Ameryka Trumpa to państwo teoretyczne
Słynne słowa Bartłomieja Sienkiewicza o tym, że "państwo polskie istnieje tylko teoretycznie" dziś pasuje także do Stanów Zjednoczonych - być może w jeszcze większym stopniu niż Polska. W instytucjach państwa panuje wojna domowa i bezprecedensowy chaos, a prezydent z każdym dniem pokazuje, że nie panuje nad sytuacją - i nie jest w stanie podołać swoim zadaniom ani intelektualnie, ani emocjonalnie.
17.02.2017 | aktual.: 17.02.2017 16:51
"Jest prawie tak, jakby Stany Zjednoczone nie miały żadnego prezydenta - jesteśmy statkiem bez steru zmierzającym ku wielkiej katastrofie. Powodzenia wszystkim!" - napisał w 2014 roku Donald Trump w jednym z dziesiątek swoich tweetów krytykujących administrację Obamy, które w iście proroczy sposób opisują jego własne rządy.
Po czterech tygodniach urzędowania prezydentura Trumpa o jest dokładnie taka, jakiej można się było spodziewać po prezydenturze celebryty - miliadera o mentalności i intelektualnych zdolnościach wczesnego nastolatka - chaotyczna i niepoważna. Stany Zjednoczone, największa potęga świata, dziś wyglądają jak trzeciorzędne państwo, miotane wewnętrznymi wojenkami, rozgrywane przez obce mocarstwa i kierowane przez ekscentrycznego watażkę, który chciałby być twardym autokratą rządzącym żelazną ręką, ale jest tylko nieudolnym figurantem.
Powyższe słowa mogą wydawać się szokujące w odniesieniu do "przywódcy wolnego świata", ale każdy dzień może tylko utwierdzać w ostrych ocenach nowej administracji w Waszyngtonie. Dobitnie pokazała to czwartkowa, surrealistyczna konferencja prasowa Trumpa, który przez prawie półtorej godziny prowadził bełkotliwą i niespójną tyradę, łajając "nieuczciwych" dziennikarzy, prosząc o "miłe pytania" i unikając odpowiedzi na pytania o główny temat: powiązania jego współpracowników z Rosją. W jednym spektakularnym ciągu logicznym stwierdził, że jego doradca ds. bezpieczeństwa narodowego gen. Flynn musiał odejść z powodu przecieków na temat jego kontaktów z Rosją, jednocześnie nazywając doniesienia o przeciekach "fałszywymi informacjami" - mimo że przecieki były prawdziwe. Na końcu zaś stwierdził, że winą Flynna były nie kontakty z Rosją w sprawie sankcji - których, gdyby Flynn nie podjął, sam by mu zlecił - lecz to, że skłamał na ten temat wiceprezydentowi. Nota bene, jak doniosła później przyjazna Trumpowi stacja Fox News, Trump wiedział o kłamstwach Flynna i nic z tym nie zrobił - dopóki nie zostało to nagłośnione w mediach.
"Powinien to robić w ramach terapii, nie na żywo w telewizji" - podsumował konferencję jeden z republikańskich senatorów.
Ale konferencja Trumpa była tylko symptomem szerszej choroby; "państwa teoretycznego", o którym mówił Sienkiewicz. Słowa w sytuacji, w której poszczególne instytucje państwa nie współpracują ze sobą, funkcjonując jako niemal autonomiczne byty. W przypadku Ameryki Trumpa jest jeszcze gorzej, bo instytucje te nie tylko nie współpracują ze sobą, lecz wręcz się zwalczają. Stąd bezprecedensowa liczba przecieków do prasy - z Białego Domu, z administracji i, co najbardziej martwiące, ze strony służb, które - ignorowane i krytykowane przez Trumpa - są na tyle nieufne wobec prezydenta, że nie dzielą się z nim wszystkimi informacjami, a na dodatek dzielą się z prasą potencjalnie kompromitującymi informacjami na temat rosyjskich koneksji Trumpa i jego otoczenia. Komentatorzy coraz częściej mówią o rewanżu "głębokiego państwa" które opiera się władzy i ambicjom prezydenta, który wypowiedział
Do tego dochodzi chaos i administracyjna nieudolność. Departament Stanu został niemal całkowicie przetrzebiony i odcięty od informacji; Biały Dom jest w stanie wojny domowej między rwyalizującymi ze sobą frakcjami lojalistów Trumpa i przedstawicieli republikańskiego establishmentu. Proces decyzyjny zamyka się do kilku najbardziej zaufanych osób, lecz rezultatem nie jest większa sterowność państwa, lecz większy chaos. Pozostali gracze, wyjęci z obiegu, próbują odgadnąć zamiary prezydenta i kierunki jego polityki z jego porannych twittterowych tyrad. Kierunki te, zwłaszcza w kwestiach polityki zagranicznej mogą zresztą zmieniać się jak chorągiewki na wietrze, co pokazały wypowiedzi Trumpa w sprawie Chin, Krymu, czy NATO.
