ŚwiatAfganistan i Irak: wielkie błędy Ameryki. Hegemon ma dość

Afganistan i Irak: wielkie błędy Ameryki. Hegemon ma dość

Dwa obrazy będą powracać jak zły sen w zbiorowej pamięci Amerykanów. Sylwetki ludzi skaczących z płonących wież WTC w Nowym Jorku 11 września 2001 r. I drugi, 20 lat później – ciała spadające ze startującego z lotniska w Kabulu transportowca C-17 z uchodźcami na pokładzie - pisze Tomasz Zalewski z Polityki.

Afganistan i Irak: wielkie błędy Ameryki. Hegemon ma dość
Afganistan i Irak: wielkie błędy Ameryki. Hegemon ma dość
Źródło zdjęć: © Getty Images | MoD Crown Copyright

03.09.2021 11:07

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Te obrazy symbole tragicznych wydarzeń zamykają, niczym dwa nawiasy, dobiegający kresu 20-letni okres wojen Ameryki w krajach muzułmańskiego Orientu, bo oprócz Afganistanu był jeszcze Irak i dużo krócej – Syria, Libia i Jemen. Wojen niezakończonych happy endem.

Chaos i panika w Kabulu były reakcją na blitzkrieg talibów, którzy opanowali Afganistan w 10 dni po wycofaniu się amerykańskich wojsk i kapitulacji rządowej armii. 15 tys. Amerykanów cywilów i co najmniej kilkadziesiąt tysięcy Afgańczyków, którzy współpracowali z nimi w różnych rolach i którym grozi zemsta zwycięzców, znalazło się w pułapce, na łasce talibów. Przepuszczają oni obywateli USA, ale zablokowali drogę na lotnisko miejscowym. Do 27 sierpnia udało się ewakuować z Kabulu ponad 100 tys. osób, wśród afgańskich pomocników innych państw, ale z prowincji dochodzą już wieści o egzekucjach. Waszyngton przyznaje, że nie wie, ilu właściwie Amerykanów jest jeszcze w Afganistanie, i nie gwarantuje nikomu bezpiecznej ucieczki.

Wojska USA, w liczbie ok. 3,5 tys., na rozkaz Joe Bidena wyjechały z Afganistanu w pośpiechu, opuszczając pod osłoną nocy bazę lotniczą w Bagram – która mogłaby służyć za drugą drogę ucieczki. Do Kabulu wysłano teraz 6 tys. amerykańskich żołnierzy, którym nie wolno ryzykować konfrontacji z talibami poza lotniskiem i rozszerzonym wokół niego "obwodem bezpieczeństwa". Prezydent liczy, że talibowie dotrzymają słowa i pozwolą Amerykanom wyjechać. A ich afgańscy pomocnicy? "Postaramy się ich uratować" – brzmi odpowiedź Pentagonu.

Obraz

Żołnierze do domów

Biden nie chce słyszeć, że styl, w jakim Ameryka wycofała się z Afganistanu, kompromituje supermocarstwo. Nie przyznaje się do błędu, bo "nie mogło być inaczej". Brak przygotowania ewakuacji wyjaśnia zaskoczeniem: nie spodziewał się, że armia afgańska podda się tak szybko – chociaż wcześniej zapewniał, że zajęcie kraju przez talibów jest "nieprawdopodobne". Sugeruje, że czuł się związany porozumieniem z talibami zawartym w ub.r. przez Trumpa, negocjowanym bez udziału afgańskiego rządu. Porozumienie przyrzekało im całkowite wycofanie wojsk do 1 maja br., jeśli nie będą atakować Amerykanów i obiecają nie udzielić azylu międzynarodowym terrorystom. Biden argumentuje, że zerwanie układu groziło ofensywą talibów i koniecznością wysłania do Afganistanu nowych wojsk, a więc eskalacją konfliktu.

