dlatego pani Elżbieta zdecydowała się jej udostępnić jedno z pomieszczeń w trzypokojowym mieszkaniu na parterze.
- W środę wyszła z domu do pracy około godziny 13. Nic nie wskazywało, że dojdzie do takiej tragedii. Jak wróciła o 22 ze zmiany, nie mogła otworzyć drzwi, bo ktoś zamknął zasuwkę i nie można było przekręcić klucza. Myślała, że babcia przez pomyłkę zamknęła też ten zamek i położyła się spać. Nie chciała jej budzić, dlatego przyjechała do nas na Białołękę - usłyszeliśmy.
Kiedy rano rodzina nie mogła dodzwonić się do seniorki, pan Piotr wziął drugą córkę i we trójkę pojechali do mieszkania na Mokotowie. Okazało się, że jej telefon był w krzakach, a drzwi nadal były zamknięte na zasuwkę. Jedno z okien, które dzień wcześniej było zamknięte, było otwarte. Rodzina zdążyła jeszcze przestawić biurko spod śmietnika, żeby zajrzeć do jednego z pokoi, potem na miejscu były już służby.
Mieszkanie udało otworzyć się chwilę przed godziną 11. Pan Piotr przyznał, że wszedł razem z ratownikami i zobaczył w środku zaschniętą krew.
- Nadal nie dociera do nas to, co się stało. Mama tak się dla niego poświęcała. Prała, gotowała, sprzątała. On nie potrafił sam wokół siebie niczego zrobić. Prawdą jest, że pił alkohol. Kupował go za swoją rentę razem z papierosami. To prawdopodobnie potęgowało jego zły stan psychiczny, po tym jak odstawił leki. Czekamy teraz na informacje z prokuratury, bo sami nie wiemy, co będzie dalej. Chcielibyśmy urządzić mamie godny pochówek - podsumowuje syn zamordowanej.
Mateusz Dolak, dziennikarz Wirtualnej Polski
Czytaj też: