Zwierzęta na polu walki
Obecność zwierząt na polu walki ma historię, który liczy tysiące lat. W tej galerii nie opisujemy wszystkich przypadków wykorzystania zwierząt na wojnie. Ograniczamy się zaledwie do kilku najbardziej spektakularnych i najdziwniejszych.
I zwierzęta poszły na wojnę...
Nikt nie zna - i nigdy nie pozna - tego momentu w dziejach, w którym jakiś człowiek pomyślał, że konia można użyć nie tylko do tego, by ciągnął pług, ale również do noszenia uzbrojonego jeźdźca. A pies, który do tej pory pilnował owiec, równie dobrze może skakać do gardeł wojownikom z niedalekiej wsi.
Obecność zwierząt na polu walki ma historię, który liczy tysiące lat. W tej galerii nie opisujemy wszystkich przypadków wykorzystania zwierząt na wojnie. Ograniczamy się zaledwie do kilku najbardziej spektakularnych i najdziwniejszych. A niektóre z nich były naprawdę kuriozalne...
Robert Jurszo, Wirtualna Polska
Atak pijanych słoni
Te kolosy budziły respekt i strach na starożytnych polach walki. Zdarzało się, że wojownicy, którzy pierwszy raz zobaczyli szarżujące opancerzone słonie, uciekali w przerażeniu.
Taktyka walki słoni bojowych nie była wyrafinowana. Ich podstawowym atutem była masa, a także gruba skóra. Często kryto ją jeszcze pancerzem, przez co w zasadzie nie można było ich zabić, bo cieniutkie strzały i rachityczne włócznie najczęściej nie mogły słoniom zrobić żadnej większej krzywdy. A zwarta linia pędzących z prędkością 30 km/h zwierząt tworzyła masę, której nikt nie mógł zatrzymać. Kolosy miażdżyły szeregi wroga, dlatego w szyku bitewnym zawsze umieszczano je centralnie, gdyż właśnie tam były najbardziej śmiercionośne. Często na ich grzbietach mocowano wieżyczki, z których łucznicy szyli w kłębowisko przeciwników.
Szarża słoni bojowych w bitwie nad rzeką Hydaspes (326 p.n.e.) fot. Wikimedia Commons
Zbita słoniowa masa była jednocześnie zaletą, a z drugiej słabą stroną tej formacji. Choć słonie łatwo było rozpędzić, to już ich zatrzymanie mogło nastręczać trudności. To wielkie i cieżkie zwierzę jest z natury rzeczy mało zwrotne. Ale to nie był jedyny problem ze słoniami na polu walki. Przerażające kolosy okazywały się bowiem dość nerwowe i dość często wpadały... w panikę, rozdeptując również żołnierzy własnej armii. Wtedy był tylko jeden sposób, by je okiełznać. Kierujący słoniem jeździec był uzbrojony w młotek i długie ostrze. Gdy zwierzę wpadało w szał, wbijał żelazo między kręgi tuż pod czaszką i zwierzę osuwało się martwe.
Ta ''niestabilność emocjonalna'' słoni domagała się środków zaradczych. Jednym z nich było... wino. Tuż przed bitwą słonie po prostu upijano, by mniej stresowały się na polu walki. ''Słoń należący do stada przystosował się do picia wody. Ale słoń, który walczy na wojnie, pije wino'' - dowodził Klaudiusz Elian, rzymski pisarz i nauczyciel retoryki. Ale i tak użycie słonia na polu walki zawsze wiązało się z ryzykiem. No i okazało się, że te kolosy boją się zwierzęcia, które wydaje się nam być kompletnie niegroźne...
Płonące świnie z Megary
''Słonie bały się mniejszych kwiczących świń'' - napisał Pliniusz Starszy. Jeśli wierzyć starożytnym relacjom, właśnie dzięki tym zwierzętom udało się przerwać oblężenie Megary przez macedońskiego króla Antygonosa (270 r. p.n.e.). Zdesperowani obrońcy wysmarowali świnie smołą (bądź oblali olejem), podpalili i pognali w stronę szeregów macedońskich, na czele których stały potężne słonie. Opancerzone kolosy wpadły w kompletną panikę na widok pędzących w ich kierunku i przeraźliwie kwiczących zwierząt.
