10‑latek tonął, nikt nie zareagował. "Ludzie myślą, że życie to film"
- My reanimujemy, a na brzegu las telefonów, bo dobrze mieć topielca w galerii wideo. Wielu myśli, że zaraz po reanimacji facet wstanie i pójdzie na drinka. Tymczasem życie to nie "Słoneczny Patrol" - mówi ratownik wodny Tomasz Frankiewicz.
OD REDAKCJI: Według danych Policji od początku czerwca w Polsce utonęło 70 osób. Wielu z tych tragedii można było prawdopodobnie uniknąć. Przypominamy wywiad Dariusza Farona z doświadczonym ratownikiem wodnym.
***
Dariusz Faron: Boli pana, gdy toną?
Tomasz Frankiewicz, ratownik wodny, który przez ponad 20 lat pracował w Specjalistycznej Grupie Ratownictwa Wodno-Nurkowego Kraków: Dzieci zawsze. W tym roku minęło czterdzieści lat, odkąd jestem członkiem krakowskiego WOPR. Jako instruktor nurkowania pracuję 23 lata. Wiele rzeczy przeżyłem i widziałem. Ale do śmierci dzieci nie da się przyzwyczaić.
Pana kolega po fachu powiedział mi kiedyś, że pamięta każdego człowieka, po którego płynął.
Ja staram się nie patrzeć na twarz. Natomiast wiele sytuacji, mimo upływu czasu, potrafiłbym dokładnie odtworzyć.
Pierwszy przypadek śmiertelny miałem jako osiemnastolatek. Zalew Sielpia, zostaliśmy wezwani godzinę po zamknięciu kąpieliska. Nastolatka, która przyszła z bratem. W czasie kąpieli dostała ataku padaczki. Utonęła w wodzie, która miała może 1,50 m. Szybko ją zlokalizowaliśmy, reanimacja trwała 20-30 minut.
Gdy pogotowie ją od nas przejmowało, była akcja serca i wymuszony oddech. Dopiero później się dowiedziałem, że umarła w szpitalu. Prawdopodobnie na zachłystowe zapalenie płuc.
Jakie jeszcze akcje szczególnie pan zapamiętał?
Październikowe popołudnie. Około godziny piętnastej, Most Dębnicki w Krakowie. Dziesięciolatek z zespołem Downa opuścił ośrodek opiekuńczo-wychowawczy. Zgłoszono jego zaginięcie. Chłopiec poszedł nad Wisłę i wpadł wody. Dorosły mężczyzna miałby ją mniej więcej po szyję. Przy brzegu pełno ludzi. Ktoś musiał zauważyć tonące dziecko, a nikt nie zareagował. Ratownicy medyczni długo prowadzili reanimację, ale chłopca nie udało się uratować.
Inny przypadek: śmierć trójki dzieci. Rok wcześniej, podczas powodzi, spędziliśmy w domu tej rodziny cały dzień, bo ich zalało. Odpompowywaliśmy piwnicę. Mieszane małżeństwo - on z Azji, ona Polka. Dzieci cieszyły się, że przyjechali panowie strażacy. Najstarsze miało ok. czterech lat, najmłodsze około roku, było na rękach u mamy.
Rok później ta sama rodzina pojechała nad wodę. Mąż z żoną wyszli na brzeg rozstawiać wędki, a auto stoczyło się ze skarpy. Dzieci wydobyliśmy razem z samochodem. Matka rwała sobie włosy z głowy. Dosłownie.
Wspominałem już, że staram się nie patrzeć w twarz topielca, ale wyławianie ciała i bez tego jest bardzo silnym przeżyciem. Zwłaszcza w przypadku dzieci. Wystarczy rozpacz rodziców na brzegu. Płaczący ojcowie. Matki chowające twarz w dłoniach. Takie obrazy zostają w głowie.
A najbardziej pamiętna akcja, która zakończyła się szczęśliwie?
