Beata i Kacperek utonęli w czasie pożarów w Grecji. "Muszę wiedzieć"
"Albo się zaczadzimy, albo utoniemy" - to ostatnie słowa Beaty Korzeniowskiej, która z synem Kacperkiem zginęła w czasie pożarów w Grecji. Mąż kobiety szuka prawdy o tym, co doprowadziło do ich śmierci. - Minęły cztery lata, a ja dalej nie wiem, dlaczego zginęli. Był pożar, ale oni utonęli, a oboje potrafili dobrze pływać - mówi Jarosław Korzeniowski.
Beata Korzeniowska siedzi obok synka w samolocie do Aten. Chłopiec od okna. Jak to dziecko, chce wszystko widzieć. Przytulają się. Rozmawiają o tym, co ich czeka po przylocie. Najbliższe 15 dni mają spędzić w hotelu w greckim miasteczku Mati. To jedno z ich ostatnich zdjęć. Robi je mąż Beaty, Jarosław.
- Gdy wylądowaliśmy, Kacperek powiedział do Beatki, że spełniły się już wszystkie jego marzenia, poza jednym. Chciałby się jeszcze przejechać piętrowym autobusem. Na płycie lotniska czekało kilka pojazdów. Jeden był piętrowy. Wsiedliśmy do niego. Ostatnie marzenie Kacperka się spełniło trzy dni przed jego śmiercią – Jarosław Korzeniowski mówi z wielkim trudem. Łamie mu się głos.
"No problem"
Plaża jest kamienista, do tego w wodzie dużo jeżowców. Dlatego rodzina Korzeniowskich następne dwa dni spędza nad basenem. Jest stąd piękny widok na morze. Hotelowy budynek całkowicie przesłania to, co znajduje się w głębi lądu.
- Zaczęło się około godziny 13. W powietrzu czuć było delikatnie dym. Zaniepokoiłem się, gdy dwie godziny później zaczął latać helikopter z podwieszonym pojemnikiem na wodę. Pobiegłem do obsługi hotelu. Mówię im, że lata helikopter, że coraz bardziej czuć dym. Uspokajali, że skoro lata, to znaczy, że gasi, że tu często wybuchają małe pożary – mówi Jarosław Korzeniowski. Trochę uspokojony wrócił do rodziny. Pomyślał, że skoro lata tylko jeden helikopter, to rzeczywiście mały pożar, bo inaczej służby ściągnęłyby więcej samolotów.
Po godzinie jest dużo więcej dymu. Korzeniowski znów idzie do obsługi hotelu. Znów słyszy, że wszystko jest w porządku, a więcej dymu jest dlatego, że służby gaszą pożar. W końcu postanawia z rodziną pójść do pokoju, żeby przebrać się przed kolacją. Następnego dnia muszą wstać wcześniej, żeby zdążyć na wycieczkę. Mają zwiedzać ateński Akropol.
– Zanim ruszyliśmy, jeszcze raz poszedłem do recepcji. Pytam o pożar, a gość z obsługi klepie mnie po ramieniu i mówi, że "ok, no problem". Chciałem sam sprawdzić i wyszedłem przed hotel z drugiej strony. A tam… koszmar. Lecą na mnie płonące kawałki palm, wieje silny wiatr, który przesuwa płonące krzaki niczym kule ognia. Biegnę do recepcji i mówię, że ogień jest przy hotelu, a on: "ok, jest problem, uciekajcie" – relacjonuje Korzeniowski.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Płonący ludzie
Biegnie do rodziny, która czeka przy basenie. Chcą uciekać do morza, ale nie mają butów chroniących przed jeżowcami. – Wbiegliśmy szybko do pokoju. Wtedy włączyły się alarmy i wyłączono prąd. Wszędzie był dym. Beatka i Kacperek szybko złapali buty. Ja nie mogłem znaleźć swoich. Powiedziałem, żeby wybiegli na dwór i czekali przy basenie, gdzie mieliśmy się spotkać ze znajomymi z hotelu i razem uciekać do morza. Rzuciłem im jeszcze, by nie wsiadali do windy, bo prądu nie ma. Pobiegli. Znalazłem buty, szybko wziąłem jeszcze paszporty i poleciałem za nimi. Może trzydzieści sekund później – mówi Korzeniowski.
