ŚwiatBiałoruś. Witold Dobrowolski: To były tortury, ale póki mam możliwość, będę w takie miejsca jeździł

Białoruś. Witold Dobrowolski: To były tortury, ale póki mam możliwość, będę w takie miejsca jeździł

Nad ranem pojawiła się trzecia zmiana. Ich wspominam najgorzej. Kazali nam klęczeć pod ścianą. Ręce mieliśmy skute kajdankami z tyłu, a głowę trzymaliśmy przy podłodze. Kazali nam tak klęczeć pięć godzin. Kto nie dawał rady, był bity niemal do nieprzytomności - mówi nam Witold Dobrowolski, polski fotoreporter zatrzymany na Białorusi, który w piątek wrócił do kraju.

Białoruś. Witold Dobrowolski to jeden z zatrzymanych Polaków
Białoruś. Witold Dobrowolski to jeden z zatrzymanych Polaków
Źródło zdjęć: © PAP | Marcin Obara
Paweł Kapusta

16.08.2020 10:37

Paweł Kapusta, Wirtualna Polska: Żałuje pan?

Witold Dobrowolski: Że pojechałem do Mińska? Skąd. To nasza - dziennikarzy i fotoreporterów - misja. Nawet mimo tego, że jest ona czasem niebezpieczna. Gdyby na Białorusi nie było zagranicznych reporterów, gdyby nie wysyłali w świat swoich relacji, to skąd ten świat miałby się o tym wszystkim dowiedzieć?

Wrócił pan jednak z Mińska straszliwie obity. Wciąż boli?

Okolice pośladków i trochę powyżej nich mam praktycznie całe czarne od uderzeń pałką. Całe ciało mam w siniakach. Są wszędzie. Nawet piętę mam czarną, co zobaczyłem dopiero na drugi dzień po powrocie. OMON-owcy oko podbili mi już w momencie zatrzymania.

Po powrocie do kraju pojechałem do szpitala. Na wniosek polskiego rządu zrobiono nam całościowe badania. Baliśmy się z Kacprem (Dobrowolski został zatrzymany z innym Polakiem, Kacprem Sienickim - przyp.red.), że mamy połamane żebra. Na szczęście okazało się, że jesteśmy w jednym kawałku. Po prostu mocno nas potłukli.

Białoruskie służby były wobec nas strasznie brutalne, szczególnie w pierwszej dobie od zatrzymania. To były tortury. Później, gdy trafiliśmy do więziennej celi, było łatwiej. Mogliśmy rozmawiać z innymi więźniami, podtrzymywaliśmy się na duchu. W tym momencie fizycznie czuję się już w miarę dobrze. Mając w pamięci to, co widzieliśmy, mogło być z nami wiele gorzej.

A psychicznie jak pan się trzyma?

Przed wyjazdem na Białoruś rozmawiałem z wieloma ludźmi, którzy jeździli tam, by relacjonować wybory. O rady prosiłem też szefową Biełsatu. Pytałem, jak wtedy zachowywała się milicja wobec dziennikarzy. Co mi może grozić. Usłyszałem, że co najwyżej mogę stracić sprzęt, ale żeby bić? Nie, no skąd. Nawet jeśli miałby mnie ktoś zatrzymać, to na kilka godzin. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Zatrzymano nas w zasadzie od razu, pobito, a co wydarzyło się później, to był po prostu koszmar.

Jak w ogóle doszło do zatrzymania?

Byliśmy z Kacprem na Starym Mieście. Chcieliśmy dokumentować demonstrację. Nie wiedzieliśmy, że łapanki tego dnia będą miały taką skalę. Siedzieliśmy w kawiarni, później przeszliśmy 100 metrów. Zobaczyliśmy zablokowaną przez OMON ulicę. Kolejna ulica - to samo. Podeszli do nas. Dokumenty. Daliśmy paszporty, zamknęli nas w busie. Busem zawieźli do więźniarki. Zasłonili zasłony, zaczęli mnie okładać, wyzywać. Krzyczeli, że jestem najemnikiem, który ma tu robić rewolucję. Pobili mnie niemal do nieprzytomności. Nie wiem, co się działo mnie wokół. Ocucili mnie po jakimś czasie.

