Andrzej Przyłębski zabiera głos ws. współpracy z SB. "To kompletny absurd, nie czułem się i nigdy nie byłem uśpionym agentem"
Prezes Trybunału Konstytucyjnego jest prowadzona przez specsłużby, a jej mąż Andrzej Przyłębski był tajnym współpracownikiem SB - podała "Gazeta Wyborcza". Julia Przyłębska od razu zdementowała te informacje. Teraz głos zabrał ambasador Polski w Niemczech. "Nic takiego nie miało miejsca. Odmówiłem współpracy" - wyjaśnia. Wytłumaczył się również z feralnego incydentu z 1979 roku.
Gazeta Wyborcza" podała w piątek, że prezes TK Julia Przyłębska oraz wiceprezes TK Mariusz Muszyński są "prowadzeni przez służby i zostali ulokowani w TK, by podporządkować go interesom władzy". Według gazety, Trybunałem Konstytucyjnym "kierują były oficer służb i jego współpracownica". Jak dodała "GW", mąż Przyłębskiej, ambasador RP w Berlinie Andrzej Przyłębski był tajnym współpracownikiem Służb Bezpieczeństwa, miał też współpracować z Urzędem Ochrony Państwa.
Informacje szybko zdementował Trybunał Konstytucyjny, a potem sama prezes. Teraz tłumaczy się ambasador Polski w Niemczech. "To jakiś kompletny absurd. Mój incydent z podpisaniem oświadczenia o współpracy z SB z roku 1979 roku skończył się na samym podpisaniu i nie miał żadnego ciągu dalszego. Nikt nigdy nie próbował mnie ponownie werbować, czy 'obudzić'. Nic takiego nie miało miejsca - powiedział w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl. Andrzej Przyłębski zaznaczył, że odmówiłwspółpracy i nie byłem uśpionym agentem.
"Nie byłem tajnym współpracownikiem, ale zaznaczyłem kwestię incydentu z 1979 roku"
Ambasador wspomniał swój pierwszy wyjazd na placówkę w 1996 roku. "Znalazłem ogłoszenie w 'Gazecie Wyborczej' o konkursie na stanowisko dyrektora Instytutu Polskiego w Berlinie. Zrobiłem dobre wrażenie, ale nie wygrałem tego konkursu. 3 miesiące później zadzwoniono do mnie z MSZ i poinformowano, że jest stanowisko w wydziale nauki, które mogłem objąć jako naukowiec" - wyjaśnia.
Najsłynniejsze wpadki ministra Waszczykowskiego - zobacz
Zaznaczył, że nie zna szyfranta Dariusza S. oraz zdementował informacje, że ówczesny ambasador Andrzej Byrt rekomendował go do pracy.
"Składałem tylko jedno oświadczenie lustracyjne. Było ono przedmiotem oceny przez IPN. Znając ustawę i orzecznictwo napisałem, że nie byłem tajnym współpracownikiem, ale zaznaczyłem kwestię tego incydentu z 1979 roku. Nie jestem kłamcą lustracyjnym, co jednoznacznie potwierdził IPN" - dodał.
Według niego, artykuł jest wyssany z palca. "To hucpa, której się nie spodziewałem. Jak można było wymyślić, na podstawie kilku punktów mojego życiorysu, wizję uśpionego agenta" - powiedział.
Zamieszanie wokół współpracownika pseudonim "Wolfgang"
Doniesienia o przeszłości ambasadora pojawiały się już wcześniej. IPN udostępnił teczkę personalną tajnego współpracownika pseudonim "Wolfgang", dotyczącą Andrzeja Przyłębskiego. Z dokumentów z lat 1979-80 wynika, że "został pozyskany do współpracy 11 czerwca 1979 r.". Jak podano, w celu "zapewnienia dopływu informacji operacyjnych dotyczących przejawów działalności antysocjalistycznej w środowisku studenckim w Poznaniu".
Przyłębska o decyzji IPN w sprawie jej męża: To uczciwy człowiek
IPN zdecydował, że nie skieruje do sądu sprawy oświadczenia lustracyjnego ambasadora Polski w Berlinie. Tym samym oczyścił go z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Instytut uznał, że Przyłębski nie współpracował ze służbami PRL-u.