To, że słonie czują lęk przed pewnymi zwierzętami, zaobserwowali już starożytni stratedzy. Aleksander Wielki widział w Indiach, jak dzikie świnie spłoszyły całą grupę słoni, które rzuciły się do ucieczki. Rzymianie odkryli, że słonie czują się nieswojo w obecności nie tylko świń, ale również baranów.
Starożytni uczeni twierdzili, że ta dziwna słabość słoni wynika z tego, że są to zwierzęta szlachetne, które nie mogą znieść odrażającego widoku świń. Jednak prawda była zdecydowanie bardziej prozaiczna. Słonie są po prostu wyczulone na wysokie dźwięki, do których zalicza się również świńskie kwiczenie. We wspomnianej bitwie pod Megarą na dodatek świnie podpalono, wykorzystując typowy dla wszystkich zwierząt strach przed ogniem. Podobny fortel wykorzystał w XIV w. n.e. Tamerlan, który podczas jednej z bitew przeraził słonie przeciwnika napuszczając na nie płonące wielbłądy.
Świnie jako... saperzy
Świnie przynajmniej raz jeszcze zapisały się na kartach wojennych dziejów (nie licząc oczywiście licznych epizodów, w których występowały jako składnik wojskowych konserw). Kiedy w 1939 r. niemieckiemu i rosyjskiemu natarciu ulegała (jeszcze) niepodległa Polska, w zachodniej Europie trwała tzw. dziwna wojna. Brytyjscy i francuscy żołnierze spędzali czas głównie na grze w karty i wpatrywaniu się w to, co dzieje się za granicą z III Rzeszą (a działo się niewiele, lub zgoła nic).
Żołnierze Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego i francuskiego lotniczego personelu naziemnego fot. Wikimedia Commons
Ale 23 września agencja prasowa United Press podała przedziwną informację, nie pozbawioną pewnej ironii: ''Najnowszym 'orężem wojennym' wojsk francuskich na froncie zachodnim są tysiące świń, które w ostatnich czterech dniach pędzono wzdłuż luksemburskiej granicy pasem o głębokości trzech kilometrów przez założone przez niemieckie wojska pola minowe, aby w ten sposób spowodować eksplozje min bez narażania ludzkiego życia. Chodzi tu o akcję oddziałów francuskich, posuwających się doliną Mozeli w rejonie tak zwanego trójkąta trzech krajów, akcję która zakończyła się powodzeniem. Pędzone przez pola minowe świnie powodowały liczne eksplozje; kilka minut później nadchodziły wojska i okopywały się na nowych pozycjach, z których kontynuowały nową taktykę likwidowania min. Obecnie sprowadza się nowe stada świń w celu uzyskania dalszych zdobyczy terenowych''.
Biedne zwierzęta potraktowano jako ''jednorazowych saperów''. Ale to był chyba ostatni raz w dziejach, gdy świnie stały się ''awangardą natarcia''.
Gołąb G.I. Joe, czyli zdążyć przed nalotem
18 października 1943 r. żołnierze brytyjskiej 56 Dywizji Piechoty zajęli wieś Calvi Risorta. Niepodziewanie Niemcy nie stawili żadnego oporu i pośpiesznie się wycofali. Szczęśliwi żołnierze już mieli zameldować o sukcesie, gdy okazało się, że nie działa radiostacja. Dowódca zrobił się blady. Wiedział, że jeśli nie nadadzą sygnału radiowego, to wkrótce amerykańskie bombowce przerobią sielski krajobraz włoskiej wsi na księżycowe pustkowie. Nadzieje wszystkich spoczęły w małym niepozornym gołębiu o bojowym imieniu G.I. Joe. Ten w rekordowym tempie 20 minut pokonał 20 mil. Wylądował w bazie, gdy bombowce kołowały już po pasie startowym. Atak lotniczy odwołano. Mały gołąb uratował życie mieszkańcom i żołnierzom.
Po raz pierwszy wartość gołębia na polu walki doceniono podczas obrony Paryża w wojnie francusko-pruskiej (1870-1871 r.). Wojska kanclerza Bismarcka zamknęły miasto w okrążeniu i odcięły je od świata, przecinając linie telegraficzne. Francuskim obrońcom udało się utrzymać łączność dzięki gołębiom pocztowym. W ten sposób możliwe było przekazywanie rozkazów zdeterminowanym obrońcom.
G.I. Joe fot. Wikimedia Commons
Natomiast już podczas I wojny światowej gołębie pocztowe znalazły się na wyposażeniu prawie wszystkich uczestników konfliktu. Służyły przede wszystkim do szybkiego przekazywania informacji i rozkazów w sytuacji, wykorzystując ich fenomenalną orientację przestrzenną. Gołębie były we wszystkich typach wojska: od piechoty, przez lotnictwo, aż po marynarkę wojenną i załogi czołgów. Niemcy montowali też swoim gołębiom niewielkie aparaty fotograficzne z samowyzwalaczem, dzięki którym ptaki robiły zdjęcia linii frontu. Pomagało to w orientowaniu się, co dzieje się na wrogim terytorium.
Gołąb z aparatem fotograficznym fot. Wikimedia Commons
Podczas II wojny światowej gołębie były również używane w działalności dywersyjnej i szpiegowskiej. Brytyjczycy zrzucali na spadochronach wypełnione ptakami gołębniki na terytorium okupowanej Francji. Tam odbierał je ruch oporu, który mocował do zwierząt meldunki - np. o rozmieszeniu niemieckich jednostek - i puszczał je w drogę powrotną przez Kanał La Manche.
Brytyjczykom udało się również złapać kilka gołębi niemieckich, za pomocą których kontaktowali się z dowództwem zakonspirowani w Albionie niemieccy agenci. Podrobiono obrączki i pojemniki do przenoszenia meldunków. Brytyjczycy zakładali je swoim najsłabszym ptakom, które dzięki temu mogły zatrzymywać się podczas podróży w niemieckich gołębnikach. Niemcy wysyłali je z powrotem do swoich szpiegów, a ci za ich pomocą nadal słali informacje. Tymczasem ptaki wracały do swoich angielskich gołębników, udaremniając pracę agentów i pokazując Brytyjczykom, co wie o nich wróg. Gołębie wzięły udział również w słynnym D-Day 6 czerwca 1944 r.
''Bat Bomb'', czyli nietoperzem w Japończyka
Nie, to nie jest żart. Ten szalony pomysł zrodził się w głowie Amerykanina Ducka L. Adamsa. Wynalazca nie był ani żołnierzem, ani inżynierem, ale... dentystą. Jego koncepcji przyklasnęła prezydencka para - Franklin i Eleanor Roosevelt. Tak swoje krótkie życie zaczął projekt skonstruowania ''nietoperzowej bomby''.
Bat Bomb, czyli nietoperzowa bomba fot. Wikimedia Commons
Finalny produkt wyglądał następująco. W półtorametrowych pojemnikach umieszczono 1040 nietoperzy - zdecydowano się na Molosa meksykańskiego, ponieważ gatunek był liczny i łatwo było go łapać. Każdy zwierzak miał przymocowaną do piersi kapsułkę z zapalnikiem czasowym, która była wypełniona napalmem. Podczas bombardowania takimi ładunkami, na wysokości około 300 m., miały otwierać się przedziały, z których wylatywały nietoperze. Następnie ssaki - jak zakładano - miały lądować wśród dachów japońskich domów, zbudowanych głównie z papieru i drewna. Po ustalonym czasie kapsułka eksplodowała. Zakładano, że w jednym momencie - tylko z jednej bomby - wybuchnie 1040 pożarów. To była przerażająca wizja.