Chwilę później jest przy basenie, ale jego bliskich tam nie ma. Rusza w stronę morza. Ludzie biegają we wszystkie strony. Jest dużo dymu. Huk, wybuchy. – Jak w czasie wojny. Mijałem płonących ludzi, którzy poparzeni wbiegali do wody. Auta wylatywały w powietrze. Szyby pękały. Było strasznie głośno. Ogromny harmider. Ludzie stali w morzu i płonęli. Nigdzie nie było Beatki i Kacperka – mówi mężczyzna.
Na plaży spotyka znajomych, z którymi umówił się przy basenie. Beata i Kacperek uciekali z nimi, ale rozdzieliła ich przewracająca się płonąca palma. Rodzina Korzeniowskiego pobiegła dalej. Mężczyzna rusza w tamtą stronę dalej.
Łódka
Nagle dostrzega odbijającą od brzegu łódkę. Słyszy głos żony: – Tu jesteśmy! Chodź do nas!
- Wahałem się, co robić. Łódka była pełna ludzi. Gdyby w ogóle udało mi się wsiąść, to mógłbym ją wywrócić, mogłaby zatonąć. Mogłem też im powiedzieć, żeby wysiedli, bo to ryzyko. Ale ogień na mnie szedł. Cały czas w powietrzu latały kule ognia, płonące rośliny. W tym hałasie nie słyszałem silnika łodzi, ale był na pewno. Do portu w Rafinie było morzem kilka minut, może dziesięć. Popłyną wzdłuż brzegu i za chwilę będą bezpieczni. Tak myślałem. Inaczej nie pozwoliłbym im płynąć – relacjonuje mężczyzna. Widzi, jak łódka odpływa w prawo. Tam jest port w Rafinie. Pożary szaleją na lewo od miejsca, gdzie ostatni raz widzi żonę i synka.
Dopiero kilka miesięcy później, w toku śledztwa wychodzi na jaw, że właściciel łódki, mieszkający w Mati Grek, w obawie przed złodziejami zabrał z niej wiosła i spuścił paliwo. Łódka mogła jedynie dryfować. – Gdybym to wtedy wiedział. Gdybym… Gdybym… Sam już nie wiem, co było wtedy lepsze. Do tej pory się zastanawiam. Może gdyby zostali ze mną, to nic by im się nie stało? A może wszyscy byśmy zginęli? – Korzeniowski wciąż odtwarza w głowie tamte chwile i szuka odpowiedzi.
Ewakuacja
Gdy łódka z jego bliskimi odpływa, unikając ognia, wraca do znajomych. Razem chowają się w wodzie pod skarpą, która chroni ich przed latającymi w powietrzu płonącymi gałęziami i krzakami. Próbują dodzwonić się do rezydentki z biura podróży Grecos, w którym wykupili wczasy. Udaje się jednej z kobiet. – Pytaliśmy, co mamy robić, bo jest pożar, ale ona w tym czasie na lotnisku odbierała kolejnych turystów. Powiedziała, że mamy schronić się w hotelu. Gdy krzyczeliśmy, że hotel został ewakuowany z powodu pożaru, powiedziała, że nie wie, co mamy robić. Prosiliśmy, by zgłosiła służbom, że moja rodzina płynie małą łódką do Rafiny. By przechwyciła ich straż, ale nic nie zrobiła – mówi Korzeniowski.
Spod skarpy obserwują ewakuację turystów innych biur podróży. Są zabierani małymi rybackimi łódkami. Oni są ewakuowani jako jedni z ostatnich. Trafiają do portu w Rafinie. Jarosław Korzeniowski chce szukać żony i synka, ale słyszy, że najpierw musi jechać do zapasowego hotelu. Mimo licznych próśb, nikt nie chce z nim zostać i szukać rodziny.
- Rezydentka powiedziała, że szukają Beatki i Kacperka, a ja muszę jechać do hotelu, a potem wrócą ze mną tutaj. Zawieźli nas tam. Od dymu i ognia byliśmy cali czarni. Brudni. Przemoczeni. Cały czas prosiłem, żeby mnie zabrali do Rafiny. Z hotelu przez całą noc wydzwaniałem do rezydentki. W końcu nad ranem odebrała i usłyszałem, że śpi. A zapewniała, że jest na miejscu i szuka mojej rodziny. Powiedziała, żebym sobie poszukał taksówki i sam jechał szukać – przyznaje mężczyzna. Gdy grozi, że wszystko zgłosi do konsulatu, do portu zabiera go przełożona rezydentki.
