Bicie i poniżanie. Dziennikarz opowiada o areszcie na Białorusi
- Na wstępie inny więzień mnie uprzedził, że tu jest jak w obozie koncentracyjnym. Wkrótce przekonałem się, że miał rację. Trzy razy dziennie robili nam "rozciąganie" - stojąc nago, maksymalnie rozszerzasz nogi, a milicjant kopie cię po kostkach - opowiada Aleksander Burakow, białoruski dziennikarz, który po 20 dniach uwolnił się z aresztu.
- Dzisiaj życie niezależnych dziennikarzy na Białorusi jest jak loteria. Nigdy nie wiesz, jak się skończy dzień – opowiada Aleksander Burakow, korespondent białoruskiej redakcji Deutsche Welle.
W przypadku samego Burakowa cały ostatni rok był pełen "niespodzianek". Dziennikarz trzykrotnie był zatrzymywany.
Dwa pierwsze zatrzymania zakończyły się dla niego 10 dobami aresztu, które spędził w izolatce. Jak sam mówi, była to "bułka z masłem" w porównaniu z tym, co czekało go w areszcie w Mohylowie. To właśnie tam trafił za trzecim razem, kiedy zważywszy na "recydywę", sąd skazał go na 20 dób odsiadki.
Tatiana Kolesnychenko, Wirtualna Polska: Za co zostałeś zatrzymany?
Aleksander Burakow: - Postawiono mi zarzuty udziału w nielegalnym zgromadzeniu. Polegało ono na tym, że 12 maja stałem przed sądem w Mohylewie i rozmawiałem z ludźmi. Tego dnia miał rozpocząć się proces opozycyjnego polityka Pawła Sewerencewa oraz pięciu innych aktywistów. Wszyscy byli sądzeni w tej samej sprawie karnej o organizację masowych zamieszek. Tyle że o Sewerencewie wiedzieliśmy wszystko, ale o pozostałych osobach prawie nic. To właśnie było moim zadaniem - opisać dla białoruskiej redakcji Deutsche Welle historie tych osób.
Proces miał przebiegać w trybie zamkniętym. Na zewnątrz, przed wejściem do budynku sądu, gromadzili się dziennikarze, aktywiści oraz bliscy oskarżonych. W pewnym momencie z budynku sądu wyszedł milicjant i poinformował, że jeśli w tej chwili się nie rozejdziemy, zostanie to potraktowane jako nielegalne zgromadzenie.
Ludzie zaczęli się cofać, ale policjant ciągle za nimi szedł i powtarzał, żebyśmy opuścili plac. Byłem już po drugiej stronie ulicy przy moim samochodzie, kiedy nagle podszedł do mnie funkcjonariusz OMON i powiedział, że jestem aresztowany.
Tak po prostu?
- Tak, nie było ani obławy, ani zakuwania w kajdanki. Powiedziałem mu, że chcę tylko przeparkować. Wtedy włączył nagrywanie i zapytał, czy odmawiam podporządkowania się stróżowi prawa. Rejestratory wideo to najnowszy wynalazek milicji. Teraz wszyscy noszą malutką kamerkę, przypinaną do górnej kieszeni uniformu albo pagonów. Jeśli kamera zarejestruje sprzeciw podczas zatrzymania, masz przechlapane. To dodatkowe 10-20 dób aresztu i mandat. Jeśli dojdzie do szarpaniny, masz jak w banku sprawę karną i wieloletni wyrok.
Jak zareagowałeś?
- Tak, jak należy robić w takich przypadkach: patrząc prosto w kamerę, powiedziałem głośno i wyraźnie, że z przyjemnością udam się za funkcjonariuszem.
Zaprowadzono mnie do policyjnego busa, gdzie było jeszcze 8 funkcjonariuszy. Nie pojechaliśmy od razu na komisariat. Bus krążył po centrum Mohylewa, a milicjanci wyłapywali dziennikarzy i aktywistów, jednych po drugich. Doskonale wiedzieli, kogo szukają, bo komentowali między sobą, że brakuje im tego i tego. Wymieniali przy tym konkretne nazwiska.
Zaplanowali to wcześniej?
- Moim zdaniem tak, ponieważ kiedy w końcu zawieziono nas do wydziału spraw wewnętrznych w rejonie Lenińskim, odebrano nam wszystkie rzeczy. Widziałem, jak mój paszport i legitymację dziennikarską razem z innymi rzeczami pakują do plastikowych worków. Nikt do dokumentów nie zaglądał, ale protokoły zatrzymania, zawierające pełne dane osobowe, już były gotowe.
W pierwszą noc po zatrzymaniu nocowaliśmy w czterech w dwuosobowej celi. Chłopak, który już tam siedział od jakiegoś czasu, od razu nas uprzedził, że warunki w tym areszcie są bardzo surowe. Dosłownie powiedział, że tu jest obóz koncentracyjny. Następnego ranka to zrozumiałem.
Co miał na myśli?
- Poranek zaczął się od przeszukania oraz "rozciągania". Polegało ono na tym, że musieliśmy wyjść z celi na korytarz i rozebrać się do naga. Następnie ustawić się twarzą do ściany, maksymalnie rozszerzyć nogi i odwróconymi dłońmi oprzeć o ścianę. Jeśli nie wystarczająco szeroko rozstawiałeś nogi, przychodził milicjant i kopał po kostkach, zmuszają do "rozciągania".
Na koniec strażnicy zmuszali do kucania. Sprawdzali, czy przypadkiem czegoś nie chowam w odbycie... Początkowo nie dowierzałem w to, co się dzieje. Doskonale przecież wiedzieli, że nie mam ze sobą nic. Ani kawałka papieru, ani długopisu. Tym bardziej, że już wcześniej, przy przyjmowaniu do aresztu, przeszukano każdy centymetr ciała.
Procedurę z "rozciąganiem" powtarzano trzy razy dziennie – rano, w południe i wieczorem. Łącznie 63 razy w ciągu 20 dób aresztu.
Potraktowano was, jak najgorszych kryminalistów.
- Tak, ale wiadomo było, że nic nie przemycam w żołądku. Więc chodziło im o to, by nas poniżyć i złamać. Codziennie po wieczornym "rozciąganiu" przenoszono nas do innej celi. Wchodziłeś tam zawsze nagi, z rzeczami w rękach. Raz musieliśmy nadzy iść przez bardzo długi korytarz. Była w tym jakaś dzikość - dwoje gołych ludzi, których prowadzą uzbrojeni w ostrą broń strażnicy. Jak to jest możliwe we współczesnej Europie?
Buntowałeś się?
- Człowiek jest taką istotą, że w ekstremalnych warunkach do wszystkiego się dostosuje. Na trzeci-czwarty dzień już się przyzwyczaiłem do "rozciągania". Co nie oznacza, że nie próbowałem wytykać strażnikom nieprzestrzegania regulaminu. Po pierwszych dwóch zatrzymaniach dużo czytałem i wiedziałem, że nagminnie łamią prawo. Na znak protestu rozpocząłem też głodówkę.
Pomogło?
- Cóż, za każdym razem, gdy na coś zwracałem uwagę, w naszej celi urządzano "gratisowe" przeszukanie wraz z "rozciąganiem" na korytarzu.
Czwartego dnia tak rozzłościłem strażników, że posunęli się do rękoczynów. Kiedy stałem nagi przy ścianie, zaczęli mnie kopać po kostkach. W końcu nie wytrzymałem i upadłem. W tym momencie jeden funkcjonariusz wykręcił mi ręce za plecami, a i inny kontynuował bicie i "rozciąganie".
Dopiero później się dowiedziałem, że jest specjalny zabieg, mający zgnębić psychicznie człowieka. Chodzi o to, że od ciągłego bicia i rozciągania w pewnym momencie puszczają mięśnie zwieraczy. Człowiek po prostu wydala odchody pod siebie.
