PolskaKim jest Jan Sz., właściciel klubów Cocomo?

Kim jest Jan Sz., właściciel klubów Cocomo?

Pedofilska pornografia, pigułki gwałtu i gigantyczne rachunki za alkohol dla klientów. Co jest wspólnym mianownikiem? Kontrowersyjny przedsiębiorca z Krakowa, który prowadzi sieć klubów nocnych, a wcześniej miał kierować największą mafią tłumaczeniową. Sam mówi, że jest niewinny.

Kim jest Jan Sz., właściciel klubów Cocomo?
Źródło zdjęć: © PAP | Wojciech Pacewicz

17.04.2014 | aktual.: 18.04.2014 07:33

- Szukasz towarzystwa na wieczór? – pyta mnie młoda kobieta na Drodze Królewskiej w Krakowie. W ręku trzyma różową parasolkę z logo sieci klubów nocnych. Jest jedną z kilkunastu osób, które tego wieczoru próbują mnie zachęcić do skorzystania z ekskluzywnych pokazów go-go w klubie Cocomo. Zabrałem ulotkę, ale odmówiłem wejścia do lokalu Jana Sz.

Właściciel agencji reklamowo-marketingowej Event, kierującej siecią klubów jest wyjątkowo tajemniczą osobą i mimo wielokrotnych prób kontaktu nie udało mi się z nim porozmawiać. W wydanym oświadczeniu Jan Sz. napisał, że "w związku z licznymi artykułami prasowymi oraz audycjami telewizyjnymi dotyczącymi działalności klubów Cocomo, które w naszej ocenie nierzetelnie i jednostronnie negatywnie przedstawiają działalność spółki i jej pracowników Zarząd Spółki podjął decyzję o zaniechaniu dalszych kontaktów z dziennikarzami". Więcej szczęścia mieli dziennikarze TVN, którzy spotkali trzydziestolatka w sanktuarium w Łagiewnikach, na mszy .

- Ja jestem bardzo mocno wierzącym człowiekiem. Ja się tego absolutnie nie wstydzę, ani się z tym nie afiszuję. Przychodzę od czterech lat na tą samą mszę świętą, w tym samym kościele. Wzięło się to stąd, że jak siedziałem w więzieniu, oglądałem mszę w telewizji. I postanowiłem sobie, że jak wyjdę z więzienia, to nie opuszczę żadnej. Stąd zawsze jestem w Łagiewnikach na siódmą – mówi Jan Sz. dziennikarzom o swojej religijności.

Mówiąc o sobie zaznacza, że pochodzi z biednej krakowskiej rodziny. - Jak ćwiczyłem judo w młodości, to koledzy jeździli na treningi tramwajem, a ja mówiłem, że się przejdę dla zdrowia, bo nie było mnie stać na bilet. Studiowałem przez rok towaroznawstwo na Politechnice Krakowskiej, ale zrezygnowałem ze studiów. Nie byłem w stanie pogodzić ich z pracą – wyznaje. - Ja nie mam przyjaciół. I nie chcę mieć przyjaciół. Wie pan, jak to jest z przyjaciółmi, tak jak na zabawie weselnej: muzyka gra i wszyscy tańczą, jest fajnie. Muzyka przestaje grać i zostaje jedno miejsce mniej niż jest ludzi na parkiecie. Wszyscy przyjaciele siadają a jeden zostaje na środku. I tym jednym byłbym ja – dodał z uśmiechem.

Jan Sz. kilka lat temu został skazany za skręcenie kręgosłupa Magdzie S. i pobicie Rafała B.

Miliony na barze

Od kilku tygodni wokół klubów i Jana Sz. pojawia się wiele kontrowersji. Klienci mówią o „urwanych filmach” i niebotycznie wysokich rachunkach wystawianych w klubach nocnych.

- W Krakowie prowadzone są trzy postępowania dotyczące niekorzystnego rozporządzenia mieniem związane z siecią klubów nocnych – mówi Bogusława Marcinkowska, rzecznik prasowa Prokuratury Okręgowej w Krakowie. – Najniższa kwota kwestionowana to 4,3 tys. złotych, najwyższa to 98 tys. złotych. Ta druga dotyczy obywatela Szwecji, który nic nie pamięta z nocy. Nie wyklucza że zamawiał, ale twierdzi, że go doprowadzono do wyzyskania.