Pojechaliśmy na krakowski Zakrzówek. Dynamiczna akcja. Dzieci bawiły się na skalnych ścianach. Nagle jeden chłopak obsunął się do wody. Miał złamaną rękę. Drugą trzymał się kamienia i krzyczał. Mężczyzna, który nieopodal robił trening pływacki, podpłynął do niego, wziął pod pachę i czekał na służby. Przejęliśmy od niego chłopca. Gdyby nie wspomniany mężczyzna, dziecko by utonęło. Wielki szacunek.
Dlaczego tak często dochodzi nad wodą do tragedii z udziałem dzieci?
Niemal za każdą taką sytuacją stoją błędy dorosłych, przede wszystkim totalny brak nadzoru. Trudno przecież posądzać kilkulatka o brawurę. Wystarczy chwila nieuwagi.
Raz pewien mężczyzna zostawił na chwilę dziecko w wodzie i poszedł rozpalać grilla. Nagle patrzy, a w jego stronę biegnie dwóch gości: ja i jeden plażowicz. Dopiero wtedy spostrzegł, że pięć metrów od brzegu pontonik z dzieckiem się wywrócił, a jego syn wpadł do wody. Gdyby nie szybka reakcja, mogło dojść do najgorszego.
Jeśli chodzi o tragedie z udziałem dzieci, jest też inna kwestia. Pracuję na basenie, gdzie uczniowie pobliskiej szkoły przychodzą na naukę pływania. Ludzie chętnie dziś płacą, żeby posłać dziecko na naukę pływania. Ale jeśli coś jest organizowane w ramach obowiązku szkolnego, zaczynają się masowe zwolnienia z zajęć. Dzieci po trzynaście, czternaście lat. Klasa liczy 25 osób, a w wodzie jest dziesięć, reszta na brzegu. Ten nie ma czepka, tamten przeziębiony, tamta jest niedysponowana.
Nie ma w Polsce dużej świadomości i chęci, by nauczyć się pływać. Podobnie jak nie ma dbałości o sprawność fizyczną dzieci. Ze zwolnieniami na lekcjach wychowania fizycznego jest przecież to samo.
Dzieci toną wszędzie. Zarówno na dzikich kąpieliskach za miastem, jak i na zatłoczonych miejskich plażach, gdzie co chwilę można natknąć się na tablicę, by pamiętać o nadzorze nad nieletnimi. Choć są też odpowiedzialni rodzice. Podchodzą do mnie w parku wodnym: "Wie pan, muszę na kilka minut wyjść do toalety. Zerknie pan na mojego syna?".
Jak rozpoznać, że ktoś tonie?
To mit, że ktoś, kto się topi, zawsze głośno krzyczy. Najczęściej nie jest w stanie, bo woda wlewa mu się do ust. Wie pan, jak najłatwiej rozpoznać tonącego? Po oczach. Jeśli widać w nich nagły strach, to najmocniejszy sygnał, że człowiek stracił kontrolę nad sytuacją.
Nie chciałbym wrzucać wszystkich do jednego worka. Bardzo często płyniemy po kozaków, którzy wymyślili sobie, że przepłyną z punktu A do B i nagle tracą siły. Ale widzę też osoby, które pływają bardzo dobrze, a mają ze sobą bojkę. Bo myślą o własnym bezpieczeństwie.
Powiedział mi pan kiedyś: U nas to nagminne. Idzie "Janusz" w klapkach, w jednej ręce dziecko, w drugiej przenośna lodówka z browarami.
To kolejna przyczyna wypadków w wodzie obok brawury i braku wyobraźni. Niech pan idzie na polskie kąpielisko i zajrzy do śmietników przy plażach. Mnóstwo butelek, puszek po piwach. Regularnie jeżdżę nurkować do Czech, tam czegoś takiego nie ma. Ludzie są tylko ludźmi, więc zdarzają się przypadki nieodpowiedzialnego zachowania i w konsekwencji utonięcia. Ale nie ma mody, że nad wodę trzeba koniecznie wziąć czteropak.
