Biden zrezygnował. To dobra decyzja, ale spóźniona [OPINIA]
Już pojawiły się głosy malujące Bidena jako niemal męża stanu, który dobro kraju postawił wyżej niż prywatę i zdecydował się zrezygnować z własnych politycznych ambicji, by dać demokratom szansę na sukces w listopadzie. Tymczasem Biden trzymał się tego prezydenckiego wyścigu za wszelką cenę, aż do momentu, kiedy stało się jasne, że wygrać go nie sposób - pisze dla Wirtualnej Polski amerykanista Andrzej Kohut.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Joe Biden ignorował prośby, błagania, prasowe przecieki i brutalne opinie swoich niegdysiejszych sojuszników. Owszem, ostatecznie ustąpił, ale zrobił to w momencie wielkiego kryzysu, kiedy szanse demokratów na pokonanie Trumpa bardzo zmalały.
Gdyby Biden zdecydował się ustąpić po pierwszej kadencji, otworzył drogę innym kandydatom w prawyborach, to dziś sytuacja mogłaby wyglądać inaczej.
Jeśli w listopadzie wygra Trump, to winę za porażkę będzie ponosił przede wszystkim Biden: nie oddał pola następcom, nie rezygnował tak długo, że zwycięstwo stało się ekstremalnie wręcz trudne.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Demokraci, choć pewnie odetchnęli, wcale nie mają się jeszcze z czego cieszyć. Biden co prawda wyraził poparcie dla Kamali Harris, ale nie mógł formalnie wskazać następcy. Zdecydują o tym delegaci na konwencji w sierpniu.
Demokraci stracą kolejny miesiąc
Oczywiście, można ich próbować przekonać wcześniej do określonej kandydatury i partia może się o to postarać. Ale niektórzy, jak Nancy Pelosi, była spikerka Izby Reprezentantów, nawołują, by wyboru dokonać dopiero na konwencji. To zaś proszenie się o kłopoty. Takiej procedury nie przeprowadzała żadna partia od dekad.
Demokraci stracą kolejny miesiąc (bo pierwszy stracili, walcząc o usunięcie Bidena z wyścigu) na wewnętrzne przepychanki, które mogą zakończyć się spektakularnym chaosem podczas próby wyboru kandydata. Ten nowy kandydat będzie miał od konwencji zaledwie miesiąc na kampanię, zanim zaczną się pierwsze wczesne wybory. Miesiąc, by nie tylko sprawić, żeby jego nazwisko zostało zapamiętane, ale także by jego polityczny program i tożsamość przekonały do siebie wyborców. Miesiąc, by zgromadzić prawdziwą fortunę, potrzebną na przeprowadzenie skutecznych działań przedwyborczych.
Harris "nie jest przesadnie lubiana"
Bo środki zebrane przez kampanię Bidena może przejąć tylko jedna osoba: ta, która razem z nim ubiegała się o reelekcję, Kamala Harris. I to ona dziś wydaje się najbardziej prawdopodobną kandydatką, choć, niestety, nieidealną.
Pani wiceprezydent nie jest przesadnie lubiana, nie wykazała się dotychczas wielką charyzmą. Musi też mierzyć się z odpowiedzialnością za dotychczasowy dorobek administracji Bidena (a notowania Bidena były w ostatnich miesiącach bardzo niskie). Warto pamiętać, że jednym z argumentów Bidena za pozostaniem w wyścigu był właśnie fakt, że Harris wydawała się alternatywą jeszcze słabszą.
Mimo to nie jest to sytuacja komfortowa dla Donalda Trumpa i jego sztabu. Kończy się "miesiąc miodowy", ostatnie tygodnie, które były dla niego bardzo dobre - Biden pogrążył się w czasie debaty i na całe tygodnie uwikłał się w wewnątrzpartyjną przepychankę, która pochłaniała większość jego czasu, Trump przetrwał zamach i wyszedł z niego obronną ręką, konwencja partyjna okazała się sukcesem, a JD Vance jako kandydat na wiceprezydenta wzbudził entuzjazm.
Dla wielu - sukces republikańskiego kandydata stał się niemal przesądzony. Teraz gra rozpoczyna się na nowo. Kolejna debata może wyglądać zupełnie inaczej. Teraz to Trump będzie tym starszym panem w wyścigu. Republikanie będą zmuszeni zaplanować na nowo swoją kampanię, której najważniejsze wiecowe hasło - zwolnić Joe Bidena - właśnie straciło sens.
Andrzej Kohut dla Wirtualnej Polski
*Autor jest amerykanistą, prowadzi podcast "Po amerykańsku"