Jak to znosiłeś?
- Miałem dużo szczęścia, ponieważ wtedy już od kilku dni trzymałem głodówkę. Miałem pusty żołądek i obeszło się bez traumy. Ale znam osoby, które po czymś takim po prostu się załamały. Wracali do celi, płacząc. To tak olbrzymie upokorzenie, że nawet po wyjściu z aresztu ludzie nie chcą o tym opowiadać. Na mnie to zadziałało odwrotnie. Wtedy, leżąc na zimnej, betonowej podłodze, zrozumiałem, że jestem jeńcem, a ten areszt w rzeczywistości jest więzieniem wojennym. Nie mam praw, ale jako dziennikarz mam misję – przetrwać to wszystko, żeby po wyjściu móc o tym opowiedzieć.
Opowiedz o warunkach, jakie miałeś w celi?
- Wszystkie cele miały tę samą długość, ale inną szerokość. Wolnej przestrzeni wystarczało na tyle, żeby zrobić dokładnie trzy kroki. Nie wydano mi ani materacu, ani kołdry, ani tym bardziej poduszki. Więc spałem po prostu na gołej pryczy. Noce były bardzo zimne, dlatego człowiek szybko zaczyna kombinować, co zrobić, żeby się choć trochę ogrzać. Nauczyłem się, że można owinąć stopy papierem toaletowym, a potem nałożyć skarpety. Trzeba też odpowiednio zwijać się w kłębek, żeby ciepło nie uciekało. Pod głowę zamiast poduszki podkładałem plastikową butelkę.
W nocy strażnicy powinni zgasić światło, ale u nas w celi przez całą dobę paliła się ostra jarzeniówka. Dwa razy w ciągu nocy – ok. godz. 1, a potem ok. godz. 3, przychodził strażnik i kazał wymienić nazwiska, a czasami również paragrafy, za które siedzieliśmy.
Mogliście spać w ciągu dnia?
- Nie, w ciągu dnia nie wolno było kłaść się na pryczach. W celi była wąska ławeczka, na niej siadaliśmy. Po chwili oczy się zamykały i pogrążaliśmy się w letargu. Z tego stanu wyrywał dopiero strażnik, który najpierw przynosił posiłek, a następnie przeprowadzał "rozciąganie" i przeszukanie.
Jak wyglądały posiłki?
- Dieta więzienna nie pozwala, żebyś umarł, ale jesteś cały czas głodny. W białoruskich aresztach wciąż wykorzystują aluminiowe naczynia z czasów ZSSR – zdeformowane miski, wygięte sztućce i kubki bez uchwytu. Kiedy więc wózek z jedzeniem toczył się przez korytarz, strasznie hałasował. Wtedy zaczynało panować radosne podniecenie, więźniowie krzyczeli: "jedzie karoca szaleństwa". Pewna przypowiastka głosi, że jeden z więźniów był tak głodny, że czekając na obiad, odszedł od zmysłów. Mnie bardziej niż głód dokuczał więzienny odór. Umyć się można było raz w tygodniu i to tylko w zimnej wodzie.
Nie bałeś się, że to dopiero początek twojej odsiadki? Są przypadki na Białorusi, kiedy aktywiści i dziennikarze najpierw trafili do aresztu za naruszenia administracyjne, a potem okazywało się, że mają również sprawę karną, a to wyrok 2-5 lat kolonii.
- Akurat tego się nie bałem, bo już wcześniej występowałem jako świadek w sprawie karnej dotyczącej organizacji masowych zamieszek. Na Białorusi świadkowie często stają się oskarżonymi.
W związku z tym śledztwem 18 lutego departament zwalczania przestępczości zorganizowanej przeprowadził w moim mieszkaniu przeszukanie, a w zasadzie po prostu je zdemolował. Wtedy też skonfiskowano cały mój sprzęt elektroniczny, ale nic nie znaleziono. Wiedziałem, że nie mają na mnie nic poważnego.
Bałem się tylko, że na kilka dni przed wyjściem z więzienia zostanie wszczęta kolejna sprawa przed sądem administracyjnym. Często robią to pod byle pretekstem, by na dłużej zatrzymać w areszcie. Przykładowo wystarczyłoby, żebym przekazał dalej jakiś post z kanału Nexta, który na Białorusi jest uznany za ekstremistyczny. To zostałoby ocenione jako rozpowszechnianie zabronionych treści z karą 20 dób aresztu.
Wyszedłeś jednak zgodnie z wyrokiem?
- Tak, miałem "czyste" media społecznościowe i zostałem zwolniony po 20 dobach. Nie wypuścili mnie jednak przez główne wyjście, tylko wywieźli na przedmieścia, tam wysadzili z samochodu i odjechali. Stałem, jak wryty. Bez telefonu, nie bardzo orientując się, gdzie jestem, a w dodatku obładowany czterema reklamówkami ubrań i jedzenia - wszystko, co moja rodzina mi przekazała, ale czego nigdy nie dostałem do celi. Na szczęście spotkałem jakiegoś przechodnia, który pozwolił mi zadzwonić do ojca.
To była złośliwość na do widzenia?
- Raczej była to świadoma strategia. Później się dowiedziałem, że tak samo postąpiono z innymi zatrzymanymi dziennikarzami i aktywistami. Władzom chodziło o to, żeby nikt nie zrobił nam zdjęć przed aresztem i żebyśmy nie udzielali wywiadów tuż po uwolnieniu. Takie rzeczy zawsze przemawiają do ludzi.
Będąc w areszcie, rozważałeś zmianę zawodu albo emigrację?
- Nie, na razie nie biorę pod uwagę ani jednego, ani drugiego. Faktycznie życie niezależnych dziennikarzy na Białorusi jest obecnie bardzo trudne. Nigdy nie wiesz, co cię dzisiaj spotka, ale z czasem uczysz się podstawowych zasad ostrożności. Najbardziej niebezpieczne są wyjścia z domu i powroty. Wtedy najczęściej dochodzi do zatrzymań. Dokonuje ich OMON, który zazwyczaj jeździ określonymi rodzajami minibusów. Zanim opuszczę mieszkanie, rozglądam się uważanie, czy w pobliżu nie jest zaparkowany żaden podejrzany wóz. Jeśli nie, wychodzę i jak najszybciej oddałam się od swojego bloku. Im jesteś dalej, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo, że zostaniesz zatrzymany.
Innymi słowy, trzeba ciągle oglądać się za siebie i uważać. Myślę, że Raman Pratasiewicz, żyjąc w UE, utracił ten instynkt. Nie powinien lecieć przez białoruską przestrzeń powietrzną.
Co będzie dalej z Pratasiewiczem?
- Niestety, nic dobrego go nie czeka. Cała ta sytuacja jest osobistą zemstą Łukaszenki. Wątpię, aby pod naciskami UE ugiął się i go uwolnił. Prędzej Łukaszenka sam odejdzie, niż wypuści Pratasiewicza.
Wierzysz, że Łukaszenka sam odejdzie po 27 latach rządów?
- Moim zdaniem to już nawet nie początek końca, tylko koniec końców rządów Łukaszenki.
W areszcie puszczano nam rządową rozgłośnię. Uważanie słuchałem, co mówią białoruscy deputowani i doszedłem do wniosku, że są w popłochu. Sami nie wiedzą, co będzie dalej. Cała ta absurdalna historia z porwaniem samolotu i nałożeniem sankcji jeszcze bardziej pogorszyła sytuację Łukaszenki. Ma teraz jeszcze więcej wrogów i jeszcze mniejsze poparcie społeczeństwa.
Uważam więc, że nie utrzyma władzy do przyszłego roku, kiedy sam zaplanował referendum w sprawie poprawek do konstytucji, ograniczających kompetencje prezydenta. Pytanie tylko, czy przekazanie władzy odbędzie się pokojowo, czy jednak dojdzie do wersji siłowej, jak na Ukrainie.