Aborcyjny Frankenstein. Jakub Majmurek: to szansa dla lewicy
Nie ma wątpliwości, że prawica może dziś całkowicie zakazać aborcji i uczynić życie kobiet w Polsce o wiele cięższym na kilka lat, jeśli nie dłużej. Ale będzie to zwycięstwo w bitwie, która ogólną strategiczną sytuację prawicy i "prolajferskiej" strony może w dłuższym czasie pogorszyć. Być może na tyle, że gdy straci ona władzę, otworzy się w końcu dyskusja nie o powrocie do "kompromisu", ale odejściu od niego w drugą stronę - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.
29.03.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:37
Do Sejmu wpłynął obywatelski projekt ustawy o zmianie przepisów dopuszczających przerywanie ciąży. Planuje on zaostrzenie - i tak należącej do najostrzejszych w Europie - polskiej ustawy o zdrowiu reprodukcyjnym. W świetle projektu, zatrzymanie ciąży miałoby być dozwolone wtedy i tylko wtedy, gdy ciąża zagraża życiu kobiety. We wszelkich innych wypadkach próba jej przerwania łączyłaby się dla kobiety z groźbą kary więzienia.
O merytorycznej treści samego projektu trudno nawet dyskutować. Gdy czyta się o nim na myśl przychodzą tylko takie słowa jak: "barbarzyństwo", "okrucieństwo", "fanatyzm". Trudno bowiem inaczej nazwać prawo pod sankcją więzienia, zmuszające kobiety do donoszenia ciąży będącej efektem gwałtu czy płodu pozbawionego mózgu, który po urodzeniu umrze w ciągu kilku dni. Ciekawy jest jednak polityczny aspekt tego projektu i skutki, jakie może on mieć dla krajowej polityki.
Sprawa dopuszczalności przerywania ciąży od 1989 roku była zapalnym punktem polskiej polityki i dla prawicy, i dla lewicy. Była zdolna wprowadzić całe formacje do parlamentu (Unia Pracy w 1993 roku) i wprowadzać głębokie podziały w ramach rządzących bloków (konflikt w PiS wokół próby wpisania ochrony "życia od poczęcia" do ustawy zasadniczej w 2007 roku). Obecne spory o warunki przerywania ciąży znów mogą doprowadzić do ciekawych i wcale nieoczywistych przesunięć na polskiej scenie politycznej.
Sekta obrońców życia
Ze skierowania projektu pod obrady Sejmu nie jest zadowolone Prawo i Sprawiedliwość. Jak donosi radio Tok FM, "kierownictwo PiS naciska na Kościół, by powstrzymał ruchy pro-life". PiS dobrze bowiem wie, że zgoda społeczna na całkowity zakaz aborcji jest co najmniej problematyczna. Otwieranie sobie kolejnego frontu bardzo ostrego politycznego sporu, w momencie, gdy partia ma ich już i tak otwartych zbyt wiele, nie jest dla niej politycznie opłacalne i oznacza wyłącznie kłopoty.
Z drugiej strony na żądania organizacji pro-life PiS nie może się po prostu "wypiąć". "Ruchy obrony życia", stawiające sobie za cel całkowity zakaz aborcji, stanowią wśród jej elektoratu mniejszościową, ale głośną, zdyscyplinowaną i świetnie zorganizowaną grupę. Mimo tego, że nie reprezentują ani większości wyborców partii, ani tym bardziej większości społeczeństwa, to stanowią dla PiS część bazowego elektoratu, na którego stratę partia pozwolić sobie nie może. Jednocześnie zaś, nie może pozwolić mu przejąć kontroli nad własnym programem i polityczną tożsamością - groziłoby to odpływem centrowego elektoratu i zepchnięciem PiS do prawego narożnika, gdzie jest bardzo małe pole manewru. Sprawa jest tym bardziej kłopotliwa dla rządzącej partii, że projektu nie składa grupa jej posłów, ale obywatele. A obietnica większej otwartości na obywatelskie inicjatywy ustawodawcze była jednym z haseł wyborczych rządzącej partii - tym bardziej nie można projektu wrzucić do sejmowej zamrażarki, o odrzuceniu w pierwszym
czytaniu nie wspominając.
"Sekta obrońców życia" przypomina w ramach struktury elektoratu PiS "sektę smoleńską". Tak, jak w wypadku tej drugiej rząd tej partii nie może - choćby z racji sytuacji międzynarodowej - uznać hipotezy zamachu za oficjalną, nie mogąc jednocześnie sprawy dociekania, czy to nie był zamach odpuścić. Tak w wypadku tej pierwszej nie może ani jasno opowiedzieć się za całkowitym zakazem aborcji, ani przyznać, że pragnie pozostać przy istniejącym prawie.