"Nie wiem nic. Nikt nic nie wie. Nie znam nikogo, kto by cokolwiek wiedział" - powiedział portalowi Politico jeden z wysokich rangą członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego, bodaj najważniejszego organu w Białym Domu, w łonie którego powstaje polityka bezpieczeństwa kraju. Tymczasem wyznaczony przez Trumpa na nowego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego wiceadmirał Robert Harward odmówił przyjęcia nominacji ze względu na panujący w Waszyngtonie chaos. Propozycję Trumpa miał nazwać "kanapką z gównem".
W takiej sytuacji, ci bardziej kompetentni członkowie gabinetu Trumpa, jak sekretarz obrony Jim Mattis czy sekretarz stanu Rex Tillerson zdają się prowadzić swoją własną politykę, która, choć dla sojuszników USA takich jak Polska jest korzystna i uspokajająca, to czasem stoi w sprzeczności z wolą prezydenta
Nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, że stawia to nas w niezwykle trudnej sytuacji, sytuacji fundamentalnej niepewności. Czy to, co powie nam Mattis, nie zostanie przekreślone przez to, co powie - lub zdecyduje - Trump? Czy to, co powie Trump, nie zostanie chwilę potem przekreślone przez niego samego? Rządzący w Polsce nie wydają się jednak dostrzegać tego problemu, nawet mimo faktu, że ich główny dotychczasowy partner rozmów, generał Flynn, właśnie odszedł w niesławie podejrzanych kontaktów z Rosją. Po tym, jak rzecznik Białego Domu Sean Spicer oznajmił, że USA oczekują od Rosji zwrotu Krymu, minister Waszczykowski z tryumfem ogłosił, że jest to dowód na to, że krytycy Trumpa mylili się zarzucając mu prorosyjskość. Tymczasem dwa dni później, podczas niesławnej już konferencji prasowej prezydent stwierdził, że naprawdę chce dobić upragnionego "dealu" z Rosją, lecz przeszkadzają mu w tym antyrosyjsko nastawione elity. Słowa Waszczykowskiego są politycznie zrozumiałe, a biorąc pod uwagę jak duży wpływ na Trumpa mają pochlebstwa, mogą nawet okazać się skutecznie. Naiwnym jest jest twierdzenie, że jedna wypowiedź rzecznika prezydenta znanego z niezwykle frywolnego przywiązania do prawdy i wagi swoich słów, stanowią żelazny wyznacznik jego polityki, która pozostaje niepewna. Tym bardziej, że Trump wielokrotnie już pokazywał, że jego instyktownym impulsem jest reset z Kremlem.
Instyktowna wydaje się być jego sympatia i podziw dla Władimira Putina, w którym widzi "prawdziwego lidera" i samca alfa, za którego sam się uważa i którym chciałby się stać. Realia są jednak takie, że bardziej przypomina on innego rosyjskiego prezydenta, Borysa Jelcyna: przywódcę słabego, chybotliwego i niebędącego w stanie kontrolować swojego języka i swojego państwa, człowieka, który sprawił, że jego kraj stał się międzynarodowym pośmiewiskiem. Jelcyna tłumaczył alhokolizm; Trump jest abstynentem. Biorąc pod uwagę jego słabnącą pozycję i zamieszanie w skandale, podobny do Jelcyna może byc też polityczny koniec Trumpa. Być może więc prawdziwe pytanie brzmi: kto okaże się amerykańskim Putinem?