Autorka książki o Żołnierzach Wyklętych: przeżyli niewyobrażalne piekło
Choć dwa lata temu ustanowiono Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, wiedza o walczących o wolną Polskę z Sowietami jest nadal mało powszechna. - Przez cały okres PRL komuniści robili wszystko, by pamięć o tych żołnierzach nie tylko wymazać z narodowej świadomości, ale jeszcze ich upodlić, stworzyć ich „czarną legendę”. Dlatego mówimy, że zostali przez komunistów wyklęci i skazani na zapomnienie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dr Joanna Wieliczka-Szarkowa, historyk, autorka książki "Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie".
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Tuż przed obchodami Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych ukazała się pani książka o najwybitniejszych dowódcach antykomunistycznego podziemia po II wojnie światowej. Polacy są głodni wiedzy o Polsce lat 40., 50., i walczących o jej suwerenność rodakach?
Dr Joanna Wieliczka-Szarkowa: Zdecydowanie tak. Choć do świadomości Polaków przebijają się takie postaci jak rtm. Witold Pilecki „Witold”, bohater obozu w Auschwitz, gen. August Emil Fieldorf „Nil”, dowódca Kedywu Armii Krajowej czy sanitariuszka Danuta Siedzikówna „Inka”, wciąż wiedza o wielu walczących o wolną Polskę z Sowietami jest mało powszechna.
WP: Dlaczego przyjęło się określenie żołnierze „wyklęci” a nie „niezłomni”?
- To, że byli niezłomni jest bezsporne, bezdyskusyjne. Najistotniejsze jest jednak to, że przez cały okres PRL komuniści robili wszystko, by pamięć o tych żołnierzach nie tylko wymazać z narodowej świadomości, ale jeszcze ich upodlić, stworzyć ich „czarną legendę”. Dlatego mówimy, że zostali przez komunistów wyklęci i skazani na zapomnienie. Natomiast sami komuniści nie nazwali ich wyklętymi. Tę nazwę wymyśliła Liga Republikańska, która zajęła się przywracaniem pamięci o żołnierzach niepodległościowego podziemia i na początku lat 90. zorganizowała wystawę pt. „Żołnierze Wyklęci”. Na jej podstawie Piotr Czajkowski nagrał pieśń. Kilka lat później wydano książkę Jerzego Ślaskiego, jednego z wyklętych, pt. „Żołnierze Wyklęci”, powstał też album Adama Borowskiego o takim tytule. Od tego czasu pojęcie weszło do obiegu. Taką terminologię przyjął IPN, który odegrał decydującą rolę w przywróceniu ich do narodowej pamięci. Kropką nad „i” było ustawowe wprowadzenie określenia do nazwy święta narodowego.
WP: Święto ustanowiono dopiero dwa lata temu. Można odnieść wrażenie, że wcześniejsze ekipy rządzące w wolnej Polsce nie robiły wiele, by wspierać działania historyków i środowisk kombatanckich.
- To prawda. Niestety, przez pierwsze lata wolnej Polski nie było żadnej woli politycznej, nawet ze strony ludzi z dawnej „Solidarności”, by zająć się tym tematem.
WP: Z czego to wynikało?
- Wielu z polityków sprawujących władzę po 1989 roku było uwikłanych w PRL, nie odcięło się od tradycji komunistycznej. Niektórzy byli zaangażowani w budowę tego systemu, robili kariery, pisali książki, wiersze w tym czasie, gdy Żołnierze Wyklęci byli mordowani i siedzieli w więzieniach. Wszystko zmieniło się po powstaniu IPN, gdy kierownictwo objął Janusz Kurtyka. Osobiście zajmował się badaniami nad Wyklętymi i podjął starania, by ustanowić 1 marca świętem żołnierzy. Dzięki wsparciu Lecha Kaczyńskiego, udało się po latach urzeczywistnić tę inicjatywę.
WP: Dlaczego jednak wcześniej, gdy rządziła AWS, nie udało się nic zrobić?
- To trzeba było zrobić od razu po 1989 roku, przywrócić tradycję niepodległej Polski. Przeprowadzić dekomunizację, lustrację. Postkomuniści wrócili do władzy w 1993, a AWS rządził od 1997 roku i to za jego kadencji powstał IPN, ale pamiętajmy, że prezydentem w tym czasie był już Aleksander Kwaśniewski, który wygrał wybory pod hasłem „Wybierzmy przyszłość”. Taki był klimat tamtych lat.
WP: Dlaczego do dziś, o czym przekonuje wielu historyków, próbuje się umniejszyć rolę Wyklętych?
- Dopóki ktoś będzie przyjmował, że komunizm miał prawo istnieć, dopóty żołnierze będą niewygodnymi bohaterami, wyrzutem sumienia. Dziś, kiedy wartości moralne uległy zrelatywizowaniu, trudno zrozumieć, że można być niezłomnym, odważnym, nie iść na żadne układy. To efekt wieloletniej, komunistycznej propagandy, która przez lata wpajała Polakom, że żołnierze walczący z komunistami byli najgorszymi bandytami. Niestety, podobne opinie wyrażali znani historycy, publicyści czy artyści. Wystarczy przytoczyć – przypomniane ostatnio w mediach – słowa Tadeusza Mazowieckiego, który, będąc młodym dziennikarzem twierdził, że Wyklętych powinno się zwalczać. Nie był przecież wyjątkiem, nie brakowało osób, które działalność opozycyjną zaczęły po marcu 1968 roku albo i później, a w latach 50. aktywnie działali w partii komunistycznej.
Popularny do dzisiaj autor przygód „Pana Samochodzika”, Zbigniew Nienacki, pisał oszczercze artykuły o jednym z bardziej znanych Wyklętych – Stanisławie Sojczyńskim „Warszycu”, pośmiertnie mianowanym przez Lecha Kaczyńskiego generałem brygady. Musimy skończyć z powtarzaniem tez komunistycznej propagandy. Ustawowo uznano, że ci Wyklęci przysłużyli się niepodległości Rzeczypospolitej.
WP: Jak wyglądała współpraca Wyklętych z miejscową ludnością? Jak udawało im się przeżyć przez wiele miesięcy w lesie?
- Bez współpracy z miejscową ludnością oddziały partyzanckie nie przetrwałyby tak długo. Jeden ukrywający się potrzebował wsparcia wielu osób. Funkcjonowało całe zaplecze – wyżywienie, lekarstwa, siatka łączników i informatorów. Ludzie, mimo narażania się na represje, wspierali partyzantów, uważali ich za swoich obrońców, bo likwidowali komunistycznych urzędników, rozbijali więzienia zwalniając więzionych m.in. w Kielcach, Radomiu, Radomsku, Krakowie, a nawet obóz NKWD w Rembertowie, rozbijali siedziby NKWD, UB, MO, a nawet toczyli walki z NKWD, UB, KBW (choćby pod Kuryłówką, Lasem Stockim, Miodusach Pokrzywnych) Dzięki akcjom ekspropriacyjnym - napadom na banki, sklepy spółdzielcze, pozyskiwali pieniądze na konieczne cele, jedzenie, ubrania, broń.
WP: I stąd przekonanie, że w zbrojnym podziemiu był jednak margines, który napadał na ludzi, dokonywał przestępstw?
- Czytałam wiele artykułów o rzekomym „bandyceniu” podziemia. Takie przypadki się zdarzały, ale były marginesem piętnowanym przez dowódców. W każdym środowisku znajdowali się zdrajcy, więc nie można tego uogólniać i sprowadzać do całego podziemia. Większość partyzantów zachowywała wojskową dyscyplinę, chodziła w mundurach, by wyglądać jak prawdziwe wojsko.
WP: Do dziś pojawiają się wątpliwości, czy była to wojna domowa czy powstanie antykomunistyczne.
- Tę dyskusję skończono już w latach 90. Dzisiaj nikt już nie mówi o wojnie domowej, bo nią ta walka nie była. Rodzimi komuniści mieli nikłe poparcie społeczne i słabe zaplecze zbrojne, choćby podczas okupacji niemieckiej. Komunistyczna Armia Ludowa liczyła zaledwie kilka tysięcy ludzi, których niemałą część stanowił element kryminalny (doskonałą ilustracją tego zjawiska są prace dra Leszka Żebrowskiego) - przy trzystutysięcznej Armii Krajowej, stutysięcznych Narodowych Siłach Zbrojnych czy silnych, liczących 80. tys. Batalionach Chłopskich. Bez wsparcia armii sowieckiej komuniści nie zdołaliby utworzyć, jak to zrobili, żadnego marionetkowego rządu. Byli tylko narzędziem i działali w służbie sowieckiego państwa – nowego okupanta. Sam Stalin mówił, iż bez jego poparcia – bez sowieckiej armii, NKWD – rodzimi komuniści nigdy nie byliby w stanie zdobyć władzy. Byli bowiem obcym marginesem. Pamiętajmy, że w po wojnie istniał legalny Rząd Polski na uchodźctwie. A przeprowadzone w atmosferze terroru (zamordowano
ponad 100 działaczy legalnego PSL-u), w styczniu 1947 roku „wybory”, zostały z pomocą sowieckich doradców sfałszowane. Podobnie jak wcześniejsze referendum. Dzisiaj wielu historyków, w tym dr Tomasz Łabuszewski z IPN, twierdzi, i podzielam ten pogląd, że mieliśmy do czynienia z antykomunistycznym powstaniem.