W sprawie Afganistanu Biden zgadzał się z Trumpem – trzeba się stamtąd jak najprędzej wynosić. Wyznaczył nową datę ewakuacji wojsk: 31 sierpnia, aby, jak powiedział, na 20. rocznicę ataku z 11 września żołnierze wrócili do domów. Dowódcy armii, z przewodniczącym Kolegium Szefów Sztabów gen. Milleyem, protestowali. Zalecali pozostawienie wojsk przynajmniej do zimy, kiedy talibowie wycofują się do baz w Pakistanie – ale posłuszny Bidenowi sekretarz obrony Lloyd Austin przywołał ich do porządku. Podyktowana polityką decyzja przyniosła przewidywalny skutek – klęskę militarną i humanitarną katastrofę. Biden liczy, że odwrót z Afganistanu nie będzie go wiele kosztować, bo Amerykanie mieli tej wojny dość. Sondaże potwierdzają, że większość społeczeństwa popiera wycofanie wojsk. Ale nie w ten sposób – 75 proc. uważa, że operację tę przeprowadzono fatalnie.

Za fiasko może zapłacić Ameryka. Powrót do władzy reżimu, który gościł Osamę i jego ludzi, grozi recydywą dżihadu o globalnych ambicjach. Ekipa Bidena przyznała, że Al-Kaida jest znowu w Afganistanie. Twierdzi, że powtórka 11 września jest niemożliwa, bo przez 20 lat Ameryka i jej sojusznicy zbudowali system skutecznej obrony przed międzynarodowym terroryzmem. Ale izolacja kraju ogromnie utrudni wykrycie, co islamiści knują w jego jaskiniach. I pozostaje moralny kac – po co była ta wojna, skoro Afgańczyków, wyzwolonych 20 lat temu, porzucono ostatecznie, by wepchnąć ich znowu w objęcia morderczych religijnych fanatyków?

Zobacz też: Wielomiliardowe odszkodowania pod znakiem zapytania. Gowin o "lex TVN"

Jak do tego w ogóle doszło? Trzeba się cofnąć do 1975 r. i panicznej ewakuacji dyplomatów i Wietnamczyków z dachu Ambasady USA w Sajgonie, która zakończyła 10-letni konflikt w Wietnamie. Przegrana wojna, z czasem oceniona jako niepotrzebna, pozostawiła trwały uraz – instynktowny opór wobec dalszych zamorskich interwencji wojskowych, na który złożyła się niechęć do ponoszenia bezsensownych ofiar i nieufność do rządzących w Waszyngtonie. Trauma minęła po kilkunastu latach, dzięki zwycięstwu Ameryki w zimnej wojnie i triumfalnej operacji wyzwolenia Kuwejtu w 1991 r. – ukoronowaniu jej globalnego przywództwa. Była wtedy u szczytu potęgi i ideologicznego autorytetu, bo jej model ustrojowy obwołano "końcem historii". W atmosferze wiary, że Ameryka może wszystko, grono polityków i ekspertów z utworzonego w 1997 r. think tanku Project for the New American Century, nazwanych neokonserwatystami, zaczęło głosić, że należy utrwalić hegemonię Stanów w jednobiegunowym świecie. Wzmacniając ich potęgę militarną i promując demokrację na globalną skalę.

Okazja nadarzyła się wkrótce. Atak komanda Osamy bin Ladena 11 września 2001 r. był szokiem epokowym – po raz pierwszy od spalenia Białego Domu przez Brytyjczyków w 1812 r. agresor wdarł się do amerykańskiej twierdzy, zabijając przeszło 3 tys. ludzi. Decyzja inwazji Afganistanu miała pełne poparcie społeczeństwa i Kongresu (jedna kongresmenka głosowała przeciw) oraz wsparcie NATO, które w odruchu solidarności z USA przywołało artykuł 5. Wojna miała trwać krótko – talibów przepędzono w góry, w Kabulu osadzono nowy rząd, do niewoli wzięto tysiące dżihadystów. Bin Laden jednak zbiegł. Rozsądek nakazywał skupić się na schwytaniu herszta bandy, ale rządząca w Waszyngtonie ekipa prezydenta George’a W. Busha, zaczadzona koncepcjami neokonów, miała inne pomysły.

Wymyślono, że skoro glebą islamskiego ekstremizmu są despotyczne dyktatury w krajach Bliskiego Wschodu, należy wstrząsnąć muzułmańsko-arabskim światem, próbując wprowadzić tam demokrację. Zaczęto od Iraku pod totalitarnym kierownictwem Saddama Husajna. Kompleks wojskowo-przemysłowy z radością przyjmował rządowe zamówienia na bombowce i rakiety. Inwazja w marcu 2003 r., niecałe 2,5 roku po ataku Al-Kaidy, z udziałem sił specjalnych przerzuconych z Afganistanu, miała znowu poparcie Amerykanów – już nie gremialne, ale wciąż większościowe, także na Kapitolu. Mało kto przejmował się brakiem mandatu ONZ. Do Demokratów przemawiał argument, że obalono reżim ludobójczego satrapy. Poparcie osłabło, gdy wyszło na jaw, że oficjalne powody wojny – gromadzenie przez Saddama broni masowego rażenia i jego kontakty z Al-Kaidą – są wymysłem.

Bagdad zdobyto, dyktatora schwytano i powieszono, więc Bush ogłosił, że "misja została wykonana". Był to propagandowy slogan bez pokrycia, bo wkrótce zadawnione, sekciarskie konflikty, zamrożone w totalitarnej lodówce Saddama, wybuchły z całą siłą. Zdominowany przez szyitów nowy iracki rząd odgrywał się, przy pomocy szyickiej milicji, na gnębiących ich w czasach dyktatury sunnitach. Władze okupacyjne, mające blade pojęcie o irackich podziałach i klanowych komplikacjach, rozwiązały reżimową armię i partię Ba’ath, wyrzucając na bruk setki tysięcy mężczyzn, którzy zasilili rosnące szeregi antyamerykańskiej partyzantki. Rozgorzały walki z rebeliantami, rosły straty Amerykanów. Twarzą wojny stały się zdjęcia torturowania i upokarzania irackich jeńców w więzieniu Abu-Ghraib. Dumę ze zwycięstwa zastąpiły wątpliwości i wstyd.

Utopione biliony

Dzięki przeciągnięciu części powstańców na swoją stronę siłom amerykańskim udało się stłumić rebelię i utrzymać u władzy osadzony w Bagdadzie rząd. W grudniu 2008 r. USA zawarły z nim umowę o wycofaniu wojsk w ciągu trzech lat, chociaż obwarowano to warunkami, które mogły wstrzymać jej wykonanie. Nowy prezydent Barack Obama nie nalegał jednak na ich spełnienie i w uzgodnionym terminie wycofał wszystkie wojska. Pod nieobecność Amerykanów Irak stał się terenem ofensywy radykalnych islamistów, którzy w 2014 r. opanowali jedną trzecią terytorium kraju i kawałek Syrii, ustanawiając tam terroryzujące ludność "Państwo Islamskie". Obama musiał ponownie ratować rząd w Bagdadzie, udzielając wsparcia lotniczego i logistycznego. Nowego wroga udało się ostatecznie pokonać dopiero w 3 lata później, już za kadencji Trumpa, który oskarżył swego poprzednika o "stworzenie ISIS".

Zarzut był demagogicznym nonsensem, ale w polityce na Bliskim Wschodzie Obama nie odznaczał się zdecydowaniem i konsekwencją. W 2013 r., kiedy prezydent Syrii Baszar Asad tłumił powstanie, prezydent zagroził mu akcją militarną za użycie przez reżim śmiercionośnych gazów – po czym w ostatniej chwili odwołał zapowiadaną interwencję. Wrogowie USA odebrali ustępstwo jako sygnał słabości supermocarstwa, a powstałą próżnię wypełniła Rosja. Na udział w akcji NATO w Libii – amerykańskie rakiety przyczyniły się do upadku Kaddafiego – Obama zgodził się po naleganiach sekretarz stanu Hillary Clinton i ambasadorki w ONZ Samanthy Powell, ale decyzję tę wypominają mu krytycy, bo po obaleniu dyktatora w Libii wybuchła wojna domowa.

