Ponury los afgańskich tłumaczy. Pomagali wojskom koalicji, teraz grozi im śmierć
Gdy zachodnie wojska w Afganistanie powoli pakują manatki, przygotowując się do wycofania z końcem roku, coraz wyraźniej widać, że talibowie wyciągają swoje macki po tysiące Afgańczyków, którzy pracowali dla sił międzynarodowych, przede wszystkim w roli tłumaczy. Czy zachodnia koalicja zdoła ich ocalić? Przed takim wyzwaniem stoi również Polska.
Sayed Szach Szarifi walczył zaciekle o wizę do Kanady. Z rodzinnego Afganistanu uciekał nie za chlebem, ale przed śmiercią.
Przez trzy lata, gdy pracował jako tłumacz dla kanadyjskich żołnierzy stacjonujących na południu Kandaharu, zarabiał obłędne jak na afgańskie warunki pieniądze - po około 650 euro miesięcznie. Czyli 10 razy tyle, co jego statystyczny rodak. Ale i warunki pracy miał cięższe, bo śmierć czyhała na niego wszędzie: kryła się pod przydrożnymi minami, siedziała na lufach karabinów wycelowanych w żołnierzy, z którymi szedł ramię w ramię, kucała za plecami lokalnych kacyków, z którymi w ich imieniu negocjował.
Przed kostuchą uciekł na drugi koniec świata. A ona nie musiała go ścigać, przeprawiać się przez ocean, zdobywać wiz. Wiedziała, gdzie uderzyć, żeby zabolało najmocniej.
Afganistan gorszy niż mafia
Kilka miesięcy po wyjeździe Sayeda jego najbliżsi otrzymali tragiczną wiadomość: kilkoro dalszych krewnych zginęło w eksplozji "ajdika" (improwizowanego ładunku wybuchowego - ang. IED). O świcie 13 maja 2013 roku wsiedli do wozu terenowego i wyruszyli w kierunku rodzinnej wsi Maruf, by złożyć kondolencje. Kilka kilometrów od celu terenówka wyleciała w powietrze. Bilans był tragiczny: dwie osoby ranne, pięć zabitych - w tym troje dzieci (najmłodsze miało osiem miesięcy, najstarsze cztery lata).
Z wypadku niemal bez szwanku wyszedł brat Sayeda, Ahmed Szach, który siedział za kierownicą. W rozmowie z kanadyjskim dziennikiem "The Star" opowiadał, jak jego najbliżsi konali przy drodze przez prawie półtorej godziny. Nikt nie chciał im pomóc. Dopiero helikopter ISAF przetransportował ich do szpitala, ale było już za późno.
Dopiero gdy Ahmed doszedł do siebie, zaczął kojarzyć fakty: dwóch mężczyzn na motocyklach, którzy podążali za nim przez kilka kilometrów i zniknęli na sekundy przed eksplozją, a wcześniej - głuche telefony albo pogróżki ekstremistów. Gdy odbierał ojciec, mówili: "Twój syn pracował dla Kanadyjczyków, a teraz uciekł do Kanady". - W ich języku to oznacza: wszyscy macie kontakty za granicą, więc zobaczymy, co się z wami stanie - opowiadał kilka tygodni przed śmiercią (zmarł w wyniku długoletniej choroby). - Nawet gdybyśmy się przenieśli na drugi koniec Afganistanu, znajdą nas. Poza tym nie stać nas na przeprowadzkę - wyjaśnił później brat Sayeda.
Artykuł zamieszczony na stronie internetowej dziennika doczekał się tylko dwóch komentarzy. Helathy Skepticism podsumował tragiczną historię rodziny Sayeda tak: "Afganistan jest gorszy niż mafia. Gdy już tam jesteś, nie masz żadnej drogi ucieczki".
Teraz, gdy wojska ISAF (Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa), powoli pakują manatki, przygotowując się do wycofania z końcem roku, coraz wyraźniej widać, że ta mafia już wyciąga swoje macki po tysiące Afgańczyków. Czy zachodnia koalicja zdoła ich ocalić?
"Talibowie wybiją nas jak muchy"
Od liczb podawanych na oficjalnej stronie Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa kręci się w głowie. Wiadomo, że obecnie na misji służy ponad 51 tysięcy żołnierzy z 48 krajów. Ale trudno obliczyć, ilu łącznie przewinęło się przez Afganistan w ciągu 13 lat - takie szczegółowe podsumowania będą z pewnością dostępne dopiero na początku przyszłego roku.