W całej Polsce toczy się ok. 50 podobnych postępowań. Najwyższy rachunek, który znalazł się po lupą śledczych opiewa na blisko milion złotych. Koszt rekordowego drinka wyniósł prawie 90 tys. złotych. We wszystkich przypadkach ofiary nie pamiętają, kiedy i jak płaciły za alkohol, nad ranem budziły się z obciążeniami swoich kont. W sprawie zatrzymano już pięć osób: menedżerkę klubu z Poznania, gdzie wystawiony był milionowy rachunek oraz trzy tancerki. Śledczy chcieli dla podejrzanych aresztów, ale sąd w czwartek nie uwzględnił wniosków prokuratury. W Krakowie do wyjaśnienia została zatrzymana jedna osoba.

Śledczy nie wykluczają, że te przypadki mogą mieć wspólny mianownik – GHB, czyli tabletkę gwałtu. - U Szweda, który zrobił testy na obecność narkotyków, zawartość GHB była dodatnia – dodaje Bogusława Marcinkowska.

GHB. Po prostu łatwiej

By dowiedzieć się więcej o tajemniczo brzmiącym narkotyku GHB, umówiłem się na spotkanie z „escort girl” oraz byłą tancerką klubów go-go. Zgodziła się spotkać i zdradzić sztuczki branży, pod warunkiem zachowania anonimowości.

- Wystarczy powiedzieć coś głupiego, a już nigdzie cię nie przyjmą do pracy. Wszyscy się znają – rozpoczyna długowłosa brunetka, która od 5 lat pracuje w branży erotycznej. Jej zadaniem jest umilanie czasu klientowi lub jego znajomym.

- GHB pojawiło się w Polsce jakieś 10 lat temu. Każda z nas, która wchodziła do towarzystwa, brała. Było dużo łatwiej wyluzować się przed klientem i robić to, czego sobie zażyczył. Ale dziewczyny mogły zaszkodzić co najwyżej tylko sobie - mówi tancerka go-go.

Sytuacja zmieniła się w 2010 roku, kiedy jedna z koleżanek poczęstowała swojego klienta „pigułką gwałtu”.

- Ten facet nagle zrobił się miły, łaskawy. W jedną noc, jako call girl, zarobiła o 30 tys. więcej, niż zwykle. To ją skusiło do dosypywania – mówiąc o procederze już nie jest taka wyluzowana. Zaczęła palić nerwowo papierosa i zagryzać wargi, a pod makijażem pojawiły się niewielkie krwiaki.

GHB reguluje zawartość dopaminy w organizmie, a to z kolei prowadzi do luk w pamięci, może nawet doprowadzić do choroby Parkinsona. W czystej formie GHB jest bezbarwną cieczą, bez smaku i zapachu, dlatego niewiele osób się orientuje, że jest podtruwana.

- A dla nas problem jest taki, że po kilkunastu godzinach od zażycia nie ma po niej śladu. Dlatego w tych sprawach trzeba działać szybko, najlepiej od razu. Jeśli przyjdzie do nas poszkodowany na drugi dzień, to prawdopodobnie testy nic u niego nie wykryją, ponieważ GHB po 12 godzinach jest niewykrywalne. Dlatego panowie, jeśli idziecie do jakiegokolwiek klubu o szemranej reputacji, kupujcie fabrycznie zamknięte napoje. Tabletki gwałtu, to jak widać, też męska sprawa – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską jeden ze śledczych pracujący nad sprawą Jana Sz.

Nieświadomy interes

- Opisane przez Ciebie przypadki z Cocomo mogą pokazywać, że za wszystkim stoją doświadczone dziewczyny. To nie jest zabawa dla nowicjuszek z łapanki – mówi mi dziewczyna do towarzystwa.

- Do tego trzeba trochę sztuczek, socjotechniki. Od razu, kiedy wsypiesz środek klientowi, trzeba bardzo szybko sprawić, żeby Ci uległ. Na przykład przez próbę udzielenia pomocy, zainteresowania się, skierowania do innego pokoju, gdzie możesz zagwarantować bezpieczeństwo. Trzeba to zrobić, kiedy osoba jest lekko zamroczona. Później jest sterowana tylko przez Ciebie, bo już wie, że może Ci zaufać. Dziewczyny przez to są gwałcone, a faceci okradani. To podstępny drug – mówi dalej.

Zdaniem tancerki go-go prawie niemożliwe jest to, by o całym procederze nie wiedzieli managerowie klubów czy właściciel Jan Sz., ale za "usypianiem” klientów stoją przede wszystkim kobiety, które zarabiają dzięki prowizji z baru.

- Kluczem jest dobra selekcja gości. To od dziewczyn z parasolkami zależy, czy i ile wyciągniemy. Wchodzić powinni mężczyźni dobrze ubrani, idący w grupach. To może świadczyć, że są na konferencji, w delegacji i posługują się służbową kartą. Takich najłatwiej przekonać na postawienie drinka, w grupie są bardziej ulegli – moja rozmówczyni gasi dziesiątego papierosa, wypalonego w czasie naszej dwugodzinnej rozmowy i wychodzi, prosząc mnie, bym nie szedł za nią, a lokal opuścił dopiero po 15 minutach. Tak zrobiłem.

Mafijna symulantka

W zatrudnianiu naganiaczy Jan Sz. jest niekwestionowanym liderem. Poprzednia firma także rozwinęła się dzięki pomocy osób, które z ulicy ściągały klientów wprost do swoich lokali, a firma tłumaczeniowa "Symultanka", z niewielkiego rodzinnego interesu, w niewiarygodnie szybkim tempie, zmieniła się w konglomerat tłumaczeniowy.

Sposób na biznes Jana Sz. był wyjątkowo prosty: szybko, tanio, najbliżej klienta. Dlatego obniżał ceny rynkowe o połowę, lokalizował swoje biura tłumaczeniowe w okolicy urzędów celnych, gdzie kierowcy musieli dostarczać tłumaczenia umów kupna-sprzedaży samochodów. Do tego błyskawicznie.

Jak twierdzą śledczy, tłumacze przysięgli udostępniali jedynie swoje pieczątki i podpisy in blanco, zatrudnione osoby wpisywały dane w gotowe formularze. Tylko tyle i aż tyle. W biurach rozlokowanych w strategicznych miejscach w całej Polsce pracowało 300 osób, dzięki czemu "Symultanka" mogła przygotowywać nawet 1,4 tys. umów dziennie.

- Śledztwo wszczęto po zawiadomieniu prokuratury przez Urząd Kontroli Skarbowej w Krakowie – mówi Bogusława Marcinkowska z krakowskiej Prokuratury Okręgowej. – Dotyczyło popełnienia przestępstwa fałszowania dokumentów w dokumentach wydawanych przez przysięgłego tłumacza języka niemieckiego prowadzącego biuro tłumaczeń "Symultanka" w Krakowie. UKS wykrył nieprawidłowości w księgach opiewające na kwotę 7,72 mln złotych.

Firmowa Sodoma i Gomora

Jednak to nie wszystkie grzechy Jana Sz. Na zabezpieczonych komputerach przedsiębiorcy miały też znajdować się materiały pornograficzne oraz pedofilskie.

Z opinii Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu wynika, że "na zabezpieczonych nośnikach elektronicznych były: filmy zawierają treści pornograficzne z udziałem małoletniego poniżej 15 roku życia, który w sposób wyraźny uczestniczy w czynnościach seksualnych" - można przeczytać w akcie oskarżenia. O wszystkim miała wiedzieć Natalia S., partnerka Jana Sz.

Do tej pory zgromadzono 246 tomów akt, przesłuchano ponad kilka tysięcy świadków i skazano 16 tłumaczy przysięgłych. Proces Jana Sz. ma ruszyć 24 kwietnia w krakowskim sądzie okręgowym, o ile wszyscy z 50 oskarżonych w sprawie, zjawią się na sali sądowej.

Z Krakowa Robert Kulig, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)