Wobec chaosu i ofiar wojny w Iraku – zginęło w niej co najmniej pół miliona ludzi – i zamętu wojen domowych na Bliskim Wschodzie o Afganistanie zapomniano. Tymczasem Ameryka wciąż pomagała tam rządowi w walce z talibami i aby go ratować, w latach 2009–10 zwiększyła swe siły do 120 tys. żołnierzy. Nie ograniczano się do militarnego wsparcia – ponad 2 bln dol., jakie utopiono w Afganistanie, poszło też na program pomocy ekonomicznej, edukację, infrastrukturę, budowę demokratycznych instytucji, słowem wszystko, co składa się na model nowoczesnego państwa. Pomagał cały zachodni świat, ale mimo cywilizacyjnego postępu – emancypacji kobiet, niezależnych mediów – próba stworzenia i utrzymania silnego centralnego rządu okazała się fiaskiem. Nie reprezentował on całego społeczeństwa, bo wybierało go kilka procent populacji. Akuszerzy demokracji w Afganistanie jakby nie zdawali sobie sprawy, że kraj ten to zlepek plemion i klanów, których członkowie są lojalni wobec swych lokalnych wodzów i mułłów, a nie centralnej armii i milicji. Co gorsza, rząd rozkradał milionowe fundusze pomocowe, co pogrążyło go w oczach Afgańczyków.

Smutne następstwa zaangażowania USA w Iraku i Afganistanie ukazują niezrozumienie kulturowej, religijnej i społecznej złożoności tych krajów. Popisem rekordowej ignorancji było zachowanie władz okupacyjnych w Bagdadzie, ale rzecz nie sprowadza się do nieznajomości arabskiego islamu czy Bliskiego Wschodu. Specjalizujący się w tym obszarze eksperci to ludzie wykształceni i znający na ogół ten świat. Problemem jest swoistość amerykańskiej mentalności: arogancja, przekonanie, że nie musimy się od nikogo uczyć – na przykład od Brytyjczyków, którzy kolonizowali Irak. Oraz wiara, że można zmienić rzeczywistość według takich samych wzorów, jakie przyświecały nam, kiedy tworzyliśmy liberalną republikę. Inaczej mówiąc, myślenie ahistoryczne oraz ideologiczne skrzywienie, widoczne szczególnie u neokonów, którzy sądzili, że demokrację zachodniego typu można wprowadzić wszędzie.

Wojnę w Iraku zgodnie ocenia się jako prawdopodobnie największy strategiczny błąd Stanów w ich dziejach. Saddam był mordercą, ale i czynnikiem stabilizacji w regionie – po jego usunięciu rządzony przez szyitów Irak wpadł w orbitę wpływów Iranu, co ułatwia ajatollahom tranzyt ludzi i sprzętu do terrorystycznych ugrupowań w Syrii i Libanie. Inwazja spotęgowała niechęć świata arabskiego i innych krajów muzułmańskich do Ameryki.

Biden upiera się, że dla odwrotu z Afganistanu nie było alternatywy, ale jego fatalny przebieg ośmiela krytyków, którzy twierdzą, że nie musiał wycofywać wszystkich wojsk, a na pewno nie tak prędko. – W ostatnich latach nasza misja w Afganistanie ograniczała się do szkolenia i odstraszania. Mniej Amerykanów ginęło tam niż Polaków w wypadkach samochodowych w Krakowie – mówi Michael Rubin z American Enterprise Institute. Daleka wojna, prowadzona przez armię ochotniczą, a nie z poboru, jak w Wietnamie, przestała absorbować media i opinię. Potępiający rejteradę eksperci: Michael O’Hanlon z Brooking Institution i Ian Brzezinski z Atlantic Council uważają, że jej cena – porzucenie Afgańczyków, perspektywa milionów uchodźców, kolejnej wojny domowej i powstania nowej bazy Al-Kaidy – jest zbyt wysoka.