Prac nad projektem nie przerwał nawet pożar w bazie Carlsbad, który wznieciły nietoperze, które przypadkiem uciekły. Ostateczny test na poligonie w stanie Utah, dla potrzeb którego wybudowano nawet makietę japońskego miasteczka, wypadł więcej niż zadowalająco. ''X-Ray to skuteczna broń" - napisano w raporcie. Planowano stosować ją na masową skalę od 1944 r.
Ale z zamiaru ostatecznie się wycofano. ''Nietoperzową bombę'' wygryzł ''Projekt Manhattan''. Zamiast nietoperzy, na Hiroszimę i Nagasaki spadły ładunki atomowe. Dr Adams do końca życia żałował, że ostatecznie nie zwyciężyła jego koncepcja. ''Pomyślcie o tysiącach pożarów - powiedział - wybuchających jednocześnie w promieniu 60 kilometrów od każdej zrzuconej bomby. Japonia zostałaby zniszczona, ale przy bardzo małych stratach w ludziach''. Czy miał rację? Trudno jednoznacznie ocenić, ale można się spodziewać, że huraganowe pożary pochłonęłyby więcej ofiar.
''Psie miny'', czyli czworonożni kamikadze
"Nagle z odległego lasu wychynęło kilka drobnych czarnych punktów, po chwili było ich więcej i jeszcze więcej, poruszały się szybko, to znikały w zaroślach, to ukazywały się bliżej, pędziły wprost na niemieckie 'panzery'" - pisał Curzio Malaparte, włoski korespondent afiliowany przy armii niemieckiej w Rosji podczas II wojny światowej. ''Drobne czarne punkty'' okazały się być psami, które z impetem wpadły pod ryczące niemieckie czołgi. "Nagle dał się słyszeć głuchy huk eksplozji, po nim drugi, trzeci; dwa - trzy - pięć 'panzerów' wyleciało w powietrze, stalowe płyty zalśniły w wysokich fontannach ziemi". Tyle literatura. Prawda o wykorzystaniu tzw. ''psich min'' była mniej spektakularna.
Pierwszą jednostkę ''przeciwpancernych'' psów utworzono w 1941 r. W jej skład - oprócz, rzecz jasna, opiekunów - wchodziły psy, którym zakładano w specjalnych plecaczkach ładunki wybuchowe. Ich zadaniem - jak w opisie Malapertego - było dostanie się pod wrogi czołg od tyłu. Wtedy łamała się antenka, która uruchamiała zapalnik i powodowała eksplozję. Biedne i nieświadome zwierzę oddawało swoje życie na ołtarzu ''Wielkiej Wojny Ojczyźnianej".
Oczywiście, trzeba było wpierw skłonić psa do wbiegnięcia pod pojazd. W tym celu podczas szkolenia głodzono go wiele dni, a posiłki dawano tylko pod pojazdami gąsienicowymi z włączonymi silnikami. Behawiorystyczne założenie zakładało takie uwarunkowanie psa, by maszyny kojarzył sobie z jedzeniem.
Teoria była przemyślana, gorzej z praktyką. Niemcy szybko zorientowali się w fortelu i zabijali psy, zanim te dobiegły do maszyn. Ułatwiały to same czworonogi, które nie zawsze od razu wchodziły pod czołg, ale węszyły wokół niego. Jednak największą porażką całego pomysłu okazało się być to, że czworonogi często od niemieckich czołgów wolały... radzieckie. W ten sposób, w 1942 r. psy unieruchomiły całą sowiecką brygadę pancerną. Maszyny Wehrmachtu pachniały im obco. Poza tym, często zwyczajnie bały się zbliżać do wrogich maszyn. Ostatecznie ''psich kamikadze'' wycofano z pola walki.
Robert Jurszo, Wirtualna Polska