Kolejna kwestia: ludzie mają do ratowników pretensje dosłownie o wszystko. W Internecie można znaleźć nawet filmiki, gdy dochodzi do rękoczynów. Bo zwrócono gościowi uwagę, by nie pił na kąpielisku. Przecież nie ma gorszej obelgi, niż powiedzieć "Januszowi" przy jego własnych dzieciach, że czegoś nie może albo nie powinien. Jak to?! On jest na wakacjach i za to zapłacił! Nikt mu nie będzie gadał, co ma robić! Ratownik jest w Polsce jak policjant, tyle że nic ci nie może zrobić.
Pan zetknął się z agresją na plaży?
Kiedyś pracowałem jako ratownik w Przylasku Rusieckim. Dwadzieścia metrów od strzeżonego kąpieliska pani z sześciolatkiem. Dzieciak w chińskim pontoniku, mama ściąga go sznureczkiem.
– Proszę uważać, to niebezpieczne.
– Nie jesteśmy na kąpielisku. To nie pana problem.
– Ma pani rację. Problem może być jutro. Pani będzie siedzieć zapłakana, a ja zejdę w skafandrze pod wodę.
Zaczęła mnie wyzywać, więc obróciłem się na pięcie i sobie poszedłem.
Jak ludzie reagują, gdy rozpoczynacie akcję?
Pamiętam, jak raz przyjechaliśmy na poszukiwania. Osoba utonęła dzień wcześniej, późnym wieczorem, a zgłoszenie przyszło nad ranem. Jeden z ratowników przygotowuje się do wejścia pod wodę, a kierujący akcją musi przepytać parę osób. Woda to nie ląd, nie możesz powiedzieć: "koło tamtego drzewa". Pojęcie odległości jest bardziej rozmyte. A z boku słyszymy głosy: oni nic nie robią, tylko łażą i pytają!
Podczas akcji ratunkowej zazwyczaj jest na brzegu kilka osób z telefonami, bo dobrze byłoby mieć w galerii wideo topielca. Potem przecież można to wrzucić do Internetu. Napisać, że ratownicy działali za wolno. Przepraszam, nurek z pełnym wyposażeniem nie będzie się poruszać jak David Hasselhoff biegnący z bojką przez plażę w Miami.
Życie to nie "Słoneczny Patrol". Ludzie naprawdę mają w głowie filmowy obrazek: wyciągamy topielca z wody, podpinamy pod defibrylator, strzelamy prądem, on otwiera oczy, a wieczorem pije w pobliskiej knajpie drinka z parasolką. To tak nie wygląda.
A jak?
Robiłem pierwszy stopień ratowniczy jako 16-latek. Bardzo doświadczony instruktor powiedział:
"Wbijcie sobie to do głowy: to nie tak, że będziecie wyciągać z wody tylko piękne kobiety".
Tonący łyka wodę, a każdy ma odruch krztuszenia się czy odkaszlnięcia. Bardzo często, gdy kogoś wyławiamy, ma na sobie ślady wymiocin. Nie mówiąc już o tym, że raz jako nurek wyciągałem człowieka, który najprawdopodobniej padł ofiarą morderstwa. Miał podcięte gardło. Szeroka rana cięta, tak głęboka, że można było poznać anatomię przełyku.
Jak jest pod wodą?
Ciemno i zimno. W polskich wodach widoczność jest praktycznie zerowa. Po prostu wystawiasz ręce i macasz. Jeśli nagle dotykasz jakiegoś przedmiotu, często nie wiesz, czy to ręka topielca, czy np. butelka albo badyl. Nurek pracuje w pełnej masce na tzw. łączności przewodowej. Działa to dobrze na emocje, bo cały czas możesz z kimś rozmawiać, ktoś tobą kieruje.
Gdy uda się znaleźć ciało, najczęściej słychać westchnienie ulgi. "OK, jest". Nie zdarzyło mi się nigdy złapać topielca za twarz. Łapiesz nogę, przyciągasz, widzisz jeansy i kawałek białego ciała. I już wiesz.