Wrzucono nas do więźniarek. W nich były cele, jedna to może metr kwadratowy. Do każdej pchano po trzy osoby. Upał okropny, strasznie duszno. Po godzinie dojechaliśmy do komendy albo MSW. W sumie nie wiemy, co to dokładnie było za miejsce. Gdy jechaliśmy, mówiłem innym zatrzymanym: "wszystko, co się wydarzy, będzie wyreżyserowana akcją. Będą chcieli nas zastraszyć". W 2014 roku przeszedłem szkolenie dla dziennikarzy wojennych, które było organizowane przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Podczas szkolenia przerabialiśmy między innymi scenariusz porwania. Powiedzmy, że był bardzo podobny do tego, co przeżyłem kilka dni temu w Mińsku. Z tą różnicą, że podczas szkolenia nikt mnie nie bił. Tu nas bito, i to bardzo.

Zatrzymaliśmy się, wyrzucili nas z więźniarek. Funkcjonariusze wokół ryczeli, czekała już na nas ścieżka zdrowia. Takie rzeczy znam z filmów o stanie wojennym. Srogo nas lali. Miałem wrażenie, że wszyscy milicjanci, którzy tam stali, koniecznie chcieli nas bić. Każdy z nich chciał celnie i mocno trafić. Na podwórku było ich chyba sześciu, na korytarzu kolejnych czterech. No, ale to, co zobaczyłem później... Tego już nie byłem w stanie przewidzieć. Tego na szkoleniu nie było.

Czego dokładnie?

Zapędzili nas do wielkiej sali gimnastycznej. Na ziemi, skuci, w trzech rzędach, leżeli ludzie. Około 300 osób. Po lewej stornie były stoliki do rejestracji. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, milicja, wokół masa funkcjonariuszy. Niektórzy zamaskowani. Inni w mundurach. Jeszcze inni - w sportowych dresach. Jeden – wielki, łysy – chodził po sali i wszystkich bił pałką. Wyglądał jak postać z filmu.

Zapytano mnie, czy jestem Polakiem. Odpowiedziałem, że tak. W reakcji na to podcięto mi nogi, upadłem. Znów mnie spałowano.

Rzucili nas do jednego z szeregów, skuli ręce plastikowymi kajdankami. Kazali zwrócić twarze w lewą stronę. Gdy ktoś się tylko ruszył, próbował popatrzeć na kogoś, był od razu bity. Leżeliśmy, nie mogliśmy nic zrobić, a co chwila milicjanci losowo kogoś okrutnie okładali. Nie miało żadnego znaczenia, czy byłeś czemuś winny, czy nie zrobiłeś zupełnie nic. Jeden Białorusin, mocno przy kości, pałowany był niewyobrażalnie. Chyba 15 minut bez przerwy. Nie mam pojęcia, dlaczego się tak na niego uwzięli. Miał później największe obrażenia.

Jak długo tam przebywaliście?

Zatrzymano nas o 19. Do wspomnianej sali trafiliśmy po 20. Jeszcze jasno było. Siedzieliśmy tam całą noc. Z kolei wyprowadzono nas stamtąd po południu kolejnego dnia. W tym czasie w pomieszczeniu pojawiły się trzy zmiany funkcjonariuszy.

Pierwsza – sadyści, bili najmocniej. Druga - kazali nam stać pod ścianą. Było wtedy wygodniej, skuli nas metalowymi kajdankami. Niektórzy mogli wyjść do toalety. Można się było napić wody z kranu. Jedzenia oczywiście nie było. Na drugiej zmianie wzięli mnie z Kacprem na korytarz. Zaczęli mówić, jak nienawidzą Polaków. Zadawali pytania. "Kto wygrał II wojnę światową?". Nie było na to dobrej odpowiedzi, bili bez względu na to, co się powiedziało. Kacper odparł, że alianci i Związek Radziecki, po czym został kolejny raz pobity. Ja udawałem, że nie rozumiem po rosyjsku.