Panika
Poza Beatą i Kacprem na pokładzie pięcioosobowej łódki jest jeszcze 12 osób. Duńczycy, dwóch Belgów – ojciec i syn oraz dwoje Polaków. Kobieta cały czas próbuje się dodzwonić do męża, ale linia jest przeciążona. Są problemy z zasięgiem internetu. Co jakiś czas udaje jej się skontaktować z bratem męża Adrianem. Prosi, by powiadomił jakiekolwiek służby, że są na łodzi. Ruszyli w stronę Rafiny, ale brak wioseł i sprawnego silnika uniemożliwiał sterowanie. Kilka osób próbuje płynąć za łódką i pchać ją we właściwą stronę, ale fale stają się coraz większe. Widoczność ogranicza gęsty, gryzący dym.
Adrian Korzeniowski próbuje się dodzwonić do służb w Grecji i Polsce. Kontaktuje się z policją, strażą, nawet z ministerstwem, ale wszędzie biorą go za wariata lub pijanego. "Albo się zaczadzimy, albo utoniemy" – słyszy w czasie kolejnej rozmowy od Beaty. Potem telefon milknie.
Medalik
Jest szósta rano. Jarosław Korzeniowski jedzie z pracownicą biura Grecos z hotelu w Atenach do portu w Rafinie. To około 25 kilometrów. Kobieta cały czas gdzieś dzwoni. – Usłyszałem, jak ktoś jej mówi, że znaleziono ciała. Powiedziała mi tylko, że nie ma tam ciała dziecka – mówi Korzeniowski.
Gdy są już w porcie, podchodzi do nich mężczyzna ze straży przybrzeżnej. Pyta, czy Kacper miał coś na szyi. – Wtedy już wiedziałem, że to on. Że stało się najgorsze… Miał na szyi medalik z Janem Pawłem II – mówi z trudem mężczyzna.
Prowadzą go do niebieskiego kontenera, w jakim zazwyczaj mieszkają robotnicy na budowie. Ktoś naciska biała klamkę. Jarosław wchodzi do dusznego, małego wnętrza. Na podłodze w workach cztery ciała. Mówią, że znaleźli je razem pięć kilometrów od brzegu.
– Beatka była pierwsza, potem dwie starsze kobiety i Kacperek. Ciężko mi mówić. Pierwsza Beatka, albo Kacperek. Nie mogę. Może Beatka później. To było… W każdym razie ich rozpoznałem. Leżeli w baraku. W takich warunkach, że tragedia – relacjonuje Korzeniowski. Potem musiał złożyć zeznania.
Pracownica biura podróży Grecos zapewnia, że do mężczyzny mogą przylecieć bliscy, by pomóc mu w trudnych chwilach. Ostatecznie organizator wycieczek opłaca tylko jeden bilet lotniczy, mimo że Polak prosił o to, by przyleciały dwie osoby.
List
Do tej pory nie udało się ustalić, co dokładnie wydarzyło się na łodzi. Jarosław Korzeniowski ma tylko wiadomość od Dunek, które z rodzinami płynęły z jego bliskimi.
"Ten e-mail nie jest łatwy do napisania, ale czułyśmy, że musimy ci opowiedzieć tę historię, byś znalazł odpowiedzi, których szukasz. (…) Próbujemy pchać łódkę w bezpiecznym kierunku, ale fala uderzeniowa od eksplozji w hotelu spycha nas w głąb morza. Twoja żona zaczyna płakać. Twój syn jest bardzo dzielny, siedzi z naszymi dziećmi. Twoja żona dzwoni po pomoc. Krzyczy, że musimy się skontaktować z policją, bo ani ona, ani syn nie potrafią pływać. Fale są bardzo wysokie. Staramy się uspokoić twoją żonę. Wszyscy są przestraszeni i ciężko się rozmawia. Ludzie panikują. Nie widać już lądu. Przychodzą trzy wysokie fale i nagle łódka tonie. Fale uderzają w nas i wciągają pod wodę" – piszą Dunki.
I dalej: "Nigdzie nie widzimy twojej żony i syna. Nie słyszymy ich krzyków ani płaczu. Nie wiemy, czy są pod łódką, czy próbują od niej odpłynąć, tak jak my. Łódka zatonęła, a my ich już nie widzieliśmy. (…) Napisanie tego e-maila sprawiło, że znów widzimy te straszne obrazy, które nas nawiedzają każdego dnia, ale chcieliśmy wysłać ci wiadomość, że żona i syn byli odważni i starali się wszystkim pomóc. Mamy nadzieję, że ten e-mail da ci odpowiedzi."