Zawsze myślisz, że płyniesz po obiekt, nie po człowieka. Po prostu musisz go znaleźć. Refleksje czy rozmyślania przychodzą nieco później.
Podczas każdej akcji. Ryzykujecie własnym życiem. Słyszałem historię, że gdy pewnego razu ratownicy wyłowili z wody samobójcę, jeden z ratowników dał mu w twarz: "Nie rób tego nigdy więcej!".
Pamiętam, jak zadysponowali nas na most w Łęgu. Dyżur dzień przed Wigilią. Noc, śnieg z deszczem, zimno jak cholera. Dostajemy zgłoszenie, że facet skoczył z mostu, policja już jedzie. Wisła nie była zamarznięta. Gdy dotarliśmy na miejsce, była już tam policyjna motorówka z komisariatu w Dębnikach.
Przeszukiwaliśmy brzeg. Dostaliśmy informację od świadka, że właściwie delikwent chciał się powiesić na moście, ale lina się urwała i wpadł do wody. Prawdziwe "kombo". Akcja trwała czterdzieści minut z okładem. Penetrujemy brzegi, brodzimy, szukamy w ciemności. Nagle komunikat: wracajcie na most. Policjanci z patrolu rozmawiali ze świadkiem. Powiedział, że pan zostawił na moście torbę. Policjanci ją przeszukują, w środku zdjęcia mężczyzny z tatuażem na ramieniu.
- Ty, a to nie jest gość, który nam to zgłaszał?
Zawołali faceta, poprosili, żeby rozpiął kurtkę. Tatuaż na ramieniu. Mężczyzna zgłosił nam własne "samobójstwo"! Tłumaczył się, że chciał upozorować swoją śmierć, bo ma długi. Od razu przewieźli go do szpitala psychiatrycznego. Szukaliśmy go z kolegami we czterech. Gdy się o wszystkim dowiedzieliśmy, mieliśmy mord w oczach.
Potrafię sobie tylko wyobrazić, jak taka praca obciąża głowę.
Zostają w niej przede wszystkim tragiczne historie. Pamiętam, jak mój syn miał dziesięć, dwanaście lat. Nie mówiłem mu, na czym dokładnie polega moja praca. Opowiadałem o wyławianych samochodach, a nie ciałach.
Cieszę się, że dziś w straży pożarnej coraz większą wagę przywiązuje się do stanu psychicznego nurków. Rozmawia się z nimi po trudnych akcjach, mają do dyspozycji psychologa. Za moich czasów tego nie było.
Da się w Polsce wyżyć z ratowania ludzi nad wodą?
To ciężka praca za małe pieniądze. Widzi pan w ogłoszeniu: ratownik nad morzem, 6 tys. na rękę miesięcznie. Tyle że proszę przemnożyć osiem, dziesięć godzin dziennie przez 31 dni. Pod względem finansowym ratowanie życia jest w Polsce nieopłacalne. Nie patrzy się ani na ratowników medycznych, ani wodnych. To powołanie. Można z niego żyć. Ale trzeba przepracować w miesiącu ogromną liczbę godzin.
Pan będzie w najbliższych dniach resetował głowę. Złapałem pana w przededniu urlopu. Z ratownika zmieni się pan w plażowicza.
Unikam dużych plaż, bo tam zawsze jestem w pracy. Nieustannie skanuję przestrzeń: tu czterolatek pod opieką niewiele starszego brata, kawałek dalej pan otwiera trzecie piwo, po prawej dzieciak, którego mama traci z radaru.
Dlatego, jeśli chcę iść na romantyczny spacer, nie wybieram plaży. Przecież jeśli się coś wydarzy, nie powiem, że teraz mam wolne. To obciążająca praca. Z drugiej strony fajnie jest się czasem położyć do łóżka z myślą, że uratowało się komuś życie.
Przychodzą później i dziękują za ratunek?
Mnie się nie zdarzyło. Takie rzeczy to chyba też głównie w filmach.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski