Atak na ambasadę PRL w Szwajcarii
• Grupa Polaków opanowała zbrojnie placówkę w Bernie
• W trakcie akcji zamachowcy zdobyli dokumenty komunistycznego wywiadu
• Ambasada zignorowała wysyłane wcześniej pogróżki
• Błędy wywiadu spowodowały ujawnienie wielu operacji
08.01.2016 17:12
6 września 1982 r. uzbrojona w broń maszynową grupa Polaków - Florian Kruszyk, Marek Michalski, Krzysztof Wasilewski, Tadeusz Workiewicz i Mirosław Plewiński - dokonała napadu na ambasadę PRL w Bernie. Ludzie ci przedstawili się jako oddział Polskiej Powstańczej Armii Krajowej. Udało im się, przy całkowitej bierności i błędach personelu, zająć attachat wojskowy (jawna rezydentura wywiadowcza), przejmując całą dokumentację operacyjną wywiadu wojskowego PRL - Zarządu II Sztabu Generalnego.
Służby PRL miały spore trudności, by ustalić, kim są napastnicy. Z ustaleń cywilnej bezpieki wynikało, że przywódca grupy Kruszyk był w przeszłości muzykiem w orkiestrze LWP (1957-1962), a później popadł w konflikt z prawem (między innymi kradzieże i defraudacje pieniędzy) i był poszukiwany listem gończym. W 1967 r. nielegalnie przedostał się do Austrii, gdzie również miał konflikty z prawem. Co ciekawe, ustalono ponadto, że zamach z września 1982 r. był zapowiadany (a przynajmniej jego groźba) poprzez wysyłanie do ambasady w Bernie listów i pogróżek, które całkowicie zignorowano.
Po wtargnięciu do ambasady PRL w Bernie napastnicy zażądali od władz PRL zniesienia stanu wojennego, uwolnienia Lecha Wałęsy, zwolnienia wszystkich internowanych i aresztowanych oraz zakończenia represji. Grupa, którą dowodził Kruszyk (przedstawił się jako "pułkownik Wysocki"), zagroziła wysadzeniem budynku ambasady, jeśli w ciągu 48 godzin ich żądania nie zostaną spełnione. Okupacja placówki trwała kilka dni (do 9 września), nikomu nie stała się krzywda, ale wywiad wojskowy PRL poniósł olbrzymie straty.
Analiza tego zdarzenia, przeprowadzona później przez specjalnie powołaną komisję, wykazała karygodne błędy attaché wojskowego i kierownika rezydentury wywiadowczej płk. Zygmunta Drobuszewskiego, który zanim wyjechał na placówkę do Berna w 1980 r., uchodził za doświadczonego wywiadowcę. Pracował w wywiadzie od 1965 r., w latach 1970-1973 był attaché wojskowym przy Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim, w 1975 r. ukończył kurs GRU w Moskwie, w latach 1977-1980 był zaś szefem Oddziału X Zarządu II Sztabu Generalnego).
Treść wspomnianej analizy jest jeszcze jednym dowodem na skrajną niekompetencję i brak profesjonalizmu oficerów Zarządu II. Najazd Polskiej Powstańczej Armii Krajowej na ambasadę PRL w Bernie nastąpił około godz. 9. W analizie wywiadowczej czytamy, że już o godz. 9.15 płk Drobuszewski wiedział o napadzie. Od tego momentu szef rezydentury wywiadu w Bernie popełnił mnóstwo błędów dyskwalifikujących go jako oficera wywiadu.
"Po otrzymaniu tej informacji - napisano w raporcie - oraz upewnieniu się o napadzie płk Z. Drobuszewski ze swego służbowego gabinetu połączył się telefonicznie z pogotowiem policji w Bernie, radcą handlowym ob. Brzoską, pełniącym czasowo funkcję kierownika naszej placówki, oraz ze swoją żoną, powiadamiając ich o napadzie.
Następnie po zamknięciu na klucz drzwi wejściowych oraz kraty do pomieszczeń attachatu w celu uniemożliwienia napastnikom dostania się do jego gabinetu przystąpił do zabarykadowania drzwi za pomocą regału z książkami oraz innych ciężkich przedmiotów. W gabinecie przebywał od godz. 10.00 dnia 6 września do godz. 16.00 dnia 7 września br.".
Strach pułkownika
Pomimo tak długiego czasu szef rezydentury nie zniszczył tajnej dokumentacji wywiadu: "Przebywając tam przez okres 30 godzin, mimo realnego zagrożenia, nie przedsięwziął żadnych czynności wynikających z obowiązujących przepisów i instrukcji w celu zniszczenia tajnych dokumentów przechowywanych w sejfie. Należy podkreślić, że w sejfie tym znajdował się szereg dokumentów, których gromadzenie i przechowywanie poza określonym terminem było kategorycznie zakazane, co wynikało wyraźnie z przepisów instrukcji oraz wysyłanych doraźnie poleceń Centrali, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch lat".
Pułkownik Drobuszewski tłumaczył to później "paraliżem woli i działania w zaistniałej sytuacji". 7 września 1982 r. po popołudniu - kiedy fiaskiem zakończyły się pertraktacje dominikanina o. Józefa Franciszka Emanuela Innocentego Marię Bocheńskiego z Fryburga z "żołnierzami" Polskiej Powstańczej Armii Krajowej - doszło do zajęcia rezydentury wywiadu wojskowego.
"Napastnicy około godz. 16.00 bagnetami zniszczyli zamek drzwi wejściowych do pomieszczenia attachatu oraz wyważyli żelazną kratę - czytamy w raporcie Zarządu II. - Następnie zbliżyli się do drzwi gabinetu, w którym przebywał płk Drobuszewski, i używając słów wulgarnych oraz grożąc użyciem broni, zażądali ich otwarcia. Płk Drobuszewski mimo tych gróźb drzwi nie otworzył.
Wówczas jeden z napastników oświadczył, że jest z nimi pracownik ambasady i jeżeli płk Drobuszewski drzwi nie otworzy, to zastrzelą tego pracownika. W ślad za tym z rozpaczliwą prośbą o otwarcie drzwi zwrócił się II sekretarz ambasady ob. Piwowar, oświadczając, że w wypadku niewykonania polecenia napastników spełnią oni zapowiedzianą groźbę. Z oceny przebiegu wydarzeń wynika, że terroryści byli zdolni taki zamiar wykonać".
Pułkownik Drobuszewski wyjął z sejfu "dokumenty szyfrowe oraz jedną z teczek spraw operacyjnych, w której znajdowały się również pieniądze, i według jego oświadczenia ukrył je za tym samym sejfem. Następnie klucz od sejfu oraz skrytki w sejfie umieścił pod regałem, po czym w obawie o życie ob. Piwowara otworzył napastnikom drzwi". Następnie, na polecenie Floriana Kruszyka ("Pułkownik Wysocki"), Drobuszewski opuścił pomieszczenia attachatu. Został poddany rewizji, a później był więziony w jednym z pomieszczeń ambasady.
"Pułkownik Wysocki" zażądał jednak od Drobuszewskiego wydania kluczy. Szef rezydentury wywiadu PRL tłumaczył, że klucze pozostawił w samochodzie zaparkowanym obok ambasady, czym zdenerwował bojowników z Polskiej Powstańczej Armii Krajowej.
"Wówczas jeden z napastników, posługujący się pseudonimem 'Ponury', kopnął go nogą w krocze, wskutek czego stracił on przytomność. Po odzyskaniu przytomności 'Wysocki' polecił mu udać się z nim do magazynku, w którym znajdował się sejf, a w nim tkwił już klucz. Na polecenie 'Wysockiego', pod groźbą użycia broni płk Drobuszewski otworzył zamek szyfrowy sejfu, w którym znajdowały się dokumenty tajne i tajne specjalnego znaczenia, oraz szafę żelazną, znajdującą się w pokoju zastępcy attaché, w której był tylko sprzęt techniczny.
