Krzysztof Gawkowski: "Bałem się, żeby nie umarło mi dziecko"
- Trzęśliśmy się ze strachu. Każdego ranka wstajesz i boisz się, co powiedzą lekarze. Zastanawiasz się, dlaczego dziecko tak płytko oddycha - mówi Wirtualnej Polsce przewodniczący klubu parlamentarnego Lewicy Krzysztof Gawkowski. Poseł opowiada nam, jak COVID-19 doświadczył jego najbliższych. W tym 10-miesięczną córeczkę.
Wirtualna Polska: Wiem, że nie będzie to dla pana łatwa rozmowa. Pan i pana rodzina zostaliście ciężko doświadczeni przez COVID-19.
Krzysztof Gawkowski: Moje doświadczenie z COVID-19 jest wielostopniowe. Zaczęło się w ubiegłym roku. Mój chory onkologicznie tata dostał informację z przychodni, że nie będzie miał możliwości leczenia, bo przychodnie, do których uczęszczał i w których przyjmował chemię, są zamykane. To był dla niego wyrok. Pozbawiono go możliwości leczenia. Po pół roku tata zmarł. Bo nie było dla niego miejsca. Wtedy na własne oczy przekonałem się, jak system ochrony zdrowia w czasie pandemii jest niewydolny.
Co powiedzieli lekarze?
Że lepiej, żeby tata nie przyjeżdżał do szpitala, bo się zarazi i umrze szybciej. Doświadczyłem śmierci najbliższej mi osoby, mojego ojca, który został skazany na tę śmierć. Tłumaczono nam, że nikt takiej sytuacji na czas pandemii nie przewidział.
Śmierć pana ojca nazywana jest dziś "zgonem nadmiarowym".
Dla mnie to nie jest "zgon nadmiarowy". Nie umiem tego tak nazywać. I dziś tym bardziej nie potrafię pogodzić się z tym, że ludzie niezaszczepieni zabierają miejsca w szpitalach osobom, które powinny się leczyć i mają szansę na przeżycie. Mimo ciężkich chorób. Te osoby mogły żyć. A zmarły, bo zabrakło dla nich miejsc w szpitalach.
COVID-19 tragicznie doświadcza nas w IV fali…
Trzy tygodnie temu zmarła moja babcia. Zachorowała na COVID-19 dość niespodziewanie. Nie wiadomo, kto jej to "przyniósł". Ktoś mógł ją spotkać, chorować, ale bezobjawowo. I nikt o tym nie wiedział. Babcia zachorowała ciężko, zdawała sobie z tego sprawę, wiedziała, że jak saturacja jej spadnie, to będzie koniec. I tak się stało.
Babcia miała choroby współistniejące?
Miała. Jak większość osób starszych.
Moja babcia, prawie 80-letnia i doświadczona chorobą, zakaziła się wirusem niedawno i teraz walczy w szpitalu pod tlenem. Zajęła jedno z ostatnich miejsc.
Moja babcia nawet nie była w szpitalu, tak szybko jej choroba postępowała. W nocy, z dnia na dzień, serce babci nie wytrzymało, bo było obciążone COVID-19. Jej miejsce w szpitalu zajęli pewnie młodsi i niezaszczepieni. Oczywiście, młodszych trzeba leczyć - jestem całym sercem za tym, żeby wyzdrowieli. Ale statystyki są jasne: 90 proc. ludzi na oddziałach to osoby niezaszczepione. Gdyby się zaszczepili, mogliby uratować komuś życie. O to mam pretensje i to najbardziej boli.
Jeden z lekarzy, kierownik kliniki anestezjologii i intensywnej terapii, powiedział mi dziś, że u niego na oddział już nawet nie przyjmują starszych osób z COVID-19. Zwłaszcza jeśli mają choroby współistniejące. Bo to "nie ma sensu", bo i tak umrą, a trzeba ratować młodych.
Dokładnie to spotkało moją babcię. Usłyszeliśmy: "Trzeba wybierać". Bo nie ma miejsc. Rozumiem, że wszyscy chcą walczyć o zdrowie i życie. Ale wiem, że gdyby ci niezaszczepieni zachowali się odpowiedzialnie i się szczepili, to miejsca by były. Nie mam wątpliwości.
CZYTAJ TEŻ: Czwarta fala uderza w dzieci. Już Delta była dla nich groźna, Omikron jest jeszcze gorszy
Lekarze powtarzają: IV fala to fala niezaszczepionych. Ale też coraz młodszych ludzi.
Nawet najmłodszych… Moje 10-miesięczne dziecko, córka, trafiła na oddział covidowy w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Proszę sobie wyobrazić, co to oznacza dla tak małego, mało odpornego dzidziusia, co to znaczy dla jego rodziców. Rodzice się trzęsą, każdego ranka wstajesz i boisz się, co powiedzą lekarze. Budzisz się i zastanawiasz, dlaczego dziecko tak płytko oddycha.