WP: Niektórzy porównują powstanie antysowieckie do styczniowego z 1863 roku. Czy słusznie?
- Liczba osób, która uczestniczyła w obu powstaniach jest porównywalna, podobnie jak partyzancki charakter walki. Styczniowe trwało kilkanaście miesięcy, w sierpniu 1864 roku stracono członków Rządu Narodowego na czele z Trauguttem, ale – ostatniego dowódcę ks. Brzóskę stracono dopiero na wiosnę 1865 roku. Natomiast powstanie antykomunistyczne trwało dłużej – jego główne siły zostały rozbite do początku lat 50., potem pozostały bardzo nieliczne odziały. Natomiast ostatni partyzant antykomunistycznego podziemia Józef Franczak „Lalek” został zamordowany w październiku 1963 roku.
WP: Wiadomo, że po II wojnie światowej w antykomunistycznej konspiracji niepodległościowej uczestniczyło prawie 200 tys. Polaków, sukcesywnie jednak liczba Wyklętych malała. Jak wyglądał ten proces?
- Ocenia się, że przez wszystkie antykomunistyczne, niepodległościowe organizacje i grupy przewinęło 120-180 tys. osób, z czego w oddziałach partyzanckich w 1945 było 13-17 tysięcy. Na mocy kolejnych oszukańczych amnestii i sowieckich represji liczba partyzantów sukcesywnie malała. Jedni, omamieni wizją powrotu z lasu do normalnego życia sami się ujawniali, innych wydali krewni lub znajomi lub zostali wytropieni w wyniku działań Urzędu Bezpieczeństwa. W 1947 roku, po ogłoszeniu amnestii, pozostało już niespełna 2 tys. partyzantów, a na początku lat 50. zaledwie 250-400 walczących. Ostatnie oddziały partyzanckie rozbito praktycznie w 1953 roku, a po amnestii z 1956 r. „uporano” się z niewygodnymi dla władz bohaterami ostatecznie. Łącznie, w latach 40. i 50. sądy skazały na śmierć ponad 8 tys. osób, z czego połowa wyroków została wykonanych. Ok. 200 tys. Polaków trafiło do więzień i obozów. Wciąż nie wiemy dokładnie, ilu osadzonych zginęło na skutek chorób, złych warunków panujących w więzieniu. WP: Wiele
mówi się o bestialskich torturach i mordach dokonywanych przez komunistyczne władze. W swojej książce wspomina pani o wyrafinowanych próbach wymazania z narodowej świadomości pamięci o Wyklętych. W jaki sposób to robiono?
- Myślę, że piekło, przez które przeszli żołnierze antykomunistycznego podziemia, jest czymś niewyobrażalnym. Przykładem bestialskiej zemsty na legendarnym majorze - Zygmuncie Szendzielarzu „Łupaszce” było zamordowanie 17-letniej „Inki”, sanitariuszki z jego otoczenia. Bezpieka nie potrafiła do niego dotrzeć, więc zabiła niewinną dziewczynę, która opatrywała nie tylko partyzantów, ale i milicjantów. Innymi sposobem na złamanie żołnierzy i obniżenie ich morale było dokonywanie egzekucji przez powieszenie, choć generałowie, jak choćby gen. „Nil”, domagali się, aby zrobiono to za pomocą broni. Umarłych dowódców ubierano w mundury żołnierzy Wehrmachtu lub porzucano ich ciała nagie. Robiono wszystko, by żołnierze nie mogli odnaleźć ciała swojego dowódcy.
WP: Dopiero po 23 latach od upadku komunizmu podjęto prace ekshumacyjne na warszawskiej „Łączce”, miejscu, w którym, jak przypuszczano, znajdują się ofiary komunistycznych mordów. Do końca 2012 roku wydobyto w sumie 116 ciał Żołnierzy Wyklętych. Co dalej, jest szansa na zidentyfikowanie kolejnych?
- W grudniu IPN ujawnił, że zidentyfikował trzy pierwsze ofiary. Byli to Edmund Zbigniew Bukowski „Edmund”, Eugeniusz Smoliński „Kazimierz Staniszewski” oraz kapitan Stanisław Łukasik „Ryś”. Ostatnio zidentyfikowano kolejnych, wśród nich Komendanta Głównego Narodowych Sił Zbrojnych ppłk. Stanisława Kasznicę. Wszystko wskazuje też na to, że na „Łączce” spoczywa też ciało rtm. Pileckiego, gen. Fieldorfa „Nila”, mjra Dekutowskiego „Zapory”. Odnalezienie i zidentyfikowanie kolejnych ciał jest o tyle trudne, że oprawcy skutecznie „zadbali”, aby unicestwić również ich ciała. Jak wynika z prac zespołu dr hab. Krzysztofa Szwagrzyka, odnajdywane po latach szkielety są bardzo zniszczone, bowiem zwłoki przysypywano substancjami żrącymi. Dzisiaj ta podziemna armia wychodzi na powierzchnię i jej oficerowie, żołnierze będą mieli godne pogrzeby.
Przerażające jest to, że do teraz żaden z dawnych funkcjonariuszy nie zdradził miejsc pochówku Wyklętych. Wciąż nie wiemy gdzie został pochowany mjr Józef Kuraś „Ogień” czy podstępnie wywiezieni ciężarówkami w 1946 roku partyzanci z oddziału Henryka Flamego „Bartka” z Podbeskidzia.
WP: Niektórzy Wyklęci zdecydowali się na współpracę z SB. Czy można dziś, z perspektywy czasu, nazywać ich zdrajcami?
- Wiadomo, że byli ewidentni zdrajcy i agenci, ale pamiętajmy, że byli i tacy, którzy byli zmuszani do współpracy przez tortury, szantaż. Trudno dziś postawić się w sytuacji człowieka, którego poddają takim torturom jak choćby rotmistrza Pileckiego, który powiedział, że przy tym „Oświęcim to była igraszka”. Skatowany trzydziestoletni cichociemny mjr Dekutowski „Zapora” wyglądał jak starzec, miał siwe włosy, powybijane zęby, połamane ręce, żebra, nos, zerwane paznokcie… Przetrwanie takiego śledztwa było heroizmem. Na przykład po amnestii jeden ze starych partyzantów Franciszek Kasperek „Hardy” ujawnił się i poszedł na współpracę z UB. Wydał zastępcę „Uskoka”, Zygmunta Liberę „Babinicza”. A „Babinicz” po dwóch dniach nieustannych tortur na Zamku w Lublinie wydał kryjówkę „Uskoka”, w której ten, otoczony przez bezpiekę, rozerwał się granatem. „Hardy” dostał 20 tysięcy złotych, a „Babinicz” 13 kar śmierci i został zamordowany.
WP: A czy można jednoznacznie ocenić Pawła Jasienicę, adiutanta Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, którego przed karą śmierci uratowało poręczenie Bolesława Piaseckiego, któremu zarzucano sympatyzowanie z komunistami?
- Jasienica nigdy nie poszedł na kompromis z władzami, nie donosił na kolegów, nie podpisywał żadnych lojalek. Choć Piasecki mu pomógł, nie miał łatwego życia. Ożenił się z Zofią O’Bretenny, agentką SB, która przed i po ślubie, donosiła na Jasienicę. Ostatni donos napisała z jego pogrzebu.
WP: Są też Wyklęci, którzy dostali kary śmierci, ale w wyniku amnestii Bieruta zamieniono ich wyroki na lżejsze i żyją do dziś. Co mówią po latach? Jak potoczyły się ich losy?
- Z niektórymi z nich mam kontakt. Parę dni temu rozmawiałam z żołnierzem Zdzisława Brońskiego „Uskoka” – Wacławem Szaconiem „Czarnym”, który mieszka pod Krakowem. W 1949 r. skazano go na poczwórną karę śmierci zamienioną na dożywocie. W więzieniach spędził 8 lat. Po wyjściu spotykał się ze swym przyjacielem - ostatnim ukrywającym się partyzantem - Józefem Franczakiem „Lalkiem”. Szacoń był rozpracowywany przez SB i WSW jeszcze w latach 80. XX wieku. Jego żoną została skazana w tzw. procesie Kurii krakowskiej na 6 lat Stefania Rospond. Nigdy nie poszli na żaden kompromis z komunistami, ale byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Tym bardziej, że Wacław Szacoń – uzdolniony plastycznie rzemieślnik, nigdy nie zmienił poglądów, uczestniczył w renowacji krypty marszałka Józefa Piłsudskiego na Wawelu, przygotowywaną przez niego tablicę pamięci gen. Okulickiego w 1973 roku skonfiskowała SB.
Podobnie – nieżyjący od lat – Antoni Biegun „Sztubak”, jeden z dowódców „Bartka” na Podbeskidziu w oddziale NSZ. Wiele z nim rozmawiałam, skazany na 15 lat więzienia, także nie poszedł na żaden kompromis z władzami, a jego córka zaangażowała się w studencką opozycję końca lat. 70. W PRL nie zrobili karier, żyli biednie, ale byli wolnymi ludźmi. Wacław Szacoń opowiadał, jak jego znajomy major komunistycznego wojska pokazał mu w latach 80. zaszyty w mundurze medalik, ofiarowany przez matkę. Powiedział wtedy: „Wacek, ty jesteś wolnym człowiekiem, a ja niewolnikiem” i dodał: „Ty jesteś szczęśliwy…”. Ale wolność wtedy dużo kosztowała.
WP: Czy ma pani wrażenie, że dzięki przywracaniu pamięci można dotrzeć do świadomości młodych ludzi? Uczynić z bohaterów, w pewnym sensie, „idoli”, młodego pokolenia?
- To się już stało. Żołnierze Wyklęci stali się autentycznymi bohaterami młodzieży, przecież to ona nadaje dynamikę – obchodzonemu dopiero od dwóch lat – Narodowemu Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Tysiące ludzi przychodzi na koncerty „Tadka” Polkowskiego, „De Press”, organizowane są pochody, na stadionach fantastyczne oprawy, sesje, wieczornice, odprawiane Msze św. Okazało się, że młodzież w bezkompromisowych postawach Wyklętych odkrywa ludzi z charakterem, odnajduje w nich wartości niekiedy dzisiaj pogardzane, wyśmiewane: honor, wierność, odwagę, przywiązanie do wolności i niepodległości, za co płacili życiem.
WP: O historii przypominają też produkcje kinowe, jak np. film o generale „Nilu”. Szykują się kolejne produkcje.
- Powstał film Jerzego Zalewskiego o Mieczysławie Dziemieszkiewiczu „Roju”, ale napotyka na kłopoty. Mam nadzieję, że powstaną również inne. Nakręcono wiele bardzo dobrych odcinków Teatru Telewizji, m.in. o „Ince”, rotmistrzu Pileckim, „Anodzie”…
WP: Na okładce pani książki jest fotografia Żołnierzy Wyklętych. Ma być ona wzorem monumentu, który ma powstać w Sopocie?
- Pojawił się kiedyś taki pomysł, ale nie wiadomo, czy będzie zrealizowany. Zdjęcie wykonane w 1945 roku przedstawia jednego z legendarnych Wyklętych - mjra „Łupaszkę” z czterema dowódcami szwadronów - pięciu silnych, walecznych mężczyzn, symboli niepodległościowego, antykomunistycznego podziemia.
WP: Jak będzie wyglądał ten pomnik?
- Głównym elementem pomnika byłoby pięć figur tych żołnierzy naturalnej wielkości, wykonanych z metalu. Jest to świadome nawiązanie do formy monumentu żołnierzy amerykańskich walczących podczas II wojny światowej, przedstawiającego grupę żołnierzy stawiających sztandar na japońskiej wyspie Iwo Jima.
Dr Joanna Wieliczka-Szarkowa, historyk, autorka książek: III Rzesza. Narodziny i zmierzch szaleństwa (Kraków 2006); Józef Piłsudski 1867-1935. Ilustrowana biografia (Kraków 2007); Współautorka książki W cieniu czerwonej gwiazdy. Zbrodnie sowieckie na Polakach (1917-1956) (Kraków 2010) oraz serii książek historycznych dla dzieci Kocham Polskę.