"Bo dusza, proszę pana, lżejsza jest od wódki" - jak to syn adwokata wszedł między nędzę

Słyszeli Państwo o wycieczkach do slumsów? „Całkiem liczną grupą przyszliśmy sfotografować ubóstwo. Przylecieliśmy z Paryża, Frankfurtu, Warszawy, Londynu, Moskwy, Tel Awiwu, Toronto i Nowego Jorku. Można by powiedzieć: z Dalekiego Zachodu. Rzuciliśmy w hostelu Frendly’s plecaki i w recepcji przeczytaliśmy ogłoszenie dla odkrywców spod znaku Lonely Planet: True Manila! Prawdziwe oblicze Manili! Zobacz miasto niedostępne dla turystów! Free of charge!” – pisał Wojciech Tochman w swojej książce „Eli, Eli”.

"Bo dusza, proszę pana, lżejsza jest od wódki" - jak to syn adwokata wszedł między nędzę
Źródło zdjęć: © WP.PL | Maciej Stanik

Takie wycieczki to nic nowego. Sto siedemnaście lat temu Janusz Korczak – syn adwokata, wychowawca dzieci, lekarz, pisarz i publicysta – też zaczął odbywać takie wyprawy. Na warszawskie Powiśle, Zacisze, Wolę i Starówkę. Student medycyny Korczak należał do grupy wycieczkowej z Zofią Nałkowską i pisarzem Ludwikiem Licińskim na czele.
„Zwiedzaliśmy razem lupanary i szynki, włóczyliśmy się nocami po piaszczystych brzegach Wisły, obchodziliśmy imieniny prostytutek, zapijaliśmy się wstrętną, cuchnącą wódką z nożowcami” – zapisał Liciński. Jeśli z wycieczek do slumsów wynika nie tylko ekscytacja, lecz także niezwykłe teksty reporterskie, jak Tochmana czy Korczaka, to są one usprawiedliwione.

Obraz
© Domena publiczna

W 1901 roku Korczak porzucił towarzystwo, chodził sam. Postanowił nie zadawać mieszkańcom tych dzielnic ustalonych z góry pytań, żeby nie wciskać ich w określone przez niego role. Czapka z głowy, a papieros z pyska – reporterze” – napisał to sobie samemu jako zasadę. Ludzi, których jedenaście lat wcześniej Prus porównywał do stada „zdziczałych psów”, reporter Korczak opisuje z pokorą i bez poczucia wyższości. Współczujący uczestnik życia – tak można scharakteryzować Korczaka reportera.

Reportaż Korczaka i dziś może nauczyć nas, jak umiejętnie pomagać potrzebującym.

Janusz Korczak "Nędza Warszawy"

Nędza Warszawy

Silne wrażenie wywarło na prasie naszej ukazanie się broszury księdza Kirchnera pod nagłówkiem: Walka z nędzą na Bałutach, przedmieściu Łodzi. Wytyczną myślą dziełka jest zdanie: „Jeżeli miłosierdzie ma być rozumnym, musi dokładnym poznaniem, sądem jasnym i głębokim zrozumieniem – ogarnąć materiał swej pracy”, to jest nędzę.
Od lat kilku, początkowo dorywczo, a ostatnio z większą ciągłością, przeprowadzałem obserwacje nad życiem i bardziej jeszcze nad duszą nędzarzy naszego miasta. Jest to zaledwie pierwszy etap pracy. Nie łudzę się, bym miał już materiał cały ogarnąć, a nawet „dokładnie poznać”, jednakże niektóre szczegóły pozostały mi w pamięci, z wielu objawów zdaję sobie sprawę i postrzeżeniami pragnę podzielić się z czytelnikami w niniejszym artykule.

My się nędzy nie boimy
Zima. Wieczór, godzina dziewiąta. Mróz.
Na szosie ciemno zupełnie: ani latarni, ani gwiazdy na niebie. Przydrożne drzewa tylko majaczą czarnymi konturami.
Idę w kierunku karczmy, która ma swą tradycję w historii Warszawy. O wiorstę z okładem oddalona od rogatki przedmieścia cieszy się przyjaźnią tych, dla których miasto nie zawsze bywa bezpieczne.
Zastępują mi drogę dwie postaci.
– A dokąd to? – pytają.
– Do karczmy. Proszę, chodźcie panowie ze mną.
– A fundujesz?
– Inaczej bym nie prosił.
Czułem, że się wahają, że nie ufają.
– No, zimno, panowie; chodźcie albo nie.
Szliśmy w milczeniu.
– Czy daleko jeszcze? – pytam.
– A pan tu pierwszy raz?
– Pierwszy.
– O, tam się świeci, to już karczma.
Rozumiałem, że idą powodowani ciekawością; inaczej woleliby na szosie zakończyć naszą rozmowę. Nie mogłem zauważyć w nich obawy, widziałem niedowierzanie, skrępowanie.
W karczmie zastaliśmy tylko jakiegoś przejezdnego chłopka i „majstra”, który podobno od dwóch lat robi jakiś płot czy ogrodzenie – i skończyć go nie może.

Byłem trochę rozczarowany; jak każdy mieszkaniec śródmieścia sądziłem, że znajdę tu pełne izby strasznych postaci.
Postawiono przed nami pięć szklanek wódki – „monopolki”. Trzeba było pić.
Podczas całej biesiady rozmowę podtrzymywał jeden tylko „majster”; zastaliśmy go już nietrzeźwego; przy poczęstunku, który tak niespodzianie spadł na niego, ożywił się i opowiadał o kolejkach, które ludziom zarobek odebrałyby, o swoim płocie, o wojnie tureckiej.

Ci ludzie, którzy na trzeźwo zaledwie pojedynczymi wyrazami posługują się w swej mowie, pod wpływem alkoholu stają się rozmowni, szczerzy, weseli, towarzyscy, a często takie zdanie wypowiedzą, nad którym długo zastanawiać się trzeba, które czasem w podziw wprowadza.
– Bo dusza, proszę pana, lżejsza jest od wódki; to jak człowiek sobie wypije, to ta dusza się podnosi do góry, do góry, aż wypłynie nareszcie.
– I wtedy tylko można ją widzieć w człowieku?
– A tak.
– A jak za wiele wypije, to dusza może zupełnie wypłynąć i już nie wraca?
– A tak, i człowiek umiera.

I słyszy się oto podobne rozumowanie, tak różne od naszych pojęć; i widzi się, że tysiące ludzi w samej Warszawie hołduje tej zasadzie; i rozumie się, że tu żadne dowodzenia cyfrowe lekarzy nie przekonają ich, że wódka usypia, a nie budzi duszy, że psuje, nie zaś poprawia.
Tysiące przesądów nieznanych, zrodzonych w ciemnocie; tysiące poglądów opacznych, niezbadanych, które koniecznie zbadać i znać należy! Inaczej walka z nimi niemożliwa.
Duszno i smutno mi było…
Gdym wychodził, towarzysze moi postanowili odprowadzić mnie do rogatki.
– Tu się łobuzy kręcą, jeszcze pana który zaczepi.
Pamiętam, że wypowiadając wyraz „łobuz”, zaśmiał się, a w śmiechu tym nieszczerym było wiele owej duszy, która „wypłynęła od wódki”.
Na powrotnej drodze usłyszałem inne zdanie, nie mniej typowe:
– My, to my się nędzy nie boimy ani się śmierci nie boimy; my się tylko boimy niewoli.

A niewolą tą jest wszelka praca systematyczna, każdy stały dach nad głową, każdy obowiązek długotrwały, a nade wszystko – więzienie.

„My się nędzy nie boimy” – ogólna to zasada nędzarzy od urodzenia. Przywykli do niej, zżyli się z nią, wytworzyli sobie specjalną filozofię, specjalny nawet kodeks moralności, a jeśli odezwie się głos sponiewieranej duszy, to wódką go zgłuszą, żartem cynicznym zbędą.
– Dopóki mam, to piję, bawię się, a zachoruję, to pójdę do szpitala, a umrę, to mnie pochowają. A nie pochowają, to nie.
Odprowadzili mnie aż do latarni.
– A teraz pan sam już pójdzie.
Wyjąłem z sakiewki pozostałe pieniądze.
– Nie, nie potrzeba.
– Ależ zimno jest, mogą się panom przydać.
– Niech da – rzekł jeden.
Zawrócili, gwiżdżąc. […]
Więc tak wyglądają ci, którzy „za złotówkę zamordują człowieka”, jak mi zapowiadano. Może to i straszni ludzie, ale tam na szosie, na mrozie – tylko nieszczęśliwi.

Honor
Gdym pytał, jakimi zasadami moralnymi kierują się w swym życiu „wydziedziczeni”, czy mają coś takiego, co szanują, czego się obawiają, co w postępkach ich krępuje – odpowiadano mi niejednokrotnie, że poza kaprysem, poza chwilowym nastrojem, który raz każe im zabić niewinnego, ot, tak sobie, dla fantazji, to znów nakaże im oddać ostatni grosz jakiejś biednej kobiecie lub dziecku, mają oni jedno przykazanie: szanuj swój honor.

Znaczenia tego wyrazu określić niepodobna. Honor nie zabrania im kraść, nawet od najbiedniejszych, nie broni im zabić, nawet niewinnego, nie broni gwałcić, nie broni korzystać z pieniędzy zdobytych kosztem honoru żony, córki, siostry, w ogóle mało zakazuje, a wiele nakazuje i dlatego częściej stokroć skłania, niż odwodzi od zbrodni. Ażeby wyjaśnić znaczenie honoru u nich, trzeba uciec się do przykładów:
Siłacz znany umawia się z właścicielem cyrku, że otrzyma pięćdziesiąt rubli za występ z warunkiem, że da się pokonać zawodowemu siłaczowi cyrkowemu. Ogłoszenia brzmią, że zwycięzca otrzyma pięćset rubli nagrody. Podczas walki wieczornej siłacz, czy to roznamiętniony widokiem tłumów i okrzykami, czy też rozgniewany, powala siłacza cyrkowego i otrzymuje przy widzach pięćset rubli. W stajni zaczynają się pertraktacje.
– Ja nic nie wiem, ogłoszone było pięćset rubli i koniec.
– Ale pan złamał umowę, to niehonorowe.
– Więc masz, taki a taki, swoje pieniądze i…
Nic nie bierze, wychodzi.
Nazajutrz aresztują go, bo chciał ukraść sakiewkę. Samo istnienie podobnej
„legendy” jest niezwykle charakterystyczne. Złodziej jest jednocześnie bohaterem prawie.

Inny przykład.
Pięciu „łobuzów” dostaje dwadzieścia pięć rubli, aby „dali naukę” kelnerowi, który obgadał towarzysza przed rodzicami narzeczonej.
O północy kelner wychodzi. Otaczają go pijani, potrącają, szukając powodu do sprzeczki. Wówczas kelner, zrozumiawszy, o co idzie, powiada:
– Chodźcie, panowie, to wam wszystko opowiem.
Udaje mu się przekonać „zapłaconych”, którzy przyznają mu słuszność, przepraszają go i cały gniew skierowują przeciw temu, który chciał ich oszukać. Oddają mu przepite już pieniądze, zdobywszy je z niewiadomego źródła – i w tydzień później „dają naukę oszustowi”.

Obraz
© Wyd. Czarne | Wyd. Czarne

Jeszcze inny przykład.
Do piwiarni wchodzi felczer P. ze znajomym.
– A, spotkaliśmy się wreszcie – rozlega się głos. – Chłopcy, na pikietę!
Dwóch staje przy oknie, dwóch przy drzwiach.
– To ty, braciszku, takeś „spaniał”, że na ulicy to mnie nie znasz.
Zbliża się do stolika z zaciśniętymi pięściami i zwraca się ku towarzyszowi felczera.
– Posłuchaj no pan – mówi P. – jeżeli panowie macie jakieś porachunki, to je sobie załatwiajcie, ale jak mnie przy tym nie będzie.
– A panu co do tego? Panu włos z głowy nie spadnie, tylko się pan odsuń.
– Ale ja nie mogę go zostawić, bo z nim przyszedłem. Proszę pana bardzo, zostaw go pan dzisiaj.
– Dobrze, to gdzie indziej się z nim spotkam. Chłopcy, sza!
I wyrywa sobie włosy z wściekłości.
– Ale wyprowadź go, bo nie wytrzymam.
A oto opowiadanie, które słyszałem sam z ust żony murarza. Izba mała, wilgotna, ciemna, brudna. Mąż, żona, troje dzieci i staruszka.
Lampka kopci. Przy żelaznym piecyku śpi stara.
– To wariatka. Łaziła sama po mrozie, to ją wzięłam. W niedzielę idzie pod kościół i zarabia sobie na wódkę i łach jaki. A jedzenie to już my tam jej dajemy.
Murarzowa pijana (przed paru godzinami wróciła ze stypy, która trzy dni trwała), karmi wyschłą piersią dziecko. Chłopcy stoją oparci o łóżko, wpatrzeni w matkę. A ona opowiada historię zbrodni braci.

Obraz
© Materiały prasowe

– Było ich siedmiu, między nimi moi dwaj bracia. Wszyscy pijani. Diabli nadali, że tę dziewczynę spotkali. Pijanego nie sądzą. Mój brat jeden, Janek, i drugi jeszcze, to nic nie robili, tylko upadli na belki nad Wisłą i zasnęli. A ci nie widzieli tego… Jak stróż nocny usłyszał jęki (chociaż jej głowę okręcili), tak przylata i mówi, że idzie po policję. To tych pięciu uciekło, a dwóch niewinnych „nakryli”. Dziewczynę do szpitala, a ich do więzienia. Jakem Janka po wyroku zobaczyła, to nic nie mogłam mówić, tylko: „Janek, bój się Boga, a co tu z tobą zrobili?”. Tak mnie sparło. Bo co to, on od maleńka przyzwyczajony na powietrzu, w kąpieli, na słońcu. A on nic, tylko mówi do Władka: „Słuchaj, ja idę za ciebie na Sybir, ale pamiętaj, jak może jeszcze wrócę, to ciebie, drania, zabiję i znów pójdę”. A jak go prowadzili, to taka moc ludzi szła na stację, że strach. Tak go lubili. A ja to go najbardziej ze wszystkich kochałam, i on mnie. Raz śpię już, a tu ktoś wali we drzwi. „Kto tam?” „Ja, Janek”. Otwieram w koszuli, a on tu za kark prowadzi kogoś. „Pani kochana moja, czy ja na panią powiedziałem tak i tak?” Ja mówię, że nie wiem. A to Janek chciał go utopić we Wiśle, że on tak na mnie mówił.
– A dlaczego na sądzie nie powiedział prawdy? – pytam.
– Boby honor stracił. Nie ten winien, co winien, a ten, co go złapali. U nich to tak. Jeszcze sobie na to piosenkę ułożyli.
Postawiła nogę na kufrze, położyła niemowlę na kolanie, ujęła się ruchem pijackim pod bok i zaśpiewała.
Dokładnie piosnki nie zapamiętałem, a nawet w streszczeniu przytoczyć jej nie mogę, tyle tam brudnych słów i taka treść cyniczna.
A chłopcy stali oparci o łóżko, wpatrzeni w matkę: jeden ma lat osiem, drugi sześć.
Ot, co jest ich honor.

Ich „sława”
W wycieczkach swoich, wśród nowych znajomych trzymałem się niezbicie jednej zasady: nie kierować rozmową, nie wpływać na treść, na temat rozmowy, ale słuchać i badać, jaki ona przyjmie kierunek. Chciałem wiedzieć, o czym oni w kółku domowym rozmawiają, w jakim kierunku myśli ich biegną. I oto zauważyłem, że poza osobistymi sprawami: zarobku, zdrowia, poza sąsiadami – najbardziej zajmują ich zbrodnie. Są to ich wiadomości bieżące, polityka, literatura i sztuka. Tego zabito, tamtego zraniono, owego pobito, ten aresztowany, ów skazany.

Z jakim to zapałem czternastoletni chłopiec dorzucał szczegóły do opowiadania rodziców i historii rodziny zbrodniarzy, z których ostatniego – kalekę bez nóg – pochwycono przed pół rokiem za morderstwo. Dziadek – koniokrad, trzech synów rzezimieszków, a teraz ostatni z wnuków.
W opowiadaniu ich nie było ani pogardy dla zbrodniarzy, ani współczucia dla nich, ale pewien odcień podziwu, jaki się odczuwa względem bohaterów.

– Jak to ich ciągnęło do krwi; bez nóg, zdawałoby się, że ten już nie będzie w więzieniu, a dostał się „taki”.
Nie znają oni innych bohaterów, prawdziwych – cały wielki świat bohaterstwa myśli, uczuć, czynów podniosłych jest im obcy, więc pasują na rycerzy zwykłych zbrodniarzy. A jak brzmią ich legendy, niech ta jedna będzie przykładem.
Pod Płockiem mieszkał w lasach bandyta (tu następuje imię i nazwisko). Pięć razy go łapali, ale zawsze uciekał. Cztery razy składał całą szajkę, ale jak robili obławy, to wszystkich wyłapali, a on się zawsze wymknął. Raz dziewczynę wydawał za mąż, więc pisze do policji, że będzie tu i tu, żeby go nie łapali, bo on po weselu sam się odda. Obstawili cały dom, bo wiedzieli, że on nie kłamie. Zabawa w najlepsze idzie, a tu się dowiadują, że on tam już dawno jest. Tak jeden stuka do drzwi, a ten łapie szafę sam jeden, zastawia drzwi i woła: „Stu zabiję, a nie złapiecie mnie, a rano sam się oddam”. Tak czekali do rana, a on, jak się wybawił, to wyszedł i powiedział: „Macie, wiążcie”. I w dwa dni znów uciekł. Dopiero w ileś tam lat złapali go i znów uciekał, ale go postrzelili. To go dwie mile jeszcze gonili. I wywieźli go. Matka jego była praczką, on był nieślubny, a jednak kochał ją. Więc przysłał matce pieniądze, aż raz napisał, że albo już o nim słuch zginie zupełnie, albo go znowu zobaczą. I taka była wiara, że tylko go czekali. Ale nie wrócił. Dalej następuje cały szereg jego czynów. Raz jedzie Żyd bryczką. On wychodzi i woła na chłopa: „Stój!”. Więcej nie potrzeba. „No, Żydzie, oddawaj zegarki”. Już naprzód wiedział, że Żyd ze „szwarcem” jedzie. Żyd nic, oddał co do jednego. „A teraz dawaj pieniądze”. Żyd oddał. „A teraz jedź na szabas”. A chłop nie chce dalej jechać, bo mówi, że teraz mu już Żyd nie będzie miał czym zapłacić. „A ile się umówiłeś?” „Trzy rubelki”. Dał mu pięć rubli, śmieje się i powiada: „Trzy ruble dla ciebie, a za dwa kup mu wódki, bo ci jeszcze umrze ze strachu”.

Tacy tam roznamiętniają umysły i… zaraza się szerzy.
Że tak jest, dowodzi naocznie statystyka i tłumaczą pedagodzy. Wystarczy przeczytać dzieło znakomitego Guyau pod nazwą Dziedziczność i wychowanie lub O zarazie moralnej Dawida. „Wiadomo, z jaką szybkością upowszechniają się zbrodnie przez poddawanie w takiej właśnie postaci, w jakiej dokonaną była pierwsza: kobiety, pokrajane na sztuki, dziwne samobójstwa; hak na strażnicy, na którym powiesiło się siedmiu żołnierzy itd. Stąd to płynie niebezpieczeństwo prasy. Redaktor dziennika »Morning Herald« oświadczył, iż w dzienniku swym nie będzie nigdy zamieszczał sprawozdań z morderstw, samobójstw ani też z szaleństw, które mogłyby być zaraźliwymi; słowa tego dotrzymał”.

Obraz
© Domena publiczna

Nie dość nie pisać o zbrodniach, należy rozsiewać „legendę dobra” przez życiorysy, opisy czynów szlachetnych. A jak słowo drukowane wpija się w umysły, miałem sposobność się przekonać, gdy słomiankarz opowiadał mi treść książeczki jakiejś o Boerach, przeczytanej przez czytającego sąsiada.

Treść błaha: pewien ojciec, zamieszkujący Powiśle, miał dwóch synów, obaj wyemigrowali. Jeden zaciągnął się w szeregi angielskie, drugi wstąpił do szeregów Boerów. I oto dwaj bracia po bitwie, ranni, spotykają się.
Nie wątpił ani na chwilę, że wszystko to jest prawdą, wyraził nawet przypuszczenie, że ojciec chłopców „musiał gdzieś niedaleko stąd mieszkać”, a kiedy doszedł do sceny spotkania się braci, długo trzymał mnie w zaciekawieniu.
– I widzi pan, ten właśnie, któremu on dawał wodę do picia, to był, proszę
pana, ten… ten… co to panu mówiłem… to… był… jego… brat.
I z tryumfem na mnie spoglądał.
Więc można przeciwdziałać szerzącej się zarazie…
Ale oto jeszcze jedna cecha charakterystyczna, nie dość jeszcze sprawdzona.
Żona skarży się, że mąż jej ma sprawę o groch.
– Patrz pan, co to za „ciamara”. Wziął trochę grochu i już ma sprawę. Jest o co. Tylko kłopot, nic więcej. Mówią, że pójdzie na trzy tygodnie.
– A czy nie można się pogodzić? – pytam.
– Gospodarz radzi, żeby „zablatować” świadka.
– A jak mu każą przysięgać? – pyta mąż.
– E, nie odzywałbyś się lepiej.
– No nie, pani mąż ma słuszność. Gospodarz źle pani radził – powiadam.
– Ale, co pan mówi? On, proszę pana, już sześć miesięcy siedział. On
się zna.

Ze skruszonej miny męża wnioskowałem, że on sam odczuwa swą niższość.
– Ja tam tak nie umiem – powiada.
I zdaje mi się, że ci ludzie ciężkiej pracy, wyrobnicy – nędzarze zdają się uznawać swą niższość wobec tych, którzy nie za „trochę grochu”, ale za większe znacznie przestępstwa nie spotykają się z karzącą ręką sprawiedliwości.
– Najuczciwsi są przeważnie najmniej zdolni – mówił mi ze smutkiem zarządzający szkołą rzemiosł dla chłopców Powiśla.
Jest to tym smutniejsze.

A kiedy „najdzie”
Na Targówku u nędzarza bal składkowy.
Jęczy harmonia – niewesoły instrument: gdy do tańca nuci, to jakby płakała.
Większa część gości nietrzeźwych.
Usiadłem na kufrze, gdzie obok grającego zgrupowały się dzieci, i przyglądam się tańcom, i słucham krótkich uwag nieletnich widzów.

Spośród tańczących wysuwa się para i niknie za drzwiami prowadzącymi na korytarz.
Dziewięcioletnia może dziewczynka, trzymając na kolanach trzyletniego chłopczynę, patrzy na odchodzących i potem zwraca się z uwagą do siedzącego obok chłopca.

Oboje się roześmieli. Oczy dzieci błyszczały podnieceniem, które wywołała wódka.
Instynktownie odebrałem z jej rąk chłopca, posadziłem go na kolanach i wpatrywałem się w jego oczy. Duże, szafirowe, lśniące, z odcieniem zdziwienia czy pytania, które często w spojrzeniu dzieci zauważyć można.
Nagle wielki smutek mną ogarnął.

– Umrzesz czy się wychowasz, a jeśli się uchowasz, czym będziesz, dziecko?
Zdawało mi się, że można wejść tu w roli chłodnego obserwatora, a oto rwała mi się na usta prośba:
– Nie dawajcie dzieciom wódki ani kropli, nie pijcie jej sami.
I wpatrywałem się w oczy chłopca, i zdawało mi się, że się skarżą.
– Pan nie tańczy? – pyta mnie jedna z tancerek.
– Nie będę więcej tańczył.
Zbliża się do mnie gospodyni.
– Do pana piję – mówi.
Zatrzymała chwilę kieliszek, który niosła do ust, i rzekła poważnie:
Naszło na pana? Przeżegnaj się pan, panie Janku.
Zrozumiałem natychmiast, że zdanie to ma ogromną wartość dla ich charakterystyki.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Bo jak „najdzie”, to najlepiej się przeżegnać.
– A czy na panią często tak „nachodzi”?
– O, przy pracy to się często o różnych rzeczach myśli i… W pańskie ręce.
– Daj nam Boże.
Przyszło mi na myśl, że to straszne jednak, że biorąc kieliszek do ręki, wspomina się imię Boga, a gdy myśl skołatana się budzi, to się ją tu znakiem krzyża odpędza.
– No, a teraz rzuć pan bachora i chodź pan tańczyć.
Zrozumiałem, że wyszedłem na chwilę ze swej roli… obserwatora i błąd popełniłem.

Stało mi się jasnym, że oni nie dwie, ale trzy dusze mają: jedną dla „panów”, drugą dla towarzyszy, a trzecią dla siebie.
Dorożkarz, posłaniec, roznosiciel gazet, kelner, kąpielowy, ci wszyscy, których posługi dotyczą „państwa” – inny jest w swoim fraku z numerem, w czapce niż w rodzinie, wśród towarzyszów. Tu jest uniżony, grzeczny, przyjmie w milczeniu najniesłuszniejszą obelgę, jest usłużny i okrzesany; tam jest butny, despotyczny, bezwzględny, wesoły, rozrzutny, prostak; a dla siebie tam, w głębi duszy, chowa to właśnie, co Asnyk nazywa głosem, który „z lochów, gdzie nędza z zbrodnią mieszka skrycie” woła „dziwną tęsknotą przejęty, o świeże, lepsze, szlachetniejsze życie”. W życiu kieruje się nim bardzo rzadko, odpędza go, głuszy, zwierza się z jego istnienia tylko po pijanemu, gdy równowagę traci i sądzi, że to „dusza wypływa od wódki”.