O ile w danych tych można się jeszcze połapać, to już w liczbie cywilów pracujących dla zachodniej koalicji - już nie, bo rządy koalicyjne nie podają szczegółowych informacji, zasłaniając się kwestiami bezpieczeństwa. Są wśród nich sanitariusze, lekarze, robotnicy, kucharze, kierowcy i przede wszystkim tłumacze, pracujący nie tylko dla wojska, ale i zagranicznych dziennikarzy. Wszyscy znajdują się na celowniku talibów.
Tylko w 2012 roku w planowanych zamachach (nie mylić z "wypadkami przy pracy") z rąk fundamentalistów zginęło ponad tysiąc cywilów. - To taktyka zastraszania i terroru. W ten sposób (talibowie) próbują zmusić ludzi, by opowiedzieli się po ich stronie, ewentualnie pozostali neutralni - ocenia Georgette Gagnon z biura Wysokiego Komisarza do spraw Praw Człowieka w Afganistanie. Przykładów nie brakuje. Zmasakrowane, podpalone i upchnięte do worka zwłoki Nura Ahmada Nuriego, lokalnego dziennikarza i tłumacza pracującego dla "New York Timesa", zostały znaleziony na przedmieściach Laszkargah (stolicy prowincji Helmand). - Gdy znaleźliśmy ciało około godziny siódmej wieczorem, myśleliśmy, że w worku jest bomba. Poprosiliśmy naszych techników, by to sprawdzili, ale gdy otworzyli worek, okazało się, że jest w nim ciało dziennikarza - wyjaśnił w rozmowie z "Guardianem" Ahad Czupan, rzecznik komendanta policji w Helmandzie.
I to wszystko tuż pod nosem brytyjskich żołnierzy, którzy strzegą prawa i porządku w prowincji od dobrej dekady. W całym Afganistanie podobny los spotkał dotąd kilkuset tłumaczy. Nie dziwi więc, że zamieszczony na Facebooku apel organizacji prawniczej Iraqi Refugee Assistance Project, która zaproponowała, że weźmie pod swoje skrzydła także afgańskich tłumaczy, starających się o amerykańskie wizy, spotkał się z natychmiastowym odzewem. W ciągu tygodnia IRAP otrzymała ponad sto dramatycznych zgłoszeń. To tylko jeden z dowodów na to, że pozostali przy życiu odliczają dni do końca misji ISAF jak do zaplanowanej egzekucji.
Abdul, który pracował przez kilka lat dla Bundeswehry, nie ma złudzeń, co się z nimi stanie, gdy koalicjanci wyjadą. - Talibowie wybiją nas jak muchy.
Zostawieni na pastwę losu
Abdul w rozmowie z "Der Spiegel" mówi też, że latami marzył o Afganistanie jako kraju stabilnym i spokojnym, gdzie śmierć nie czyha za każdym rogiem, rodzice mogą posyłać córki do szkół, są porządne drogi i szpitale. Gdy podpisywał kontrakt z Bundeswehrą, wierzył, że dokłada tym samym swoją cegiełkę do budowy nowego Afganistanu. To z niemieckimi żołnierzami wypił pierwsze w życiu piwo i to oni sprezentowali mu pierwszy tort urodzinowy. Mówi o nich: "Byli moimi przyjaciółmi".
Ale ich już nie ma, wrócili do domów, została tylko fatamorgana szczęśliwego Afganistanu, utkana z marzeń. Został też Abdul, jego strach i tęsknota za maleńką córeczką i żoną. One mieszkają w Kunduzie (dla własnego bezpieczeństwa), Abdul wyjechał do Kabulu (dla bezpieczeństwa swojego i ich). Ale i tak jego żona nie może uwolnić się od jego odium, bo sąsiedzi wytykają ją palcami. Mówią, że kocha zdrajcę.
Takich "sprzedawczyków" zostało po niemieckim kontyngencie w Afganistanie około 1,7 tysiąca (w tym ponad 500 tłumaczy). Ich strach wszedł w reakcję z rozgoryczeniem i, jeszcze rok temu, wybuchał przed bazą wojskową w Kundzie. Każdego dnia zbierało się przed nią od kilkunastu do 40 demonstrantów. Przynosili plakaty, błagali, krzyczeli: "Chcemy żyć!". Na spotkaniu w Kabulu argumentowali: "Czy nie mówiliście, że nie wyjedziecie, dopóki nie będzie tu pokoju?" albo "Wycofujecie się, a nas zostawiacie na pastwę losu".
Ale dowódcy kontyngentu odgrodzili się od nich grubym murem. Nie tylko milczenia - naprędce wybudowali prawdziwy, dodatkowo. A później dowództwo Bundeswehry i władze krajowe odwróciły się do nich plecami. Na pożegnanie wysłali notkę, że są "świadomi szczególnej odpowiedzialności za lokalnych pracowników", ale otwarcie granicy dla tłumaczy będzie rozważane tylko "gdy pojawi się konkretny dowód, że zagrożenie dla (ich) życia i zdrowia jest większe niż przeciętne w Afganistanie".