Nad ranem pojawiła się trzecia zmiana. Ich wspominam najgorzej. Kazali nam klęczeć pod ścianą. Ręce mieliśmy skute kajdankami z tyłu, a głowę kazali trzymać przy podłodze. Kazali nam tak klęczeć pięć godzin. Kto nie dawał rady, był bity niemal do nieprzytomności. Nikt nie dawał rady. Po prostu każdy w pewnym momencie musiał odpocząć, choć na sekundę. Zaczęli nas gnębić psychicznie. Mówili, że za moment będziemy mogli odpocząć, wstać. Kazali tylko powiedzieć, kto jest najlepszym i prawidłowo wybranym prezydentem. "Łukaszenka" - odparli wszyscy. Jeden z nich, w cywilnych ciuchach krzyczał, że zniszczyliśmy jego miasto. Nawiązywał do wydarzeń, jakie miały miejsce 10 sierpnia. My o nich w ogóle nie mieliśmy pojęcia, bo wcześniej byliśmy zatrzymani. "Zniszczyliście nasze miasto! A my jesteśmy prawdziwymi patriotami, bo bronimy ojczyzny! Powinniście nas błagać o przebaczenie!" – ryczał. Wszyscy chórem błagali o przebaczenie, a oni to wyśmiewali. Klęczeliśmy tak do samego końca.

Cały czas myślałem, że nie dam rady. Że jeszcze chwila i się poddam. Ale dałem radę. Sam jestem zdziwiony, ile człowiek może wytrwać. Byłem stamtąd wyprowadzany jako ostatni. Gdy wstałem, nie mogłem iść. Uderzenia pałkami to był chwilowy, intensywny ból. Z kolei od tego klęczenia z rękami w tyle ból utrzymywał się kilka kolejnych dni.

Na sali nie byli przetrzymywani tylko zatrzymani mężczyźni. Widziałem też dwie kobiety. Też były skute, zmuszano je do klęczenia, były bite.

Surrealistyczną sceną było pojawienie się milicjantki w mundurze. Wzięła w ręce kij, zaczęła nim wymachiwać jednemu z zatrzymanych przed oczami. "Co, chciałeś kobiety tym bić na ulicach?!". W ten sposób podburzała przeciw niemu innych strażników. A chłopak tak naprawdę nic nie zrobił. Po prostu złapali go na ulicy, przypadkowego człowieka. W dużej części zatrzymani ludzie to osoby aresztowane w przypadkowych okolicznościach, podczas łapanek. W sklepie, przed dworcem, na chodniku. Szaleństwo, masówka!

Wśród wspomnianych 300 osób byli inni obcokrajowcy?

Poza naszą dwójką z Polski chyba kilku Litwinów.

Myślałem, że obcokrajowcy w takich sytuacjach mają taryfę ulgową.

Na początku traktowano nas jako turystów z Polski. Na Białoruś pojechaliśmy bez akredytacji, jak niemal wszyscy zagraniczni dziennikarze. To i tak nie zmieniało naszego położenia. Tak samo jak nasza narodowość. Przez to, że jesteśmy Polakami, mieli tylko dodatkowy pretekst, by nas bić. Cały czas słyszałem od nich, że Polacy są "panami, którzy nie rozumieją historii, a Litwini to byli faszyści". I tak dalej... Niezależnie kto i z jakim paszportem by tam wylądował, byłby tak samo traktowany.

Jak udało wam się wydostać?

Na wspomnianej sali postawiono nam zarzut udziału w demonstracji. Kazali mi coś podpisać, ale powiedziałem, że bez konsula nie ma szans.

Ogólnie mieliśmy szczęście, bo po kilkunastu godzinach wywieziono nas pod Mińsk do więzienia. Gdybyśmy zostali na milicji w Mińsku, mielibyśmy o wiele gorzej. Tam w celach siedziało po 60 osób. My w więzieniu w Żodzinie mieliśmy lepsze warunki. Mieliśmy wodę, trzy posiłki dziennie, chleb. Sześć prycz, ludzi w celi - 24. Trzeba było być solidarnym, wymieniać się miejscem do spania. W tej celi spędziliśmy kolejne dwie doby. Po 72 godzinach, w związku z tym, że nas nie skazano, puszczono nas wolno.