"Już pływam"
- Minęły cztery lata, a ja dalej nic nie wiem. One piszą, że Beatka krzyczała, że nie umie pływać. To nieprawda. Umiała pływać i Kacperek też. Co tam się stało? Dlaczego uratowali się Duńczycy, którzy nie umieli pływać, a zginęła moja rodzina? – rzuca pytania Korzeniowski. Pokazuje kartę pływacką synka i certyfikat "Już pływam" przyznany za samodzielne przepłynięcie 25 metrów.
Od czterech lat w Polsce toczy się postępowanie w sprawie śmierci Beaty i Kacpra Korzeniowskich. Najpierw prowadziła je prokuratura w Wadowicach, teraz okręgowa w Krakowie. - Śledztwo jest w toku, aktualnie tłumaczone są materiały z wykonanych przez stronę grecką czynności w drodze pomocy prawnej i załączone do nich dokumenty, stąd długi czas trwania postępowania. Przeprowadzone sekcje zwłok pokrzywdzonych wykazały, że przyczyną ich śmierci było utonięcie – informuje rzecznik prokuratury Janusz Hnatko I dodaje, że prokuratura dysponuje protokołami przesłuchania osób, które wsiadły do łódki razem z Korzeniowskimi i przebywały w niej do czasu, kiedy łódź zaczęła nabierać wody i tonąć. Przedmiotem śledztwa jest również zbadanie odpowiedzialności organizatora wyjazdu firmy Grecos.
W Grecji toczy się odrębne postępowanie. Śledczym udało się ustalić, że za wybuch pożaru odpowiada starszy mieszkaniec okolic Mati, który palił śmieci w okolicy swojego domu. Silny wiatr szybko rozniósł ogień, którego nie dało się już zatrzymać. W pożarze zginęły 102 osoby, a 187 zostało rannych.
Biuro
Biuro podróży Grecos nie ma zastrzeżeń do pracy swoich rezydentów. - Z uwagi na to, że pożar rozprzestrzeniał się dynamicznie, szybko zapadła decyzja o zamknięciu dróg, co uniemożliwiło dojazd rezydentów do Klientów przebywających w tej części m.in. do hotelu Ramada. Rezydentka odpowiedzialna za ten region wraz ze swoją bezpośrednią przełożoną przebywała w biurze naszego lokalnego agenta. Obie były w ciągłym kontakcie telefonicznym z naszymi Klientami i obsługą hotelu Ramada. Klienci byli na bieżąco informowani o aktualnym zagrożeniu. W tamtej chwili z uwagi na duże przeciążenie sieci komórkowej następowały duże problemy z połączeniami – mówi Dominika Kamycka, manager biura reklamacji i opinii biura podróży Grecos.
I dodaje: - Nasza główna rezydentka razem z naszym lokalnym agentem całą noc poszukiwali zaginionych klientów, m.in. w porcie w Rafinie oraz przez policję. Organizator próbował ustalić szczegóły odnośnie łódki, którą płynęli pani Beata oraz Kacper Korzeniowscy, ale nie udało się ustalić żadnych szczegółów. Udało się jedynie ustalić, że łódź, którą odpłynęła Pani Beata Korzeniowska wraz z synem nie była koordynowana przez jakiekolwiek służby greckie ani przez pracowników hotelu.
Jarosław Korzeniowski ma ogromny żal do biura Grecos. Przyznaje, że nikt nie złożył mu nawet kondolencji. Gdy pytamy, czy otrzymał zwrot pieniędzy za wczasy, odpowiada, że nie. Biuro podróży Grecos twierdzi, że zwrot jest możliwy na wniosek osoby wykupującej wyjazd, a Jarosław Korzeniowski takiego nie złożył.
Powrót
Jarosław Korzeniowski siedzi w samolocie. Leci do Grecji. Na plażę w Mati. Czyta kolejne wiadomości, że w miasteczku znów wybuchają pożary. Służby zapewniają jednak, że jest bezpiecznie i sytuacja jest opanowana. Dokładnie tak jak cztery lata temu. 23 lipca odbędą się tu uroczystości upamiętniające ofiary pożarów, które zginęły w nocy z 23 na 24 lipca.
- Pójdę na plażę, gdzie ostatni raz widziałem Beatkę i Kacperka. Muszę tam być. Co roku tu przyjeżdżam. Nadal nie wiem, co się stało. Ale nie odpuszczę. Doprowadzę to do końca. Nie może być tak, że człowiek jedzie z biurem podróży, powinien się czuć bezpiecznie, a nagle traci wszystko i nikt za to nie odpowiada. Muszę wiedzieć, co się tam wydarzyło – mówi Jarosław Korzeniowski.