Przy tej okazji chciałbym ogromnie podziękować lekarzom z Centrum Zdrowia Dziecka, którzy się nami opiekowali. To jest coś nadzwyczajnego. Wielkie poświęcenie, profesjonalizm. Zobaczyliśmy, jaka to jest praca, ile czasu i siły się w nią wkłada. To jest często walka o życie. Tam były dzieci chore onkologicznie z COVID-19.
Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co to jest za przeżycie dla rodzica. Zwłaszcza gdy dochodzi do tego obawa o miejsce w szpitalu.
Tych miejsc zaczynało brakować. Tam były dzieci, które miały zaledwie miesiąc. Z COVID-19. Miesiąc! Warto wiedzieć, że również takie niemowlaki chorują. Bo może nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Dlatego w Centrum Zdrowia Dziecka lekarze powtarzali: dopóki ludzie nie będą się szczepić, dopóty dzieci będą chorować. I że z fali na falę rośnie zachorowalność najmłodszych. W tej fali już zaczyna brakować dla nich miejsc. To pokazuje skalę problemu.
Pewnie spotykał się pan przed wejściem do Centrum Zdrowia Dziecka z innymi rodzicami.
Jeden z ojców, z którym rozmawiałem, a którego 2-letni synek również trafił na oddział covidowy, wprost przyznał mi, że się nie zaszczepił. Rozpoznał mnie, więc zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział, że gdyby coś stało się jego synowi, to nigdy by sobie tego nie wybaczył. Żałował. Wiedział, że to on zakaził syna, bo sam chorował. Ale to nie on, a jego synek trafił na oddział. Ten ojciec zmienił całkowicie swoje podejście po tym, co zobaczył i czego doświadczył.
A pan czego doświadczył ze strony szpitala?
Wielkiego profesjonalizmu i wspaniałej opieki, przede wszystkim psychologicznej. Również pod względem logistycznym wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane. Centrum Zdrowia Dziecka zorganizowane jest tak, że oddział covidowy jest w nieco innym miejscu niż główny budynek. Rodzice "z zewnątrz" mogą podchodzić do antresoli i podawać rzeczy rodzicom, którzy są tam na miejscu na oddziale, mogą rozmawiać. Trudno to wytłumaczyć, ale logistyka jest bardzo dobra. Wszystko jest w pewnej wspólnocie.
Centrum Zdrowia Dziecka to pod tym względem wyjątkowe miejsce?
Rozmawiałem z rodzicami, którzy trafili tam z jednego ze szpitali w Polsce. I w tym szpitalu, nie chcę zdradzać gdzie, ich dziecko z dnia na dzień słabło, lekarze nie byli w stanie go dłużej ratować. Wreszcie to dziecko trafiło do Centrum Zdrowia Dziecka i zostało otoczone odpowiednią opieką i poddane leczeniu.
Co pan czuł, gdy dowiedział się, że pana dziecko jest chore?
Niemoc. Powiem od początku. Widzieliśmy, że dziecko ma objawy. Żona zabrała córeczkę na test. Dowiedzieliśmy się, że jest chora, bo test wyszedł pozytywny. Córka wróciła do domu. Połączyliśmy się z lekarzem, w ramach teleporady. Lekarz przepisał jakieś proszki. Ale córce się nie polepszało, przeciwnie - było gorzej. Zadzwoniliśmy do lekarza znowu, córka miała sapkę. Przerywany oddech. A lekarz stwierdził, że to niemożliwe, żeby 10-miesięczne niemowlę miało tak silną sapkę. Powiedział, że córeczka musi być jak najszybciej hospitalizowana.
Wtedy poczuł pan niemoc?
Tak, bo kiedy zadzwoniliśmy po karetkę, okazało się, że karetka covidowa może dojechać dopiero za 9 godzin. Bo po prostu nie ma tych karetek. Byłem w szoku. W takich momentach boisz się o wszystko, o to, żeby ci nie umarło dziecko. Zawieźliśmy córkę prywatnym samochodem do Centrum Zdrowia Dziecka. Tam na szczęście jest tak, że możesz podjechać przed samo wejście, bo oddział jest odizolowany. Tyle że nie wszędzie w Polsce tak jest...
Wie pan, jak zakaziła się pana córeczka?
Nie jesteśmy pewni. Być może to mój starszy syn, który też miał COVID-19, najprawdopodobniej zakaził się w szkole. Ale nie miał żadnych objawów, zupełnie. Nic, zero. Wszystko jest kwestią przypadku.
Pana doświadczenia wpłynęły na złożenie przez Lewicę projektu ustawy o obowiązkowych szczepieniach?
Podjęliśmy tę decyzję wcześniej. Moje doświadczenia tylko utwierdzają w przekonaniu, jak bardzo ta ustawa jest potrzebna. W Polsce szczepienia powinny być obowiązkowe. To jest odpowiedzialność grupowa nas wszystkich.
Napisz do autora: michal.wroblewski@grupawp.pl