Przez ponad rok wnioski były jednak konsekwentnie odrzucane. Władze w Berlinie mówiły tym samym ludziom, którzy ryzykowali życiem dla niemieckich żołnierzy: sorry, mogłoby być gorzej. - Maur zrobił swoje, Maur może odejść. To nie do przyjęcia! - podsumował tę politykę Elke Hoff, rzecznik FDP (Wolnej Partii Demokratycznej).
W końcu, w październiku ubiegłego roku, pod wpływem nacisków rząd w Berlinie okazał łaskę: uznał, że na wizę zasługuje 184 byłych afgańskich pracowników. To dokładnie co dziesiąty z afgańskich cywilów, którzy nadstawiali dla niemieckich żołnierzy karku.
Farad, który na tej loterii wyciągnął pusty los, marzy: - Gdybym tylko mógł pracować dla Amerykanów…
Bo Biały Dom już od dawna chwali się, że swoich sojuszników z Iraku i Afganistanu przyjmuje z otwartymi ramionami.
Amerykański sen
Amerykanie faktycznie wzięli sobie do serca groźby talibów, którzy zapewniają, że śmierci nie umknie nikt, kto "kolaboruje z wrogiem". Już w 2009 roku Kongres przegłosował Afghan Allies Protection Act, na mocy którego zostanie wydanych około 8700 wiz w trybie przyspieszonym.
Ale w cztery lata, do grudnia 2013 roku, przyznano ich zaledwie 1900 - reszta, pięć tysięcy wniosków, utknęła w biurokratycznym limbo. "Ambasada w Kabulu odrzuca aplikacje jako rzekomo nie potwierdzające w wystarczającym stopniu zagrożenia. A te, które zostają wysłane do Stanów Zjednoczonych, zalegają miesiącami, jeśli nie latami" - zauważa w komentarzu redakcyjnym "Bloomberg". Na decyzję czeka Szafik Nazari. Zanim podpisał kontrakt z US Army, agencje wywiadowcze przetrząsnęły jego życiorys. Później dostał karabin maszynowy i rozpoczął służbę. W ciągu kilku lat wziął udział w około 200 zadaniach bojowych. Za swoje oddanie i odwagę został nagrodzony: ma swobodny dostęp do pilnie strzeżonej bazy w Kabulu i ponad 70 listów polecających od amerykańskich oficerów.
Dla Departamentu Stanu to jednak za mało. Na decyzję o przyznaniu wizy czeka od pięciu lat - znacznie dłużej niż Sardar Chan ("tylko" dwa lata), który śmieje się, że przez ten czas od sprawdzania strony internetowej Special Immigrant Visa zdążył nabawić się "syndromu SIV". - Dowiedliśmy już naszej uczciwości i lojalności wobec Stanów Zjednoczonych. Prosimy teraz tylko o jedno: Stany Zjednoczone się zrewanżowały - mówi w rozmowie z "Los Angeles Times".
Jarrett Blanc, specjalny przedstawiciel do spraw Afganistanu i Pakistanu w Departamencie Stanu zapewnia, że urzędnicy pracują na zwiększonych obrotach. Przekonuje: w ciągu ostatnich trzech miesięcy roku fiskalnego (czyli do 1 października 2013 roku), wydali więcej decyzji niż przez cztery lata łącznie.
Jednak kazus Iraku nie napawa optymizmem: po wycofaniu amerykańskich wojsk w 2010 roku, tylko ułamek z ponad 20 tysięcy wniosków wizowych złożonych w ramach Refugee Crisis in Iraq został rozpatrzony pozytywnie. "Sekretarz stanu John Kerry, weteran Wojny w Wietnamie, powinien zdawać sobie sprawę z długu, jaki mamy wobec obcokrajowców, którzy pomogli nam w czasie wojny. Fiasko przyspieszenia procedury wydawania wiz złamie wiarę nie tylko naszych afgańskich sojuszników, ale również amerykańskich żołnierzy i marines, których pomogli chronić" - komentuje "Bloomberg".
Walka z biurokracją
O były personel postanowiły zatroszczyć się również m.in. Szwecja, Australia, Nowa Zelandia i Wielka Brytania. - W takim środowisku tłumacz jest niezbędny. Jeśli chcemy być zdolni do działania i rekrutowania ludzi w przyszłości w jakimkolwiek kraju, tłumacze muszą czuć, że troszczymy się o nich - wyjaśnia w rozmowie z dziennikiem "Dagens Nyheter" dowódca szwedzkiej armii Sverker Göransson. Tylko że droga wiodąca od słów do czynów jest kręta i wyboista. Gdy latem 2012 roku 24 afgańskich tłumaczy złożyło podania o szwedzkie wizy, w odpowiedzi przeczytali, że aplikacje muszą wypełnić osobiście... w Szwecji.
Sprawy mają się kiepsko również w Australii, która przeznaczyła dla afgańskiego personelu 800 wiz. Procedury ciągną się jednak miesiącami. - Musimy się z tym uporać, bo w tym przypadku opóźnienie oznacza śmierć - uważa parlamentarzystka Sarah Hanson-Young. Przekonał się o tym jeden z instruktorów prowadzonej przez australijską armię szkoły treningowej w Kamp Holland. W rozmowie z "The Sudany Morning Herald" opowiada, że już raz cudem uszedł z życiem z zamachu na jego życie przygotowanego przez talibów. Dla Australijczyków pracował przez sześć lat.
Nieco lepiej z problemem uporała się Wielka Brytania. Nieco - bo minister ds. imigracji Mark Harper ogłosił co prawda, że rząd wyasygnował 60 milionów funtów na pomoc w osiedleniu się na Wyspach Brytyjskich ponad trzech tysięcy osób - afgańskich pracowników z rodzinami, ale tylko tych, którzy spełnią określone kryteria: pracowali dla Brytyjczyków przynajmniej przez rok i byli zatrudnieni w dniu 19 października 2012 roku. Jeśli ktoś odsłużył tylko 364 dni albo rozwiązał kontrakt 18 października, może liczyć co najwyżej na 18-miesięczną odprawę albo sfinansowanie studiów w Afganistanie. Czyli właściwie na nic.
- Nie sądzę, by ktokolwiek, kto jest w podobnej sytuacji, był tym zainteresowany - mówi w rozmowie z BBC Mansur, który pracował z Brytyjczykami od 2008 do 2010 roku. Później zrezygnował, bo talibowie zdobyli jego numer i zaczęli wydzwaniać z pogróżkami.
Rosa Curling z kancelarii Leigh Day and Co, która reprezentuje część afgańskiego personelu, uważa, że to farsa. - Talibowie nie wybierają swoich celów w oparciu o daty rozpoczęcia czy zakończenia współpracy! - mówi w rozmowie z portalem workpermite.pl.
Dlatego 14 sierpnia ubiegłego roku na biurku brytyjskiego premiera Davida Camerona wylądowała lista 60 tysięcy nazwisk. To petycja, pod którą podpisali się ci, dla których życia ludzkiego nie da się zamknąć w rubryczkach. I którzy uważają, że Wielka Brytania ma wobec Afgańczyków "olbrzymi dług". Odpowiedzi na razie brak.
Polski problem
Nie wiadomo, jak z tej patowej sytuacji wybrnie Polska. Rzecznik prasowy Dowództwa Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych ppłk Piotr Walatek wyjaśnia, że zdecydowana większość personelu była zatrudniona do służby przy polskim kontyngencie przez ISAF. Polacy bezpośrednio podpisali umowy z 21 tłumaczami - ale żaden z nich nie był miejscowym. Po zakończeniu misji wrócą więc do domów. Co z resztą? - Pogłoski o zagrożeniu docierają do nas, ale nie bezpośrednio, bo oficjalnie są oni zatrudnieni przez stronę amerykańską - wyjaśnia.
W maju 2012 roku minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak zapewnił, że zostanie opracowany program pomocy dla pracowników kontyngentu, którzy nie są obywatelami Polski. - Staramy się wyciągnąć wnioski z tego, co było po Iraku, z błędów też, nikt tego nie ukrywa. Generalnie nasze przekonanie jest takie - ale zależy to od samych zainteresowanych i ich rodzin - że najlepszym wariantem jest zapewnienie finansowania i startu w innym kraju, który jest zbliżony kulturowo - wyjaśnił w swoim oświadczeniu na forum sejmu.
To wariant najlepszy - i właściwie jedyny. Alexander Perkins, brytyjski żołnierz, który zbiera podpisy pod petycją do rządu w Londynie o przyznanie wiz wszystkim Afgańczykom, bez względu na czas terminowania przy kontyngencie, przekonuje: "Mój pradziadek Winston Churchill, który sporą część swojej kariery spędził w armii, byłby zszokowany sposobem, w jaki sposób nasz rząd traktuje ludzi, którzy ryzykowali dla nas życiem".
Pod jego wnioskiem podpisało się ponad 100 tysięcy osób. Większość z nich przekonuje: To obowiązek moralny. Tylko i aż.
Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski