Marcin Wolski: solidaryca i chorągiewka
Tego roku, mimo że rocznica wcale nie okrągła, zaroiło się od napisów "solidarycą" i charakterystycznych chorągiewek nawet w gazetach, które już dość dawno temu "przeprosiły za Solidarność" i odcięły się od wielkiego patriotycznego zrywu, dzięki któremu (skądinąd) mogły zaistnieć.
Nie ulega wątpliwości 4 czerwca jest najważniejszą z dat polskiego przełomu. "Wielki niemowa” - naród przemówił! Nie tylko pozwolił stronie opozycyjnej zgarnąć wszystko co było do wzięcia, ale wykosił listę krajową, eliminując ówczesne PZPR-owskie kierownictwo z sejmu.
Niestety, odpowiedzią na to doniosłe zdarzenie nie był powszechny tryumf, ale strach solidarnościowej ekipy (a przynajmniej jej części dogadanej w Magdalence), strach przed sukcesem. Podpowiadanie władzy co robić, żeby nie przerżnąć do końca, nadludzkie wysiłki żeby jednak wybrać Jaruzelskiego na prezydenta. To wtedy pojawiło się nieszczęsne pacta sunt servanda (czyli umów należy dotrzymywać). Jakie pacta? Kogo z kim? To nie były "wysokie układające się strony", ale kontrakt pana z niewolnikiem na temat częściowego poluzowania obroży, wytrych do wolności.
Historycy, a tych w naszej opozycji nie brakowało, wiedzieli, że podczas przełomu najważniejsze są pierwsze godziny i dni. Ile wyszarpiesz, to twoje. Potem zaczynają się pełzające kontrrewolucje.
Oczywiście można na usprawiedliwienie ówczesnych doradców Wałęsy powiedzieć, że nie znali słabości przeciwnika, że ciągle istniał Związek Radziecki, Układ Warszawski, a wydarzenia z Placu Tiananmen dowodziły możliwości "wariantu chińskiego". Przypominam sobie własne odczucia tamtego czasu. Też bałem się rewolucji, wielkiego gniewu ludu, wieszania zdrajców (prawdziwych bądź urojonych) .
Dziś uważam, że trzeba było zaryzykować – nasze społeczeństwo nie przypominało ludu francuskiego doby wielkiej trwogi. Istniał potężny amortyzator w postaci polskiego Kościoła. Zresztą nie mówmy o rewolucji, wystarczyło zastosowanie permanentnego pressingu – dociskanie "czerwonego" ile się da. W razie konieczności odpuszczanie.
Podejrzewam, że Geremek i Mazowiecki potrafili grać w brydża. Koroną tej gry jest impas i przymus. Zamiast myśleć za komuchów, winni kierować się interesem Polski. W sytuacji rozbitej partii, przestraszonych służb, do końca 1989 roku powinno być po wyborach. Kiedy padł mur berliński, wybrano Havla i rozstrzelano Ceaucescu nie było na co czekać.
W swojej powieści "Cud nad Wisłą" przedstawiłem w formie satyrycznej co by się zdarzyć mogło i gdzie mogliby być dzisiaj. 4 czerwca mógłby być dziś dniem wesołych zabaw i festynów przeważającej części rodaków, a nie dniem, w której jedni obchodzą historyczny moment, który zmarnowali, a drudzy wolą wspominać obalenie rządu Olszewskiego, które było krokiem do "aksamitnej restauracji".
Mam prawo tak pisać, bo w tamtym czasie sądziłem, że racja jest po stronie uczestników "nocnej zmiany” – że wiedzą co robią, że chodzi im o Polskę, o odpowiedzialność, że lista agentów jest prowokacją, bo przecież niemożliwe, żeby tacy bohaterowie... Gotów byłem nawet wyśmiewać spiskowe teorie dziejów, choć właśnie dzieje uczą, że spiski trwają nieustannie, a prawda przeważnie jest gorsza niż najgorsze plotki na jej temat.
Marcin Wolski dla Wirtualnej Polski