A im bardziej poniżające pełnią oni posługi, im brutalniej daje im się uczuwać stanowisko zajmowane, tym bezwzględniejsi są, tym mniej tego głosu słuchają.
Dlatego nienawidzą tych, ot, „złotych młodzieńców” na przykład, którzy nie widzą człowieka w stróżu, kelnerze itd., sądząc, że dziesiątką lub rublem zatrą w pamięci ich doznane upokorzenia.
Trzeba poznać ich choć tyle, ile ja ich poznałem, by wiedzieć, że każde „ty”, każde „durniu” lub „błaźnie” drażni ich, psuje, robi nieczułymi na głos duszy, na to, co w rzadkich chwilach rozmyślań „nachodzi” na nich.

Dziś i jutro
Ilekroć ocierałem się o tę nędzę, która już nie tylko na strojniejsze ubranie świąteczne nie ma środków lub na możliwie pożywny pokarm, ale na kupienie chleba często nie ma kilku kopiejek – źródło jej widziałem w śmierci lub chorobie pracującego ojca lub matki, często w pijaństwie, rzadziej w jaskrawym wyzysku (stróże niektórych domów podmiejskich, szewcy-tandeciarze wyzyskiwani przez Żydów, wysyłających obuwie do Cesarstwa itd.).

A co od razu rzuca się w oczy, czy to na zabawach ludowych, czy podczas zakupów przedświątecznych, czy w niedzielnych rozrywkach – to ogromna, wybitna nieopatrzność w wydawaniu ciężko zarobionego grosza.
Oto budżet wydatków rodziny robotnika podczas poobiedniej przejażdżki na Saską Kępę: wódka pięćdziesiąt dziewięć kopiejek (prócz zaprawy), przejazd łódką trzydzieści, pierniki dwadzieścia, limoniada piętnaście kopiejek, karuzela dziesięć, huśtawka dwadzieścia jeden, gra „na szczęście” piętnaście kopiejek, kwiaty pięć, żebrakom pięć, kwas osiem, karmelki pięć, droga powrotna przez Pragę pieszo – razem na cztery osoby dorosłe i pięcioro dzieci – rubel dziewięćdziesiąt trzy kopiejki, prócz zapasów, zakąsek zabranych w koszyku (z zapasów liczyłem tylko wódkę). Wszyscy dziewięcioro mieszkają w jednym pokoju bez kuchni; ośmioletni syn pracuje u „kwaśnika” od czwartej rano do siódmej wieczorem przy drutowaniu zakorkowanych butelek – za rubla tygodniowo. A jest to rodzina trzeźwa, uczciwa, pracowita, spokojna i piśmienna.
Zbieranie pieniędzy na czarną godzinę, na posłanie dziecka do szkoły, jednym słowem, robienie oszczędności – nazywa się „zbieraniem dla złodzieja”, bo ten, ów, tamten miał w kuferku tyle i tyle rubli, które mu skradziono.

Chwilowa utrata zarobku od razu wtłacza rodzinę na samo dno nędzy: na razie lombard, później kij żebraczy.
Zdawałoby się, że wobec widma choroby powinni oni w zakresie możliwości oszczędzać zdrowie, obawiać się jej. Typowym będzie wyznanie „kościarza”, któremu lekarz zapisał jakieś trzy „strasznie gorzkie” proszki:
– Jeden wziąłem, ale już więcej nie chciałem, bo paskudny. Wszystko, co brałem do ust, było potem gorzkie. To drugi podsypałem Edkowi, bo go pchły żarły. Bo pchły albo od takiej goryczy uciekną, albo zdechną. A trzeci to babie nasypię do wódki, to jej może odejdzie ochota do „śmirowania” na jaki tydzień.

Lekarz zalecił mu pójście do szpitala, ale on „nie umiera jeszcze” i pewnie bańki sobie każe postawić, tylko że nie zarabia już trzy dni, więc nie ma pieniędzy.
Jeśli dodamy jeszcze, że obok nadzwyczajnej nieufności względem tych, którzy radzą coś takiego, co im nie przypada do gustu, są łatwowierni jak dzieci względem sprytnych oszustów – będziemy mieli dokładne pojęcie, jak chwiejnym jest los tysięcy rodzin, jak najdrobniejsze niepowodzenie rujnuje nieprzygotowanych, jak z dniem niemal każdym nędza rośnie, mnoży się, a w ślad za nędzą idzie większa jeszcze ciemnota i zepsucie.

Żadne instytucje dobroczynne nie są w możności nędzy usunąć, nawet złagodzić, tu trzeba raczej zapobiegać wytwarzaniu się nowych zastępów nędzarzy i… wychowywać odpowiednio ludność wyrobniczą. Najbardziej dotyczy to tych, których zarobek nie jest stały, ale za to wyższy, więc pozwala na pewne oszczędności na czas bezrobocia – aby dziś pamiętali o jutrze.

„Wysmółek” miłosierdzia
– Kiedy chłopiec przychodzi do terminu – tłumaczył mi światły rzemieślnik – to jest z początku niczym, gapą. Nawet do posyłek niezdatny, bo albo zgubi, albo odniesie nie tam, gdzie potrzeba. Dopiero po niejakim czasie
z „popycha”, z „wysmółka” robi się terminatorem, czeladnikiem, wreszcie majstrem. U nas, proszę pana, większość litościwych ludzi to są „wysmółki filantropijne” – cały ogół z nich się składa, a dopiero wyjątkami są terminatorzy i czeladnicy dobroczynności, a majstrów miłosierdzia, może oni są, ale ja ich nie widziałem… Taki, uważa pan, wysmółek czasem chce najlepiej, ale kiedy nie zna się, nie umie i psuje.

I w rzeczy samej, „wysmółki” miłosierdzia wiele złego robią, a gdyby nie szczupłe ramy niniejszego artykułu, postarałbym się dowieść, że szkodzą oni nie tylko jednostkom, ale często i instytucjom.
Tu natomiast przytoczę parę z tysiąca przykładów.

Przed kościołem Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu o zmierzchu klęczy druciarczyk. Chłopczyna skupiony, zatopiony, zda się, w modlitwie. Odchodzę na stronę i patrzę: spośród tłumu przechodniów wysuwają się dziesiątki „wysmółków” i… wsuwają dzieciakowi datki. Po niejakim czasie druciarczyk podnosi się, idzie w boczną ulicę i… liczy zarobione pieniądze.

Około tygodnia prowadził on swe intratne praktyki religijne. Zauważył, że publiczność traci do niego powoli zaufanie, więc znikł: może wymyślił coś nowego, może przeniósł się w inne strony. Chłopiec może nawet i szczerze chciał się raz pomodlić, gdy datek „wysmółka” naprowadził go na myśl, że jest to niezły sposób zarobkowania.

Drugi przykład.
Włóczy się po Warszawie kobieta o odrażającej twarzy, skurczona, w chustce, czasem z kwiatami na talerzu, częściej z dzieckiem na ręce lub z dwojgiem dzieci, czasem sama – i piskliwym głosem powtarza:
– Na kawałek chleba dla dzieci!
Do łatwowierniejszych dochodzi z receptą.
– Na lekarstwo nie mam, proszę pana, dla dziecka chorego, proszę pana.
Mam przekonanie moralne, że ta kobieta ma więcej grzechów na sumieniu niż niejeden z osądzonych i skazanych.
O, naiwności „popychów”! Jak można uwierzyć, by matka takim głosem żebrała na chleb dla dzieci? Owszem, widywałem i na ulicy żebrzące matki: stały nieme, jakby skamieniałe, nie rozglądając się na wszystkie strony, „czy rewirowy nie idzie”, a gdy im było zadać pytanie, to odpowiadały bez związku, ze ściśniętym gardłem, plącząc się w odpowiedziach, i widzieć było można, że już nie chcą datku, nic nie chcą, pragną uciec do domu i… choćby skonać.
– Gdzie pani mieszka?
– Ja… ja mieszkam… A po co pan pyta?
– Chciałbym zajść, przekonać się.
– A czy pan trafi? (Tu następuje adres.)
– Czy pani była w Biurze Informacyjnym?
– Nie, ja nie wiem, gdzie… Mąż dopiero pół roku jak umarł.
– Biuro jest na Tamce.
– A, u sióstr, tak, byłam, przeznaczyły trzy ruble kwartalnie. Dopóki chodziłam
do fabryki…
To jeszcze nie najstraszniejsza nędza: ta kobieta chora ma tylko troje dzieci; są takie, które mają sześcioro…
Wreszcie trzeci przykład.
Podano mi adres nieszczęśliwej kobiety, opuszczonej przez męża, z kilkorgiem drobnych dzieci.
Poszedłem na Powiśle. Na liście lokatorów nazwiska (a raczej pierwszych
jego liter) – nie znalazłem. Wstępuję do stróża.
– Czy tu mieszka chora kobieta, opuszczona przez męża, z dziećmi?
– A mieszka, mieszka. O, tu niech pan pójdzie. Tu, na facjacie.
W głosie stróża brzmiała ukryta niechęć.
– Czy może ona nie jest taka biedna? Może pan wie coś o tym?
– Nie, nic nie wiem. O, tam mieszka, jak to okienko.
– Ale pozwól pan: jeżeli pan wie, to nie powinien pan ukrywać.
– A, co mi tam.
Zabrała głos stróżowa, wychodząc z jakiegoś ciemnego kąta z głębi izby.
– A to, proszę pana, jest tak, że ona ma męża, tylko z nim nie mieszka. On pijak; wynajmuje mu tu pokój na Solcu pod numerem X. Ona prała rękawiczki, ale się „zwąchała” z jakąś panią baronową.
– Taka w wielkim kapeluszu – dodaje dziewczynka stróża.
– I ona, ta baronowa, to pisze a pisze prośby do całego świata.
Zjeżdżają się tu panie w karetach, nie karetach. Tu na Wielkanoc na całej ulicy nikt nie miał takiego święconego jak ona, a mężowi palto nowiusieńkie sprawiła. A dzieci to w lecie chodzą w trzewikach.
– Ja tam, proszę pana – wtrącił stróż – ciężko pracuję i na chleb nie mam.
Żona mi chora na oczy… Niech pan pójdzie do rządcy. On panu to samo powtórzy.
Bo ja nie przez złość, bo co mi tam, ale tu cała ulica trzęsie się na to.
Przeczułem, że sprawdzać nie ma potrzeby. Nie myliłem się. Przed kilku miesiącami wypadkowo poznałem rządcę domu i potwierdził słowa stróża.

Jakie wnioski z trzech przykładów?
Nieudolne ofiarowanie datku kształci dzieci na zawodowych żebraków, popiera indywidua bardzo wątpliwe, rozgorycza ludzi ciężko i uczciwie pracujących, odciąga pieniądze prawdziwie potrzebującym pomocy.
Kto nie chce być „wysmółkiem miłosierdzia”, winien:
1) tylko w wyjątkowych, nadzwyczajnych wypadkach udzielać datki na ulicy, i to nigdy dzieciom;
2) we wszystkich innych wypadkach pytać o adres, sprawdzać na miejscu prawdę słów i starać się pomóc rodzinie tak, by ją zabezpieczyć, ułatwiając znalezienie zajęcia, umieszczenie dzieci w ochronach lub innych instytucjach dobroczynnych;
3) mieć pod swą opieką parę lub kilka rodzin ubogich, dostarczając im pism, książek, zachęcając do uczenia dzieci, i niech stosunek ten nie będzie jakimś sztywnym patronatem, a przyjaźnią;
4) zapisać się na członka cieszącej się sympatią instytucji, nie zrzekając się osobistej dla jej dobra działalności.
O „majstrach miłosierdzia” kiedy indziej.

Zakończenie
Artykuł ten pisałem z notatek, dorywczo kreślonych, starałem się pozostawić wspomnieniom ich pierwotną barwę tam nawet, gdzie przeszkadzało mi to w powiązaniu poszczególnych części lub, co ważniejsza, pozornie stało w sprzeczności z celem, jaki sobie założyłem w pracy.

Nie o zniechęcanie, ale o zachęcanie do czynu mi idzie. Bezczyn jest wynikiem brudnego egoizmu lub skutkiem powierzchownego rozumowania: jeżeli dwa, trzy razy w życiu sparzyłem się w swych porywach, wolę nic nie robić. Czemu? Jeśli zostałem oszukany, wprowadzony w błąd, nabrałem pewnej sumy doświadczenia, w które zbrojny, tym owocniej mogę działać.

Kto pogniewa się na tych ludzi za to, że nie są podobni do wyśnionego ideału, temu nie mogę winszować logiki w rozumowaniu. Tak, ciemni są oni, prości, rażą nas na każdym kroku: mową i czynami, brakiem oświaty i ogłady, ale spójrzmy na nich przez pryzmat miłości, a nie wyobraźni – wówczas razić nas przestaną.
Przykro, przyznaję, bardzo przykro rozstać się z takim obrazem nędzy, jaką kreślą nam autorzy powiastek dla dzieci, ale tym niezbędniejszą jest rzeczą z obrazem tym się rozstać, jeśli praca ma przynieść pożądane owoce. Zrażać się nie wolno!
Na zakończenie przytoczę jeszcze jeden przykład: czyn „majstra miłosierdzia”.

Z zakładu księdza Siemca ucieka chłopiec. Na opróżnione miejsce znalazłyby się setki chętnych kandydatów. Ksiądz każe odszukać chłopca, który skruszony powraca, sprawuje się doskonale przez parę tygodni i znów ucieka. Ksiądz każe powtórnie go odszukać: znajdują go w przytułku noclegowym i sprowadzają. Chłopiec po niejakim czasie znów ucieka i ksiądz Siemiec poleca odszukać go po raz trzeci. – Po co? – zapyta wielu. Bo tym cenniejszy był ten włóczęga, że nie chciał ulec, tym większy tryumf będzie, jeśli wyrwie go się ulicy i poniewierce, a przekona do czynnego, uczciwego życia, bo… „najzdolniejsi, najdzielniejsi u nas się marnują”. Tylko wytrwałość w pracy, pracy, opartej na „znajomości materiału”, z którym się pracuje – może być owocną.

Janusz Korczak, Na mównicy. Publicystyka
społeczna (1898–1912), t. 2, red. nauk. J. Bartnicka,
oprac. B. Wojnowska, Warszawa: Oficyna
Wydawnicza „Latona”, 1994, s. 401–416

Cykl powstał we współpracy z Instytutem Reportażu i Wydawnictwem „Czarne”

Mariusz Szczygieł - reporter, felietonista, wydawca. Laureat Europejskiej Nagrody Literackiej (za książkę "Gottland"), Dziennikarz Roku 2013 w konkursie "Grand Press". Oprócz Krall i Kapuścińskiego najczęściej wydawany za granicą polski reporter, jego książki wyszły w
21 językach. Jest autorem trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku "100/XX" (wydawnictwo Czarne)
. Wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Od kilku lat co tydzień w "Dużym Formacie" - dodatku do "Gazety Wyborczej" prowadzi swój "Projekt: prawda", w którym różni ludzie zdradzają mu swoje życiowe prawdy. Czechofil, znany propagator kultury czeskiej. 2 listopada w wydawnictwie Dowody na Istnienie wyjdzie jego najnowsza książka reporterska pt. "Nie ma".

Obraz
© WP.PL | Wyd. Czarne
Źródło artykułu:Wydawnictwo Czarne
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (23)