"Sekta obrońców życia", w przeciwieństwie do smoleńskiej, ma przy tym jasne i dające się spełnić żądania -; przez co trudniej ją zwodzić. Nie wiadomo bowiem właściwie, jak żądania "smoleńszczyków" - "wyjaśnienia tego, co naprawdę stało się w Smoleńsku" i "ukarania winnych" - miałyby się przełożyć na konkretne ustawy i działania rządu. "Proliferzy" dokładnie wiedzą, jakich zmian w prawie chcą - przynieśli je nawet do Sejmu w formie obywatelskiego projektu.
Nie dadzą się też łatwo zbyć Prawu i Sprawiedliwości, nie kupią gry partii na czas, narracji, że "teraz nie czas na tę dyskusję, ale poczekajmy". Doskonale pamiętają sytuację z 2007 roku, którą odczytali wówczas, jako zdradę przez partię podstawowych etycznych ideałów. Swój głos na nią w 2015 oddali warunkowo, uzależniając od załatwienia bliskiej im kwestii. "Obrońcy życia" są przy tym całkowicie przekonani o własnej moralnej słuszności i wyższości. Wszystkich swoich oponentów postrzegają jako osoby niemoralne, współwinne niemalże ludobójstwa na "dzieciach nienarodzonych".
Można powiedzieć, że w kwestii aborcji prawica pada dziś ofiarą swojego sukcesu. Wygrawszy w tej kwestii wszystkie polityczne i ideowe walki ostatniego ćwierćwiecza, wykreowała jednocześnie pro-liferskiego Frankensteina, teraz zwracającego się przeciw swojemu politycznemu twórcy. Ten Frankenstein chce właśnie zrobić z prawicy zakładnika swoich mniejszościowych w społeczeństwie poglądów, zagrażając jej zdolności do przyciągania wyborców spoza "antyaborcyjnej" niszy.
Przedsiębiorstwo pro-life
Na czym polegał sukces prawicy w sprawie aborcji? Na tym, że bardzo restrykcyjne, obecnie obowiązujące prawo udało się jej sprzedać jako "kompromis". Teraz nawet ten kompromis wydaje się zagrożony, przez projekt zmian, zbliżający polskie prawodawstwo w kwestii zdrowia reprodukcyjnego do standardów afrykańskich.
Polska jest jednym w kontynentalnej Europie państwem poza Finlandią, gdzie aborcja na życzenie kobiety nie jest dozwolona. O ile cała transformacja ustrojowa przebiegała u nas pod hasłami liberalnej, indywidualistycznej ideologii, to kwestia aborcji pozostaje jedną z niewielu, gdzie ideologia ta się nie przyjęła. Język polskiej sfery publicznej długo ukształtowany był tak, iż pozytywnie waloryzował wszystko to, co związane z indywidualnym wyborem i autonomią jednostki. Z jednym wyjątkiem - praw reprodukcyjnych kobiet. Walczące o prawo do aborcji amerykańskie działaczki feministyczne - w epoce przed legalizującym aborcję na życzenie wyrokiem amerykańskiego Sądu Najwyższego - demonstrowały trzymając w ręku białe kartki papieru, podpisane "najlepsza ustawa aborcyjna". Uważały bowiem, że kwestia donoszenia lub przerwania ciąży powinna być wyłącznie decyzją kobiety, ewentualnie - jeśli ona uzna to za stosowne - jej partnera, lekarza, psychoanalityka, duchownego. Nie państwa i prawodawcy. Dlaczego w Polsce, gdzie
ideologia "nie wtrącania się państwa w życie obywateli" była tak silna, w tej jednej dziedzinie, w sprawie praw reprodukcyjnych kobiet, liberalne, indywidualistyczne argumenty trafiały w próżnię?
Stało się tak za sprawą swoistego "przedsiębiorstwa pro-life" - kompleksu świeckich i kościelnych oddolnych organizacji, partii politycznych, instytucjonalnego Kościoła katolickiego, działających od ponad ćwierć wieku na rzecz wytworzenia, a następnie utrzymania anty-aborcyjnej hegemonii. Przedsiębiorstwo pro-life posługiwało się w tym celu bardzo różnymi środkami - prawem stanowionym, mowami polityków, tekstami w prasie, telewizyjnymi występami, pokazami "Niemego krzyku" w salkach parafialnych, pseudonaukowymi konferencjami o "syndromie poaborcyjnym", zdjęciami "dzieci w łonie matki" itd. Jak nie byłyby łopatologiczne, zadziałały. Większość Polaków albo popiera obecny "kompromis" albo podpisuje się pod twierdzeniem, że "prawo powinno chronić życie od poczęcia do naturalnej śmierci".
Przedsiębiorstwu pro-life udało się także skutecznie narzucić debacie publicznej własny język. Zamiast o prawach reprodukcyjnych kobiet - mówimy o ";ochronie życia poczętego". Zamiast o płodzie - o "dziecku poczętym" lub "dziecku nienarodzonym". Zamiast o przerwaniu ciąży - o "zabiciu dziecka". W tak ukształtowanym języku bardzo trudno wyartykułować kwestie praw kobiet do decydowania o własnej płodności.
Przedsiębiorstwo "pro-life" służyło dobrze prawicy i Kościołowi, do momentu, gdy jego siła pracowała na rzecz utrzymania status quo "aborcyjnego kompromisu". W momencie, gdy zaczyna mu zagrażać, staje się dla prawicy problemem. Obecny Sejm, głosami PiS, Kukiz '15, a pewnie i niektórych członków PO, z łatwością może przegłosować niemal całkowity zakaz aborcji, a prezydent Duda może go podpisać jeszcze tej samej nocy - arytmetyka jest bezlitosna. Prezes Kaczyński wie jednak dobrze, że za taką zmianę prawica zapłaci sporą polityczną cenę. Otworzy kolejny front, raz jeszcze pogorszy własny wizerunek na scenie międzynarodowej, otworzy ponownie dyskusję o aborcji, która w dłuższej perspektywie wcale nie musi potoczyć się tak, jakby życzyłyby sobie organizacje prolajferskie. Nawet jeżeli dziś w niektórych sondażach aż 80 proc. ankietowanych deklaruje poparcie dla tezy o konieczności prawnej "ochrony życia od poczęcia", to może się to szybko zmienić, gdy do mediów zaczną przedostawać się ludzkie dramaty spowodowane
nowym prawem, całkowicie zakazującym przerywania ciąży. Historie zmuszonych do rodzenia zgwałconych nastolatek; matki trójki dzieci, osadzonej w więzieniu za nielegalne usunięcie śmiertelnie uszkodzonego płodu czy zdjęcia dzieci z bezmózgowiem, nie mających szans na przeżycie, skazanych po urodzeniu na umieranie w męczarniach przez kilka tygodni.
Okno życia lewicy?
Kto może zyskać na otwarciu dyskusji o aborcji? Na pewno nie Platforma. Sama jest w tej sprawie podzielona, w najlepszym wypadku jest się w stanie zdobyć na nieprzekonującą obronę "kompromisu". Jej działacze nie są w stanie zakwestionować języka przedsiębiorstwa pro-life, sami często nim mówią.
Nowoczesna? Pozostaje zagadką. W kampanii przedstawiała się jako partia liberalna także światopoglądowo, ale w parlamencie woli z tym liberalizmem uważać. Mimo zapowiedzi bardzo szybko wycofała się z projektu złożenia ustawy o związkach partnerskich. W obecnym Sejmie będzie pewnie bronić "kompromisu aborcyjnego", ale też ten kompromis nie ma z żadnym liberalizmem wiele wspólnego.
Sprawa ta otwiera szansę - okno życia można powiedzieć - dla lewicy. Gdy prawica po raz pierwszy próbowała zakazać aborcji na początku lat 90., efektem był wielki ruch społeczny sprzeciwu wobec tych zmian, na bazie którego powstała Unia Pracy, jedyna niepostkomunistyczna lewica, zdolna po '89 roku przekroczyć próg wyborczy.
Czy dyskusja w tej kwestii nie będzie szansą dla Razem? Na razie to Adrian Zandberg, za sprawą wpisu na facebooku nazywającego po imieniu proponowane zmiany, znalazł się na pierwszym froncie ataku proliferów. Razem co prawda przedstawiało się jako lewica niezainteresowana "wojenkami kulturowymi", skupiona na sprawach socjalnych i bytowych. Ale aborcja jest właśnie taką sprawą. Wbrew fantazjom "sekty pro-life" nikt nie jest w stanie zmusić kobiet do rodzenia niechcianych dzieci. Polki, które na to stać, od dawna wyjeżdżają np. na Słowację, gdzie legalnie i bezpiecznie mogą przerwać ciążę. Mniej zamożne korzystają z nielegalnych usług polskich ginekologów. Tylko najuboższe skazane są na podejmowanie działań albo ryzykownych dla ich zdrowia i życia (poronienia domowymi metodami) albo makabrycznych (martwe noworodki w beczkach itd.).
Nie ma wątpliwości, że prawica może dziś całkowicie zakazać aborcji i uczynić życie kobiet w Polsce o wiele cięższym na kilka lat, jeśli nie dłużej. Ale będzie to zwycięstwo w bitwie, która ogólną strategiczną sytuację prawicy i "prolajferskiej" strony może w dłuższym czasie pogorszyć. Być może na tyle, że gdy straci ona władzę, otworzy się w końcu dyskusja nie o powrocie do "kompromisu", ale odejściu od niego w drugą stronę. Antyaborcyjny Frankstein być może, jak często bywało ze zbyt pewnymi siebie mocarzami w przeszłości, zawali się pod ciężarem własnej potęgi i poczucia wyższości.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski