Rządowe nieloty, czyli o krok od katastrofy
O nowych maszynach dla VIP-ów mówi się od dawna. Po uziemieniu obu samolotów długodystansowych, temat ponownie powraca. Warto się zastanowić, czy nowoczesne samoloty dla VIP-ów to konieczność czy tylko fanaberia rządzących?
30.09.2009 | aktual.: 30.09.2009 11:08
16 września media podały informację, o uziemieniu obu rządowych Tu-154. Jedna z maszyn przechodzi przegląd generalny, druga od razu po powrocie z remontu zepsuła się. Trwa zatem gorączkowe poszukiwanie samolotu dla prezydenta, który we wtorek udaje się z wizytą do USA. Premier poleci do Brukseli mniejszym, za to mocno wiekowym i trapionym przez liczne usterki, samolotem Jak-40.
Obecnie 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, który realizuje loty dla najważniejszych osób w państwie posiada cztery samoloty średniego zasięgu Jak-40 wyprodukowane w 1979 roku, dwa dalekodystansowe Tu-154, wyprodukowane w 1990 roku, oraz śmigłowce. Oba wymienione typy samolotów reprezentują technikę sprzed kilkudziesięciu lat.
Co jakiś czas media podają informację o kolejnych awariach, szczególnie wysłużonych i leciwych samolotów Jak-40. Tylko wielkiemu szczęściu możemy przypisywać, że nie powtórzyła się katastrofa, w której uczestniczył ówczesny premier Leszek Miler.
Niskie zarobki pilotów, fatalny stan maszyn
O katastrofalnym stanie samolotów również może świadczyć szeroko opisywany przez media na początku 2008 roku fakt odejścia z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego kilkunastu pilotów. Powód odejścia podany przez pilotów (oczywiście nieoficjalnie) to niskie zarobki oraz… fatalny stan samolotów.
Innym aspektem są koszty eksploatacji maszyn rządowych. Jak podaje na swojej stronie internetowej Agencja Lotnicza Altair, koszt godziny lotu samolotem Tu-154 jest tylko nieznacznie mniejszy niż koszt godziny lotu o wiele większym Jumbo Jetem, czyli jednym z największych samolotów pasażerskich świata, Boeingiem 747.
Zatem dlaczego nadal nie zakupiono nowych maszyn? Od lat 90. XX w. planowano odmłodzenie parku maszyn rządowych. Niestety, do realizacji planu nie doszło z powodu braku pieniędzy w budżecie państwa, albo pojawiały się pogłoski o korupcji, co zmuszało do anulowania przetargu.
Jest jeszcze inny aspekt: opinia publiczna. Kolejne rządy obawiały się posądzenia o marnotrawienie publicznych pieniędzy na kupno drogich samolotów, gdy kraj trapią o wiele poważniejsze problemy. W razie zakupienia maszyn rzeczywiście nie trudno wyobrazić sobie nagłówki kolorowych pism: z jednej strony zdjęcie premiera lub prezydenta wysiadającego z samolotu za setki tysięcy dolarów, a obok zdjęcie emerytki podpisane - pani Barbara lat 72, miesięcznie otrzymuje 450 zł renty. Jednak te same media po ewentualnej katastrofie maszyny rządowej, w której zginie jeden z VIP-ów, będą pytały, dlaczego przez blisko 20 lat nie podjęto decyzji o wymianie samolotów.
A może w zaistniałej sytuacji polscy politycy powinny latać samolotami rejsowymi? Tego typu pomysły dość często powracają. Sondaże przeprowadzone na zlecenie różnych mediów, jednoznacznie pokazują, że społeczeństwo jest za takim rozwiązaniem. I faktycznie premier Donald Tusk na początku swojej kadencji udał się do USA samolotem LOT-u. Jednak był to wyłącznie chwyt medialny, mający pokazać „tanie państwo” według PO. Nikt rozsądny, znający temat, nie brał pod uwagę sytuacji, w której premier na stałe korzysta z samolotów rejsowych.
W dzisiejszym świecie tempo obiegu informacji jest oszałamiające. Nietrudno wyobrazić sobie delegację rządową w samolocie rejsowym, w locie trwającym sześć godzin. Samolot nie ma urządzeń do szyfrowanej transmisji, tym bardziej do przesyłu dokumentów. Delegacja ląduje w kraju przeznaczenia, ale sytuacja polityczna jest diametralnie różna niż w chwili wylotu. A członkowie delegacji nic o tym nie wiedzą. Nie mówiąc już o ochronie członków rządu, czy o głupich żartach o bombie na pokładzie samolotu…
Zatem czy musi dojść do tragedii, w której ktoś zginie, aby polscy politycy, nieważne z jakiej opcji, zdecydowali się na kupno bądź leasing nowych samolotów? Czy nadal mamy być pośmiewiskiem na salonach politycznych Europy?
Tomasz Hens