Karły moralne, czyli właściwie kto?
Język polskich polityków jest coraz bardziej brutalny. W kwiecistych mowach wśród posłów prym wiodą m.in. Janusz Palikot z PO czy Jacek Kurski z PiS. Do ich wypowiedzi zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jednak tym, co martwi, jest fakt, że plaga nieparlamentarnego słownictwa rozszerza się. Zaczynają go używać politycy, którzy do tej pory unikali tego typu języka. Do takich do niedawna należał Radosław Sikorski. Niestety „należał”. Określenie „karły moralne” zawdzięczamy właśnie szefowi polskiej dyplomacji.
Podczas konferencji "Solidarność dla Przyszłości" z okazji 25. rocznicy przyznania Lechowi Wałęsie Pokojowej Nagrody Nobla Radosław Sikorski powiedział do byłego prezydenta: Panie Lechu, pan się nie przejmuje tym, co niektóre karły moralne w tej chwili wygadują. Oni są dzisiaj odważni w gębie, a pan był odważny wtedy, gdy to było trudne - 30 lat temu. I za to jesteśmy panu wdzięczni. Niby Sikorski nie wymienił nikogo z nazwiska… Ale zasiał ziarno niepewności, które zaczęło kiełkować domysłami i pytaniami: kogo też szef dyplomacji mógł mieć na myśli?
Na nic zdały się tłumaczenia Sikorskiego, że używając określenia „karły moralne” nie myślał o nikim konkretnym – że chodziło mu po prostu o grupę politycznych przeciwników Lecha Wałęsy, którzy nie doceniają jego wielkich czynów; że był to wyraz solidarności z byłym prezydentem w dniu jego święta. Bo użycie słowa „karzeł” w kraju, gdzie prezydent oraz były premier i jednocześnie szef partii opozycyjnej są dość niewielkiego wzrostu może okazać się ryzykowne…
Co prawda, dziwić może trochę taka nagła solidarność ministra spraw zagranicznych z Lechem Wałęsą - Sikorski niejednokrotnie bardzo krytycznie wypowiadał się o byłym prezydencie – ale może nie wnikajmy tutaj w tę psychologicznie złożoną kwestię… Sam Wałęsa zdystansował się do słów szefa dyplomacji. – Każdy jakoś tak stara się nie przesadzać, ale czasami przesadzamy – skomentował jego wypowiedź.
Warto może przypomnieć historię terminu „karzeł” w polskiej dyskusji politycznej. Bo okazuje się, że Sikorski nie użył go jako pierwszy. Jego korzenie sięgają lat 20. XX wieku. Po raz pierwszy określenia „zapluty karzeł” użył w swoim przemówieniu Józef Piłsudski. W 1923 roku pierwszy Marszałek Polski w warszawskim hotelu Bristol wygłosił mowę, w której przypomniał swoją rolę w odbudowie państwa polskiego oraz podał przyczyny rezygnacji ze służby państwowej. Właśnie wtedy mówił o swoim wrogu - „zaplutym karle na krzywych nóżkach”, który utrudniał mu działalność dla dobra kraju. Choć nie wymienił nazwisk (podobnie jak niedawno Radosław Sikorski) oczywiste było, kogo miał na myśli. Nikt nie miał wątpliwości, że mówił o Narodowej Demokracji.
Kolejny raz o „karle” usłyszeliśmy w PRL.„Zaplutymi karłami reakcji” władze nazywały działaczy Armii Krajowej. Określenie wzięło się z plakatu Włodzimierza Zakrzewskiego zatytułowanego „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji” wydrukowanego w 1945 roku. Przedstawiał on biegnącego z bronią w ręku młodego, przystojnego żołnierza Ludowego Wojska Polskiego i opluwającego go karłowatego, szkaradnego człowieczka z zawieszoną na szyi tabliczką z napisem "AK".
No i dochodzimy do czasów nam współczesnych. W imię kontynuowania tradycji przodków hasło „karzeł” pojawia się również dziś. Najpierw o „mentalności karła moralnego" mówił profesor Władysław Bartoszewski w związku ze sprawą posłanki Beaty Sawickiej i ujawnionych przez CBA materiałów mających być dowodem jej korupcji. - Osądzanie tego typu czynów nie powinno się odbywać w atmosferze walki partyjnej, pod hasłem odnowy moralnej, chyba, że ktoś ma mentalność karła moralnego - mówił. Podobnie jak niedawno Radosław Sikorski profesor Bartoszewski nie chciał później ujawnić, kogo miał na myśli. Może premiera Jarosława Kaczyńskiego? A może szefa CBA Mariusza Kamińskiego spekulowano wówczas? Profesor te zgadywanki skwitował krótko: Kiedyś powiedziałem o dewiantach i obraziło się kilka osób; uderz w stół, a nożyce się odezwą.
Po tym krótkim przypomnieniu, możemy wrócić do wypowiedzi Radosława Sikorskiego. Jego „karły moralne” miały nie mieć konkretnego adresata, a być jedynie symbolem wrogów Lecha Wałęsy. Prawdą jest jednak, że kilka osób po tej wypowiedzi poczuło się urażonych. Niektórzy odebrali ją (nie wiedzieć czemu?!) jako atak na Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Prezydencki minister Michał Kamiński komentując słowa szefa MSZ powiedział: Odbieram to jako zaplanowany atak człowieka, który jest szefem polskiej dyplomacji. To mnie martwi. Atak? Na kogo? Czyżby profesor Bartoszewski miał rację z tymi nożycami...
Wypowiedź ministra spraw zagranicznych wywołała wiele komentarzy. - To były słowa, które nie powinny padać z ust ministra polskiego rządu, bo po co? - pytał Wojciech Olejniczak (SLD). Z kolei Zbigniew Chlebowski (PO) stwierdził, że co prawda słowa Sikorskiego były bardzo mocne, ale ponieważ Lech Wałęsa wielokrotnie obrzucany był stekiem pomówień, to w tym kontekście usprawiedliwiają Radosława Sikorskiego. Jarosław Gowin (PO) skwitował całą sprawę krótko: My, ludzie "Solidarności" powinniśmy zwracać się do siebie z większym szacunkiem.
Wydaje się, że odkurzony przez szefa polskiej dyplomacji termin może zagościć w słowniku obecnych polityków na dłużej. Na razie przyswoił go już sobie Stefan Niesiołowski. Kilka dni po wypowiedzi Sikorskiego polityk PO powiedział o Jarosławie Kaczyńskim: Niech on robi co chce, nie chcę go znać, nie chcę o nim słyszeć. Przy okazji, jak mówię o Kaczyńskim, to przepraszam wszystkie karły, bo zawsze mam takie skojarzenia, za które wszystkie karły serdecznie przepraszam. Jak widać zasiane przez Sikorskiego ziarno już zaczęło kiełkować...
Język polityków staje się coraz mniej parlamentarny. Fala brutalności podmywa mury Sejmu… Niestety wpływa to na poziom politycznej debaty, w której coraz więcej jest inwektyw i słownych potyczek między posłami niż merytorycznej dyskusji. Czasami wydaje się, że wystąpienia medialne stanowią dla polityków okazję, by się pokazać i szybko i łatwo „zaistnieć”. Bo przecież dużo łatwiej niż podejmować konkretne, korzystne dla społeczeństwa działania (na efekty których trzeba będzie długo czekać), jest coś „chlapnąć” do mikrofonu (najlepiej, by był to jakiś barwny przytyk pod adresem innej partii lub polityka). Resztą zajmą się już dziennikarze…
Paulina Piekarska, Wirtualna Polska