Korea Północna zapowiada test rakiety międzykontynentalnej. Być może nikt jej nie powstrzyma
Korea Północna jest gotowa do przeprowadzenia testu międzykontynentalnej rakiety balistycznej, której zasięg sięga Stanów Zjednoczonych - poinformowała północnokoreańska agencja KCNA. To przełomowe wydarzenie dla koreańskiego programu nuklearnego, które przybliża świat do progu wojny. Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że Kim Dzong Un nigdy nie powściągnie swych nuklearnych ambicji.
"Rakieta KM-08 może zostać wystrzelona w dowolnej chwili i w dowolnym miejscu, o jakim zadecyduje najwyższa kwatera główna KRLD" - napisała w niedzielnym komunikacie agencja. Wcześniej, w uroczystym przemówieniu noworocznym na temat międzykontynentalnego pocisku wypowiadał się Kim Dzong Un, który oznajmił, że projekt jest w swojej końcowej fazie.
Zdaniem większości ekspertów, północnokoreański dyktator tym razem nie blefuje. W minionym roku Pjongjang przeprowadził szereg testów kluczowych elementów rakiety: napędu, paliwa i systemu ochrony termicznej, które udowodniły, że prace nad konstrukcją pocisku zdolnego do dosięgnięcia Ameryki są rzeczywiście zaawansowane, a do pełnego sukcesu brakuje dwóch elementów: miniaturyzacji ładunku atomowego oraz sprawdzenie rakiety w locie. Koreańczycy zapewniają, że ten pierwszy krok już zrobili i są w stanie umieścić go w rakiecie (choć akurat deklaracja ta jest na razie niemożliwa do zweryfikowania). Teraz zamierzają wykonać ten drugi.
- W orędziu noworocznym Kim Dzong Un mówił, że program naziemnych rakiet balistycznych KM-08 ma być gotowy do 2020. Ale możliwe, że stanie się to wcześniej, bo zdarzało się, że północnokoreański reżim zaskakiwał wszystkich, np. dokonując niezapowiedzianych prób jądrowych - mówi WP dr Nicolas Levi, ekspert Centrum Studiów Polska-Azja. Dodaje jednak, że równie możliwy jest też scenariusz, w którym prace nad rakietą będą się przedłużać. Levi zaznacza, że stan zaawansowania prac nad rakietami balistycznymi potwierdza zeszłoroczna próba wystrzelenia pocisku typu woda-ziemia z okrętu podwodnego, nawet jeśli wówczas zakończyła się fiaskiem.
Dlatego choć udoskonalenie północnokoreańskiego pocisku do stanu, w którym mógłby zostać użyty jako nośnik głowicy nuklearnej może zająć jeszcze lata, to wykonanie testu będzie stanowić ważny kamień milowy w rozwoju programu rakietowego Pjongjangu. Zaś już sama próba może mieć znaczące skutki dla bezpieczeństwa międzynarodowego. W poniedziałek szef Pentagonu Ash Carter zapowiedział, że USA zestrzelą testowaną rakietę, jeżeli zostanie wystrzelona w kierunku terytorium Ameryki lub jednego z jej sojuszników. Jeszcze dalej w deklaracjach poszedł prezydent-elekt Donald Trump, który - jak się wydaje - za pośrednictwem Twittera wyznaczył Korei Północnej "czerwoną linię". "Korea Północna właśnie oznajmiła, że jest w końcowej fazie rozwoju broni nuklearnej zdolnej do dosięgnięcia części Stanów Zjednoczonych. Nie dojdzie do tego!" - napisał nowy prezydent.
Problem w tym, że dotrzymanie tej obietnicy przez USA będzie niezwykle trudne, a nieobliczalność północnokoreańskiego despoty sprawia, że radykalne posunięcia mogą mieć potencjalnie katastrofalne konsekwencje. Co więcej, jak podkreślają eksperci, amerykańska tarcza antyrakietowa chroniąca przed pociskami najdalszego zasięgu nie jest niezawodna, a jeśli rakieta zostanie wystrzelona w kierunku południowym, może być nieosiągalna dla amerykańskich systemów. Uderzenie prewencyjne w rakietowe instalacje stanowiłoby natomiast akt wojny, który w dodatku tylko w niewielkim stopniu ograniczyłby możliwości do wystrzelenia pocisków. To z uwagi na prawdopodobne rozproszenie i tajność programu rakietowego KRLD. Natomiast reakcja reżimu w Pjongjangu na taką ewentualność jest właściwie niemożliwa do przewidzenia. Eksperci szacują, że Korea Północna już teraz może mieć nawet do kilkunastu ładunków nuklearnych i prawdopodobnie jest w stanie załadować je na rakiety krótkiego i średniego zasięgu, co pozwoli na uderzenie np. w
Koreę Południową czy Japonię.
To zaś oznacza, że jedyną drogą pozostają sankcje. Jednak i ten instrument ma duże wady. Jeszcze w grudniu ONZ zaostrzyło restrykcje gospodarcze za wrześniową próbę nuklearną, znacząco ograniczając - przynajmniej na papierze - źródła przychodów dla północnokoreańskiego reżimu. Jednak sankcje często okazują się "dziurawe", głównie za sprawą postawy Chin, które w dużej mierze odpowiadają za stosowanie sankcji i które często przymykały na nie oko. To w ostatnich latach zaczęło się zmieniać: Pekin znacznie ochłodził swoje stosunki z Pjongjangiem, otwarcie grożąc że przez swój upór w dążeniu do statusu mocarstwa nuklearnego ściąga na siebie "wyrok śmierci". Jednak zdaniem Nicolasa Leviego, mimo tych ostrzeżeń Chiny nie opuszczą swojego sojusznika.
- Chiny po prostu potrzebują Korei Północnej, bo obawiają się zjednoczonej silnej i prozachodniej Korei, a także zalewu imigrantów z Północy w razie dezintegracji reżimu - mówi Levi.
Poza tym, jak tłumaczy ekspert Brookings Institution Jonathan Pollack, wszystko wskazuje na to, że nawet presja ze strony głównego partnera nie jest w stanie ochłodzić ambicji Kim Dzong Una.
W rezultacie, choć do uzyskania przez Pjongjang możliwości uderzenia nuklearnego przez ocean może minąć jeszcze kilka, a nawet kilkanaście lat, to szanse na jego powstrzymanie w sposób pokojowy są niewielkie. Dlatego niektórzy eksperci i komentatorzy są przekonani, że perspektywa Korei Północnej jako pełnoprawnego mocarstwa nuklearnego jest prawie nieunikniona. Potwierdza to też były północnokroreański dyplomata Thae Yong-ho, który w sierpniu uciekł z londyńskiej ambasady KRLD i znalazł azyl w placówce Korei Południowej. - Tak długo, jak Kim Dzong Un jest u władzy, Korea Północna nie pozbędzie się broni nuklearnej, nawet jeśli zaoferuje się mu bilion czy 10 bilionów dolarów w zamian - powiedział podczas niedawnej konferencji prasowej uciekinier. Tego samego zdania jest dr Levi.
- Ten program nigdy nie zostanie powstrzymany i nie ma szans, by przekonać do tego reżim. Dla niego to bezcenna karta przetargowa i gwarancja przetrwania - podsumowuje.