ŚwiatKorea Północna jak beczka prochu. Będzie kolejna prowokacja?

Korea Północna jak beczka prochu. Będzie kolejna prowokacja?

Kiedy północnokoreański reżim zaprosił zagranicznych dziennikarzy na "wielkie i ważne wydarzenie", wszyscy spodziewali się kolejnego kroku wzmagającego już i tak wielkie napięcie w regionie. Okazało się, że wydarzeniem tym było...otwarcie nowej ulicy w Pjongjangu. Ale eksperci podejrzewają, że to nie koniec niespodzianek Kim Dzong Una. I mogą one mieć bardzo poważne konsekwencje.

Korea Północna jak beczka prochu. Będzie kolejna prowokacja?
Źródło zdjęć: © East News
Oskar Górzyński

Ciemne chmury wokół sytuacji na Półwyspie Koreańskim wiszą od tygodni, ale wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie dojdzie do kolejnej niebezpiecznej eskalacji napięć. W poniedziałek Korea Południowa ostrzegła Waszyngton, że reżim Północy planuje nowe prowokacje. Według analizy zdjęć satelitarnych przeprowadzonej przez ekspertów think-tanku 38 North, będzie to prawdopodobnie kolejna, szósta już podziemna próba nuklearna Korei Północnej. Obawy te potwierdziła państwowa rozgłośnia Voice of America, według której administracja USA jest przekonana, że ładunek atomowy jest już gotowy i może zostać zdetonowany w sobotę. Kim Dzong Un ma w ten sposób uczcić rocznicę urodzin swojego dziadka i pierwszego przywódcę komunistycznego reżimu, Kim Ir-Sena.

Nowa rzeczywistość

- Obserwując to, co się dzieje z Kim Dzong Unem odkąd objął władzę, wiele wskazuje na to, że jest gotów to zrobić, a nawet uderzyć - mówi WP prof. Bogdan Góralczyk, sinolog i były ambasador RP w Bangkoku. - To polityk nieprzewidywalny, impulsywny, który nie słucha się nikogo. Tymczasem jest w absolutnie nowej sytuacji, bo nigdy wcześniej nie wisiało nad nim egzystencjalne zagrożenie - dodaje.

Zagrożeniem tym są Stany Zjednoczone, które za sprawą wypowiedzi prezydenta Trumpa i sekretarza stanu Reksa Tillersona dały znać, że nie będą tolerować dalszych prowokacji i kolejnych testów rakiet i bomb nuklearnych. I za każdym razem podkreślają, że w grę wchodzą wszystkie opcje - w tym opcja siłowa. Na potwierdzenie tych zapowiedzi Trump polecił wysłać w okolice koreańskich wód lotniskowiec USS Carl Vinson wraz z grupą okrętów podwodnych o napędzie jądrowym typu Ohio.

Deklaracje te budzą niepokój wśród sąsiadów Korei Północnej, bo to oni prawdopodobnie odczuliby konsekwencje ataku. Stolica Korei Południowej Seul jest w zasięgu północnokoreańskiej artylerii; Pjongjang dysponuje też około 350 rakietami o zasięgu pozwalającym na uderzenie w Japonię. Jak powiedział w czwartek japoński premier Shinzo Abe, rakiety te mogą zawierać głowice z bronią chemiczną. Co martwi jeszcze bardziej, reżim jest też w stanie umieścić na pociskach bliskiego i średniego zasięgu ładunek nuklearny. Jednak to właśnie arsenał tych głowic byłby celem jakiegokolwiek ataku USA - choć to, czy możliwe jest zniszczenie ich wszystkich wcale nie jest pewne.

Same Stany Zjednoczone nie są zagrożone odwetem Korei Północnej, bo Pjongjang nie opracował jeszcze techniki miniaturyzacji ładunków jądrowych w stopniu pozwalającym na umieszczenie ich w głowicy międzykontynentalnej rakiety balistycznej (ICBM)..

Zarówno Seul jak i Tokio wyraziły w ostatnich dniach nadzieję, że Waszyngton nie zdecyduje się na atak bez uprzednich konsultacji z nimi.

Obraz
© WP.PL | Izabela Procyk-Lewandowska

Na Chiny nie można liczyć?

Ale Trump wielokrotnie podkreślał, że jest gotowy samodzielnie rozwiązać problem Korei Północnej. Stanowiska tego nie zmieniły przyjazne i dobre rozmowy z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem, najpierw w rezydencji Trumpa w Mar-a-Lago na Florydzie, a potem w środowej rozmowie telefonicznej.

- Najwyraźniej obie strony się nie dogadały w sprawie Półwyspu Koreańskiego, bo Trump potwierdził, że jest gotów zrobić to sam, tymczasem Pekin naciska na pokojowe rozwiązanie - mówi Góralczyk.

Waszyngton upiera się, że to do Chin, jako największego partnera i sponsora Pjongjangu, należy obowiązek wpłynięcia na reżim Kima, by zrezygnował z rozwijania swojego arsenału nuklearnego i rakietowego. I faktycznie są pierwsze sygnały, że Pekin podjął wzmożone próby w tym kierunku: import północkoreańskiego węgla do Chin - jednego z głównych źródeł dochodu Pjongjangu - znacząco spadł, zaś w środę kontrolowany przez Komunistyczną Partię Chin Dziennik Ludowy opublikował apel nawołujący Koreę Północną do zawieszenia programu atomowego w zamian za chińskie gwarancje bezpieczeństwa. Te próby mają jednak małą szansę powodzenia.

- Chiny układały się z Kim Ir-Senem, miały duży wpływ na Kim Dzong Ila, ale na obecnego przywódcę nie mają bezpośredniego przełożenia. Dowodem na to było zgładzenie przez Kim Dzong Una swego przyrodniego brata Kim Dzong Nama, będącego pod ochorną chińskich służb - ocenia Góralczyk. - Jedyne, co Chiny mogą zrobić, to wstrzymać współpracę gospodarczą. Ale wynikiem może być upadek reżimu, co byłoby dla Pekinu fatalne, bo oznaczałoby destabilizację i falę uchodźców - wyjaśnia.

Trump przyznał, że zdał sobie sprawę z tych ograniczeń za sprawą rozmowy z Xi Jinpingiem w wywiadzie dla "Wall Street Journal".

- Po 10 minutach rozmowy, zrozumiałem, że to nie jest takie proste - powiedział dziennikowi Trump. - Byłem mocno przekonany, że Chiny mają ogromny wpływ, ale okazuje się, że nie jest tak, jak by można było pomyśleć - wyznał.

Mimo to, prezydent USA nie zrezygnował z opcji siłowej. Co stawia Trumpa i Kim Dzong Una w niebezpiecznym impasie, którego zakończenie trudno przewidzieć

- Wydaje mi się, że jeżeli komuś szybciej puszczą nerwy, to Kim Dzong Unowi. Ale Trump pokazał w Syrii, że zdolny jest do niekonwencjonalnych działań, do których nie był zdolny jego poprzednik - ocenia prof. Góralczyk. - W gruncie rzeczy mamy do czynienia z dwoma stronami, które są nieprzewidywalne, dlatego sytuacja jest groźna i trudno przewidzieć, czym może się skończyć - dodaje.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Donald Trumpkim dzong unKorea Północna
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (108)