Andrzej Duda stał się taki jak poprzednicy. Te słowa to dowód
"Władza zapłaciła w tych wyborach cenę za swoją arogancję" - ogłosił Andrzej Duda po wygranych wyborach. Właśnie dowiódł, że po ponad dwóch latach nie pamięta tych słów. I że sam nie okazał się odporny na władzę - podobnie jak poprzednicy stał się zarozumiały, a osoby o innych poglądach lekceważy, zamiast z nimi rozmawiać.
Platforma Obywatelska i Bronisław Komorowski mieli na sumieniu wiele grzechów, a Prawu i Sprawiedliwości oraz Andrzejowi Dudzie udało się je w 2015 roku doskonale wypunktować. W dodatku wyborcy uwierzyli, że za nowej władzy się to zmieni. "Władza zapłaciła w tych wyborach cenę za swoją arogancję" - oceniał prezydent-elekt Andrzej Duda w wywiadzie udzielonym Samuelowi Pereirze tuż po wygranej II turze.
"Deklarację dialogu składałem już w trakcie kampanii, teraz chcę to udowodnić moim działaniem. Swoje zapewnienia co do szukania porozumienia już złożyłem, teraz chcę je zrealizować" - zapewniał w tym samym wywiadzie. Wątek otwartego Pałacu Prezydenckiego i roli arbitra politycznych sporów, adwokata spraw, które nie spotykają się z posłuchem rządzących, przewijał się przez większość przemówień kandydata, a później też prezydenta-elekta i prezydenta.
Jak powietrze
Andrzej Duda szybko skapitulował z tej roli i rzadko włączał się w spory między grupami społecznymi a rządem. A kiedy już rozmawiał, jak np. z Tomaszem Kalitą ws. medycznej marihuany, niewiele z tego wynikało. Przychodzących przed Pałac Prezydencki Andrzej Duda traktował dotychczas jak powietrze, ignorując ich apele i argumenty.
Teraz jednak przestał ignorować ludzi mających inne niż on zdanie - zaczął być na nich obrażony, że mają czelność nie zgadzać się z nim, Prezydentem Rzeczypospolitej, Głową Państwa. Kiedy prowadzący wywiad Bogdan Rymanowski spytał o piątkowe protesty przeciw przygotowanym przez Dudę ustawom o SN i KRS oraz o zastrzeżenia do ich zgodności z konstytucją, prezydent wypalił: - Każdy może sobie uważać co chce. Ja uważam, że ustawy o sądach nie łamią Konstytucji.
"Kto nie z nami..."
Andrzej Duda właśnie wszedł na ten sam tor, który zaprowadził jego poprzednika do przegranej: usadzenie się na tronie z kości słoniowej i odcięcie się od wyborców, połączone z ostentacyjną niechęcią, czy wręcz pogardą dla wszystkich, którzy mają inne zdanie. To tradycyjna choroba władzy. Być może Andrzej Duda idąc do wyborów był przekonany, że jest na nią odporny. Po dwóch latach widać, że i jego dopadła ta choroba.
Dla obecnego prezydenta jest o tyle bardziej śmiertelna, że dużą część swojej kampanii oparł na krytyce takiej postawy. Dlatego jego konkurenci niewątpliwie zrobią użytek z pogardliwego "każdy może sobie uważać co chce", zestawiając to zdanie z solennymi obietnicami z kampanii. Na tym tle niedzielna wypowiedź prezydenta będzie jeszcze bardziej jaskrawa.
Trudno orzec, czy to chwila słabości, niezamierzony błąd, czy próba przykrycia własnej bezradności lekceważeniem innych. Taka retoryka może zaszkodzić Andrzejowi Dudzie mocniej, niż podpisywanie niemal wszystkiego, co przyjdzie z Nowogrodzkiej.