Zmierzch supermocarstwa

Przytacza się międzynarodowe echa decyzji prezydenta – krytyczne głosy europejskich sojuszników, zaskoczonych niekonsultowanym z nimi posunięciem, i satysfakcję nieprzyjaciół Ameryki, uradowanych jej upokorzeniem. Talibowie będą zabiegać o legitymizację swoich rządów, zadbają o to Chiny i Rosja. Zwłaszcza Chińczycy mogą wypełnić próżnię po Amerykanach, wykorzystując swój gospodarczy potencjał, jeśli Zachód, co wydaje się prawdopodobne, będzie talibów izolował.

Skojarzenie obecnego odwrotu z rejteradą z Wietnamu, gdzie Ameryka zostawiła zaprzyjaźniony kraj na pastwę agresora (co ośmieliło ZSRR do globalnej ekspansji), skłoniło do refleksji, czy klęska w Afganistanie nie zwiastuje zmierzchu USA jako supermocarstwa, któremu można ufać. – Decyzja Bidena wysyła zły sygnał – Ameryka przestaje być niezawodnym przyjacielem w biedzie, jej obietnice na dłuższą metę się nie liczą – mówi Dalibor Rohac z A.E.I. Biden tłumaczy, że trzeba przenieść siły z Afganistanu gdzie indziej, przede wszystkim do wschodniej Azji. Chiny stały się obsesją Waszyngtonu. Ale co w takim razie z Tajwanem, do którego obrony Stany się zobowiązały? Padają nawet pytania o Europę Wschodnią, Ukrainę i Bałtów. Tu odpowiedzi są uspokajające. – NATO-owskie gwarancje bezpieczeństwa są solidne jak skała – mówi O’Hanlon.

Biden nie odwoła swej decyzji wycofania wojsk: płynie na wzbierającej fali generalnej w Ameryce niechęci do militarnego zaangażowania za granicą, w każdym razie użycia konwencjonalnych sił na lądzie. Zwłaszcza na burzliwym, szeroko rozumianym Bliskim Wschodzie, którego znaczenie zmalało dzięki mniejszej dziś zależności od tamtejszej ropy. Wojna z terroryzmem islamskim będzie kontynuowana, ale z powietrza, za pomocą rakiet i dronów i okazjonalnie sił specjalnych.

I coraz rzadziej, jeżeli w ogóle, towarzyszyć jej będzie frazeologia walki z "osią zła" w imię szerzenia demokracji i wolności. W USA wzrasta bowiem świadomość, że ich hegemonia słabnie wskutek rosnącej potęgi innych, z Chinami na czele, oraz własnych błędów, określanych skrótem imperial overreach – przecenianie swoich sił, hucpa supermocarstwa. I zrozumienie, że wojna w Iraku i prezydentura Trumpa roztrwoniły soft power Ameryki, prestiż i atrakcyjność jej demokracji i związanych z nią wartości. Lewica cieszy się z tego, gdyż uważa, że kraju nie stać na pełnienie roli globalnego policjanta i czas skupić się na jego naprawie. Populistyczna prawica też zaleca "powrót do domu", choć motywowany nacjonalistycznym egoizmem. Mieści się w tym izolacjonistycznym nurcie formuła Bidena: "polityka zagraniczna dla klasy średniej", czyli dyktowana interesami zwykłych Amerykanów, a nie rojeniami elit o udoskonalaniu świata.

Ale sygnałami imperialnego zmierzchu Ameryki są nie tylko jej malejące przewagi w rywalizacji ekonomicznej i wyścigu zbrojeń. Na niebezpieczny objaw słabości zwrócił ostatnio uwagę Francis Fukuyama – to nasilająca się polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa, domowa zimna wojna kulturowa, w której polityka podzieliła naród nawet w wyborze metod walki z covidem. Konflikt ten – wywodzi słynny autor w najnowszym "The Economist" – utrudnia wypracowanie konsensu także w kwestiach międzynarodowych, a nawet w sprawie narodowej tożsamości, co uniemożliwia wytyczanie wspólnych celów, w tym geopolitycznych. A więc i decyzji co do ewentualnych przyszłych wojen.

Tomasz Zalewski z Waszyngtonu

Źródło artykułu:WP Wiadomości
afganistanirakjoe biden
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Zobacz także
Komentarze (33)