Pod więzieniem czekały tłumy Białorusinów. Szukali swoich bliskich. Gdy zobaczyli mnie, faceta z podbitym okiem, zaczęli do mnie krzyczeć, że jestem bohaterem. Pytali, kim jestem. Polak, dziennikarz. A oni od razu: "Tu jest twój konsul". Konsul się mną zaopiekował. Po trzech kolejnych godzinach wyszedł Kacper. Stamtąd pojechaliśmy do polskiej ambasady. Kolejnego dnia mieliśmy już ewakuację LOT-em do Warszawy.

Co w takich chwilach jest najtrudniejsze? Ból, gdy biją?

W takich momentach pojawia się strach przed sytuacją, w której ktoś za moment do ciebie podejdzie i zacznie bić. Strach przed bólem. Na mnie te uderzenia nie robiły jednak aż tak ogromnego wrażenia. Powiedziałem sobie: twarz mam całą, nos cały, wszystkie zęby na miejscu, więc nie ma się co przejmować.

Najgorsze było jednak coś innego. Że nie wiedzieliśmy, co się z nami będzie działo. Czy wypuszczą nas teraz, czy za rok. Czy nie będą z nas chcieli zrobić prowokatorów. Co będą nam chcieli "przybić". Kilku złapanych w Mińsku Ukraińców dostało właśnie takie zarzuty i oni mają teraz ogromny problem. Zapewne posiedzą teraz w białoruskim więzieniu dłużej.

Gdy pojawiły się doniesienia, że został pan zatrzymany, ale również później - gdy wypowiadał się pan w mediach po powrocie do Polski - kilka osób przypominało pana działalność. W przeszłości działał pan w ONR Podhale, publikował w „Szturmie”, czyli miesięczniku narodowo radykalnym. Według pana przy tym, co spotkało pana na Białorusi, miały znaczenie pana poglądy i działalność?

W sytuacji, która miała miejsce w Mińsku, nie miało to żadnego znaczenia. Na Białoruś pojechałem jako dziennikarz, fotoreporter. Pojechałem tam robić zdjęcia. Chciałem opowiadać, co się tam dzieje. Pokazywać, jak ludzie walczą o podstawowe prawa demokratyczne, swobody obywatelskie i bazowe prawa człowieka. To, o czym pan wspomina, nie miało tu żadnego znaczenia.

Przemysław Witkowski na łamach Krytyki Politycznej pisał o panu, że wielokrotnie odwiedzał pan strefę walk w Donbasie i robił za łącznika z azowcami, pułkiem „Azow”. Czyli to sugestia wprost, że nie był pan wtedy niezależnym dziennikarzem, tylko osobą zaangażowaną.

Czysto dziennikarsko byłem również na Ukrainie. Nie miałem żadnych związków z pułkiem "Azow". Nawet na froncie nie byłem z nimi bezpośrednio, choć rzeczywiście ich fotografowałem. Przede wszystkim była to również część mojej pracy naukowej. Badałem ruch azowski, wydaję też na ten temat książkę.

Całkowicie nie usprawiedliwiając, wręcz potępiając tortury, jakie stosowano wobec pana - może znajdował się pan na jakimś wykazie białoruskich służb? Nie jako dziennikarz czy fotoreporter, a właśnie jako osoba zaangażowana.

To była po prostu łapanka, ponad siedem tysięcy ludzi zostało zatrzymanych w taki sam sposób, najczęściej były to porwane z ulic osoby, w żaden sposób nie zaangażowane w protesty przeciwko reżimowi.

Nastąpiła w pana życiu jakaś przemiana? Spytam wprost: kim pan jest? Fotoreporterem? Reporterem wojennym?

Jestem fotoreporterem. To rzecz, którą się zajmuję. Czy jestem reporterem wojennym? Byłem czterokrotnie w strefie działań wojennych w Donbasie. Natomiast czy wydarzenia, które działy się w Hongkongu albo na Białorusi można nazwać strefą wojenną? Trudno mi się odnieść. Czy to już bycie dziennikarzem wojennym? Niech ocenią to inni dziennikarze wojenni. Wydaje mi się, że jeszcze nie zasłużyłem w pełni na to miano.

Podobne historie w przeszłości już pana spotykały? Za zdjęcia z protestów w Hongkongu otrzymał pan prestiżowe nagrody.