Następnie płk. Drobuszewskiego umieszczono w oddzielnym pokoju na parterze. [...] W oddzielnym pomieszczeniu na parterze płk Drobuszewski przebywał do godziny 23.00, po czym został umieszczony w pokoju, gdzie przebywało pozostałych 9 zakładników, i tam pozostał do czasu uwolnienia, tj. do dnia 9 września 1982 r., godz. 10.42".
Komandosi z PRL
Florian Kruszyk przesłuchiwał zakładników, a jednocześnie prowadził rozmowy z policją szwajcarską, oferując jej sprzedaż tajnych materiałów znalezionych w ambasadzie. Komunistów w Warszawie irytowała bezczynność Szwajcarów. Chcieli nawet przerzucić do Berna wychowanków samego gen. Edwina Rozłubirskiego w postaci zespołu milicyjnych komandosów z Okęcia dowodzonych przez Jerzego Dziewulskiego. Jednak Szwajcarzy nie wyrazili na to zgody.
Wreszcie 9 września szwajcarscy antyterroryści szturmem zajęli budynek ambasady, zatrzymując ekipę "Pułkownika Wysockiego" i zakładników. Przedstawiciele (szwajcarskich) tajnych służb zalegendowani byli jako policjanci i "przez ponad trzy godziny wszystkie pomieszczenia ambasady pozostawały w rękach policji szwajcarskiej, która nie zezwoliła wejść nawet kierownikowi placówki".
Taki rozwój sytuacji wskazywać może na skoordynowanie całej akcji przez szwajcarskie służby specjalne, tym bardziej że Szwajcarzy zupełnie otwarcie gwałcili normy prawa międzynarodowego i zwyczaje dyplomatyczne. W dodatku w koszarach policji berneńskiej funkcjonariusze "w ubraniach cywilnych przesłuchiwali każdego zakładnika indywidualnie na okoliczności napadu i wyglądu terrorystów". Wśród nich Szwajcarzy szczególnie i najdłużej rozpytywali płk. Drobuszewskiego. Okazali mu "trzy teczki zawierające dokumentację informacyjną attachatu oraz teczkę kancelaryjną".
"Z oświadczenia płk. Drobuszewskiego wynika, że do trzech okazanych teczek nie przyznał się, natomiast potwierdził, iż teczka kancelaryjna należy do niego. Teczka ta została mu przez policję zwrócona". Szef rezydentury przyznał się w ten sposób do wszystkich okazanych materiałów, potwierdzając faktycznie prowadzenie działalności szpiegowskiej na terenie Szwajcarii. Dopiero 10 września 1982 r. płk Drobuszewski mógł wrócić do pomieszczeń attachatu. Zastał tam zdewastowane drzwi, otwarty sejf i szafę pancerną, porozrzucane dokumenty, w tym notatki o charakterze operacyjnym, radiostacje leżące na podłodze i dokumenty szyfrowe na biurku w sekretariacie ambasady.
Nieco później szwajcarska policja zwróciła też teczki z tajnymi dokumentami Zarządu II: "pisma korespondencji operacyjnej między Centralą a rezydenturą w latach 1980-1982; sprawozdania i oceny działalności wywiadowczej rezydentury za lata 1980-1982; dokumenty określające planowe zadania wywiadowcze rezydentury i jej pracowników za lata 1980-1982; dokumenty dotyczące radiowej łączności wywiadowczej pomiędzy rezydenturą a Centralą wraz z kompletem dwóch radiostacji i instrukcjami ich obsługi; niektóre dokumenty o pracy operacyjnej; dokumenty dotyczące struktury organizacyjnej i łączności operacyjnej wewnątrz rezydentury; opracowania i notatki informacyjne dotyczące sił zbrojnych Szwajcarii, RFN i innych państw NATO".
Bez wątpienia Szwajcarzy całość tej dokumentacji skopiowali. Spora część działalności Zarządu II na kierunku niemiecko-skandynawskim została zdekonspirowana. Doszło w ten sposób - napisano w raporcie - do "dekonspiracji form i metod pracy wywiadowczej; w dekonspiracji zakresu i kierunków naszych zainteresowań wywiadowczych oraz planowych zadań; dekonspiracji struktury organizacyjnej rezydentury i systemu łączności wywiadowczej z Centralą oraz wewnątrz rezydentury; dekonspiracji pracowników aparatu zagranicznego rezydentury".
Pułkownik Zygmunt Drobuszewski był skończony w Zarządzie II. 30 września 1982 r. został odwołany z placówki. A specjalna komisja Zarządu II wkrótce orzekła:
"Analizując przyczyny zaistnienia tak szkodliwych następstw dla naszej służby, komisja stwierdza, że poza brutalną działalnością terrorystów w dużym stopniu przyczyniła się do tego całkowita i niewytłumaczalna bezczynność płk. Drobuszewskiego, jego niezdecydowanie, brak wyobraźni oraz karygodne naruszanie obowiązujących przepisów i poleceń przełożonych.
Komisja w pełni docenia zaistniałą sytuację w czasie napadu, z całą wyrozumiałością ocenia działalność płk. Drobuszewskiego w atmosferze przemocy fizycznej i nieustannego terroru psychicznego. Niemniej jednak komisja nie znajduje usprawiedliwienia na fakty niewykonywania poleceń przełożonych i obowiązujących przepisów w zakresie obowiązków wiążących się z przechowywaniem i niszczeniem określonych dokumentów oraz postępowania z dokumentami tajnymi w wypadku zagrożenia.
Gdyby płk Drobuszewski systematycznie niszczył poszczególne dokumenty zgodnie z obowiązującymi przepisami, to w czasie napadu w jego sejfie znajdowałyby się tylko nieliczne dokumenty, niedekonspirujące działalności wywiadowczej rezydentury. Płk Drobuszewski miał 30 godzin na to, aby w obliczu realnego niebezpieczeństwa, przebywając w swoim zabarykadowanym gabinecie, zniszczyć poprzez spalenie chociażby dokumenty szyfrowe oraz operacyjne szczególnego znaczenia.
W złożonych wyjaśnieniach płk Z. Drobuszewski nie podaje przekonywających argumentów, które by usprawiedliwiały jego postępowanie. Zdaniem komisji, zachowanie się płk. Drobuszewskiego opisane w niniejszej notatce oraz skutki tego zachowania wyczerpują znamiona przestępstwa [...] i w związku z tym całość materiałów kwalifikuje się do przekazania organom prokuratury. Jedynie głęboka troska o zachowanie pełnej konspiracji działalności Zarządu II Sztabu Generalnego WP przemawia za rozpatrzeniem tej sprawy na płaszczyźnie służbowej, względnie przekazanie jej do rozpatrzenia przez Oficerski Sąd Honorowy".
Ostatecznie minister obrony narodowej rozkazem personalnym nr 081 z 23 września 1982 r. wymierzył Drobuszewskiemu karę "usunięcia z zawodowej służby wojskowej".
Proces sądowy Polskiej Powstańczej Armii Krajowej odbył się w dniach 3-6 października 1983 r. przed szwajcarskim Trybunałem Federalnym w Lozannie. PRL próbowała ściągnąć bojówkarzy do kraju, jednak wnioski ekstradycyjne Szwajcarzy odrzucili. Kruszyk za zamach w Bernie został skazany na sześć lat więzienia, a jego kompani na kary od dwóch i pół do trzech lat więzienia.
Dokumenty w kartonach
O sprawie zamachu w Bernie pisał kiedyś gen. Marian Zacharski. Zacharski rozmawiał na ten temat po latach z oficerami WSI: "Komentując tamtą sytuację, mówię do moich rozmówców z WSI, że ich oficerowie pracujący w rezydenturze w Bernie kompletnie się nie sprawdzili.
Wspominam, że składowali w rezydenturze masę dokumentów, które powinny być wykonane wyłącznie w jednym egzemplarzu i należało je dawno wysłać do sejfów centrali w Warszawie. Oni wysłali oryginały, ale kopie przetrzymywali u siebie. Terroryści po opanowaniu budynku z łatwością weszli w ich posiadanie. Otworzyli okna i zaczęli wyrzucać tajne dokumenty. A te lądowały przed budynkiem, gdzie były najpierw skrzętnie zbierane w kartony, a potem dokładnie analizowane. A było tych kartonów sporo.
Niektóre z dokumentów traktowały o wspólnych przedsięwzięciach z wojskowym wywiadem NRD. Dla przykładu, udawali się w okolice lotnisk, z których korzystały samoloty wojskowe, i krokami (to mnie nawet śmieszyło) mierzyli długość pasów startowych. Jeden z moich rozmówców, widząc, że mam wiedzę, z którą trudno polemizować, wygłosił następującą, szczerą uwagę: 'Nasz rezydent bardziej martwił się o swoje prywatne pieniądze, które trzymał w sejfie rezydentury, niż o ochronę tajnych dokumentów'. Dodał, że zna sprawę doskonale, bo z ramienia służb wojskowych prowadził śledztwo na miejscu w ambasadzie w Bernie. Już miałem na końcu języka uwagę, że w tym zakresie niewiele się u nich zmieniło, ale na szczęście ugryzłem się w język".
Niezależnie od powyższego świadectwa trzeba przyznać, że tajne służby PRL bardzo szybko wyciągnęły wnioski z zamachu w Bernie. Przynajmniej jeśli chodzi o zasady bezpieczeństwa budynków. Opracowano nawet wspólne zasady postępowania dla personelu placówek dyplomatycznych PRL w krajach zachodnich. Obawiano się przede wszystkim różnych aktów terroru i wrogości ze strony antykomunistycznych środowisk polonijnych i emigracyjnych (między innymi "Pomostu" i "Komando 13 Grudnia"), które po 13 grudnia 1981 r. organizowały liczne demonstracje pod ambasadami i konsulatami PRL.
Wprowadzenie zaostrzonych zasad bezpieczeństwa przyniosło natychmiastowy skutek. Świadczy o tym reakcja personelu Konsulatu PRL w Lyonie na pojawienie się 7 października 1982 r. niejakiego Witolda Białobokiego, który legitymując się rozkazem "Podziemnej Armii Krajowej" zakomunikował, że grupa jego współpracowników dokona zajęcia placówki. Służby konsularne od razu wezwały policję, a ta obezwładniła Polaka (był uzbrojony) i tymczasowo go zatrzymała. Zaledwie kilka miesięcy później, w kwietniu 1983 r., Białoboki zorganizował akcję na Konsulat Generalny ZSRS w Lyonie i tamtejsze biuro Aerofłotu. Został jednak zatrzymany podczas ostrzeliwania placówek Związku Sowieckiego z broni palnej.
O zamachu Polskiej Powstańczej Armii Krajowej na Ambasadę PRL w Bernie prawie nikt nie pamięta. Nie wiadomo też, jakie były losy "Pułkownika Wysockiego" i jego kompanów po opuszczeniu więzienia. Czy byli powiązani ze szwajcarskimi tajnymi służbami, jak twierdzili komuniści? Dlaczego podczas procesu usilnie starali się dowieść, że Polska Powstańcza Armia Krajowa naprawdę istnieje? W każdym razie w 1985 r. na kanwie wydarzeń z Berna Janusz Kidawa nakręcił propagandowy film fabularny "Ultimatum" według scenariusza Jerzego Janickiego.