Gdy jadę w takie miejsca, zawsze obrywam. Na przykład 9 sierpnia w Mińsku dostałem od policji gumową kulą, ale to tak naprawdę jest nic. Gumowa kula, armatka wodna - to są rzeczy, które nie mogą na mnie robić wielkiego wrażenia. Na to jestem przygotowany. W Hongkongu na przykład ktoś mnie oblał kwasem. Blizny mam do dziś.

W Donbasie za robienie zdjęć na froncie zatrzymali mnie separatyści. 40 kilometrów od Słowiańska. Działała tam grupa Girkina. Większość dnia spędziliśmy wtedy pod karabinami, przed ich siedzibą NKWD, bo formację o takiej nazwie sobie powołali. Ostatecznie nic złego nam się nie stało. "Ukarano" nas zabraniem sprzętu, ale na szczęście aparat ukryłem, straciłem tylko telefon. Mieliśmy szczęście, bo amerykański dziennikarz trafił do piwnicy, był bity przez trzy dni. Inna dziennikarka była tam przetrzymywana non stop przez trzy miesiące.

Adrenalina napędza?

Jest to jakiś element, ale na pewno nie argument przewodni. Tego typu wydarzenia to kluczowe dla świata momenty. To chwile, o których ludzie uczą się później z podręczników. Nawet nie tyle warto być ich świadkiem. Chodzi o to, że jako dziennikarz czy reporter masz unikalną możliwość dokumentacji tego, co się dzieje. Opowiadania o tym. Pomagania w zrozumieniu zdarzeń.

W Hongkongu wielkie wrażenie robiło na mnie to, że na ulicach walczyli ludzie od 12. do 20. roku życia. Ludzie, którzy większość życia spędzili na graniu w gry komputerowe. Nagle, jak na Majdanie, chwycili za tarcze, pałki, maski gazowe i wyszli na ulicę, by walczyć. Czymś pasjonującym była dla mnie próba zrozumienia motywacji tych ludzi. Co sprawiło, że się tak zachowali? Że ze stabilnego nastolatka ktoś zmienił się w bojownika o wolność?

Albo Majdan, Ukraina. Zrozumieć podział, jaki tam wtedy istniał. Prozachodnia i prorosyjska Ukraina. To też ciekawe, że bardzo wielu ochotników, którzy walczyli po stronie proukraińskiej, nie znało nawet ukraińskiego języka. To wszystko są niesamowite, ciekawe historie, pozwalające tłumaczyć świat. Póki mam możliwość jeżdżenia w takie miejsca, póki są one osiągalne, będę to robił.

Mówiłem też o tym, że gdyby nie zagraniczni reporterzy, świat nie dowiedziałby się o sytuacji na Białorusi. O brutalności, nadużyciach tamtejszej władzy. Gdy z kolei oblężona była politechnika hongkońska, znajdowałem się w środku. Wszystkie osoby, z którymi tam wtedy rozmawiałem, mówiły to samo: jeśli tylko wy - dziennikarze zagraniczni - stąd wyjdziecie, oni tu wejdą i zrobią rzeczy, których robić przed kamerami nie wolno. Sugerowano, że mogą zabijać. Obecność zagranicznych reporterów może więc miejscowym bardzo pomagać.

Reporter wojenny to w jakimś zakresie człowiek szalony czy jednak twardo stąpający po ziemi? Wie pan, wiele osób czyta teraz pana słowa i ma już wyrobioną opinię.

Nie czuję się osobą szaloną. Po ziemi stąpam twardo. Ale oczywiście jestem także w stanie zrozumieć punkt widzenia osób patrzących na moją działalność inaczej. Mam swoje standardy. Muszę się czuć w miarę bezpiecznie. Gdybyśmy byli szaleńcami, w gorące miejsca jeździlibyśmy bez jakiegokolwiek przygotowania, wchodzilibyśmy prosto pod kule. A tego się przecież nie robi.

Jest podstawowa zasada tego zawodu: nie zrobić krzywdy ani sobie, ani innym. To przekłada się na wiele różnych aspektów. Musisz robić zdjęcia, ale nie możesz swoimi zdjęciami nikogo narazić. Poza tym - etyka. Gdy ktoś zostaje postrzelony i nie ma nikogo wokół do udzielenia pomocy, musisz to zrobić ty. Aparat wtedy idzie na bok, zdjęcia są wtedy nieważne. Ratujesz życie, tym bardziej jako doświadczony reporter. Przeszkolony, potrafiący to robić.

Jest jakaś granica, której przekroczyć nie można?

Jeśli widzę czyste niebezpieczeństwo - miejsca, w których szanse przeżycia są obniżone - po prostu się tam nie pcham. Nie miałoby to żadnego sensu. Jeśli zginiesz, już nigdy nie zrobisz żadnego zdjęcia. Musisz myśleć trzeźwo.

Oczywiście, wieloma sytuacjami rządzi przypadek. Na przykład w 2014 roku na Ukrainie nie znalazłem się w konwoju do Iłowajska, bo zabrakło już dla mnie miejsca. Gdyby miejsce było - wsiadłbym na pewno. Wtedy trafiłbym do kotła iłowajskiego i nie wiadomo, czy bym w ogóle z niego wyszedł. Przecież wtedy zginęło tam tysiąc ludzi. W 2015 roku próbowaliśmy się przebić do kotła w Debalcewie. I też się nam nie udało. A gdybyśmy próbowali mimo wszystko cisnąć się tam samochodem, rozwaliłyby nas czołgi.

Co na to rodzina?

U mnie rodzina jest już przyzwyczajona. Oczywiście, na początku się to nie podobało, szczególnie po sytuacji z separatystami na Ukrainie. Ale nikt nie może mnie powstrzymać. Rodzina musi zaakceptować, że chcę to robić. Cieszę się, bo moi bliscy nie tylko to zaakceptowali, ale wspierają mnie w tym. Dziś wiem, że nawet jeśli coś by mi się stało, nikt nie będzie mówić w mediach, że robił wszystko, by mnie powstrzymać przed wykonywaniem tej roboty. Oni są po prostu ze mnie dumni. A ja się z tego wsparcia cieszę.

Skąd się to w ogóle u pana wzięło? Pochodzi pan z bogatego domu, mógł pan żyć wygodnie, bez pakowania się co chwila w takie tarapaty.

Z tym domem to chyba trochę przesada. A wzięło się to z przypadku. Uczęszczałem do warszawskiej szkoły filmowej. Człowiek był młody, dużo rzeczy miał w głowie, zakochał się w pewnym momencie i trudno się było utrzymać na tych studiach. Ze studiów został mi tylko aparat lustrzanka. Pewnego dnia zobaczyłem w telewizji, że "dzieje się" Majdan. Takie wydarzenie! I to tuż za naszą granicą! No i podjąłem decyzję: jadę! Tak już zostało. Ukraina, Azja. No i teraz Białoruś.

Czuł pan na Białorusi, że to rzeczywiście coś całkowicie nowego? Że dojdzie tam do przewrotu?

Brutalność i represje, jakie spotkały nas i siedem tysięcy innych osób, to według Białorusinów coś nowego. To wygląda jak nakaz z samej góry: jak nastraszyć i pokazać dobry przykład. Teraz sytuacja się lekko uspokoiła, nie jest już tak brutalnie. Co jednak będzie, trudno powiedzieć. Głosy są skrajnie podzielone. Jedni mówią, że co się zaczęło, już się nie zatrzyma. Inni - że nie zmieni się nic.

Trudno też powiedzieć, czy ta brutalność za moment znów nie wróci. Planowane są przecież kolejne protesty, a pamiętajmy, że resorty siłowe są na Białorusi straszliwie rozbudowane. Administracja utrzymuje trzy miliony osób wiernych reżimowi. Nie wiadomo, czy te miliony się nie wyłamią i nie przejdą na stronę opozycji. Po tym co widziałem, czego doświadczyłem i co słyszałem: uważam, że coś się zaczęło. Łukaszenka rządzi metodami z lat 60., a nie z czasów, gdy świat jest globalną wioską. To początek jego końca.

Przywiózł pan stamtąd jakieś zdjęcia?

OMON skasował mi z karty wszystko, ale to nie problem. Zdjęcia uda się odzyskać. Gdy to zrobię, od razu puszczę je w świat.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1251)