Zrozumieć wyborców Trumpa [OPINIA]
To nie są nasze wybory, choć niewątpliwie sporo - także w kwestiach geopolitycznych dla Polski - od nich zależy. Opowiadanie się po jednej czy drugiej strony wyścigu wyborczego w USA nie ma - w przypadku polskich komentatorów - większego sensu. Jednak zrozumienie fenomenu Donalda Trumpa i poparcie dla niego jest istotne także dla polskiej sceny wyborczej – pisze dla WP Tomasz P. Terlikowski.
05.11.2024 18:29
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Nie ma już chyba epitetu, który nie padłby w stronę Donalda Trumpa. On jest i faszystą, i rasistą, i mizoginem, i ksenofobem. Medialne elity, ale i politycy nie ustają w procesie obrzydzania kandydata, a i on sam - modelem mówienia i zachowania - zdecydowanie ułatwia im to zadanie. Uważne przestudiowanie jego wypowiedzi rzeczywiście sprawia, że włos się jeży na głowie (szczególnie jeśli traktuje się poważnie jego retorykę) i może budzić poważny niepokój - także w naszej części świata.
Trudno też przesadnie poważnie traktować osobisty konserwatyzm czy religijność, bo każdy, kto choćby pobieżnie zna jego życiorys wie, że - jeśli chodzi o osobiste wybory - Trump jest bliższy liberalnym elitom czy hollywoodzkim celebrytom (których nieustannie potępia) niż ewangelikalnym, radykalnym chrześcijanom, których poparcie ma w znacznym stopniu zapewnione. Trudno też uznać go za reprezentanta ubożejącej, często białej klasy ludowej (niebieskich kołnierzyków), choć i oni będą na niego w znacznym stopniu głosować.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jak to zatem możliwe, że miliarder (zostawmy na boku, ile warty jest realnie jego majątek, ale z pewnością sporo), nihilista i libertyn życiowy, który w niedzielne poranki inaczej niż spora część Amerykanów nie udaje się na nabożeństwo, ale na golfa, stał się kandydatem konserwatystów, głęboko wierzących chrześcijan czy spauperyzowanej klasy ludowej? I dlaczego nic nie jest w stanie mu zaszkodzić?
Fenomen Trumpa
Oburzenie i emocje są narzędziem polityków. I dlatego nie zaskakuje mnie, że oni uch używają. To ich wilcze prawo i zadanie. Jeśli jednak tak samo zaczynają się zachowywać eksperci i komentatorzy, to robi się niedobrze. Dlatego zamiast oburzenia na poszczególne wypowiedzi Trumpa warto spróbować odpowiedzieć na pytanie, na czym polega fenomen tego polityka? Dlaczego głosuje na niego tak duża część amerykańskiego elektoratu, a także w Polsce - wśród, szczególnie wyborców prawicy, cieszy się on - mimo ewidentnie szkodliwej dla Polski wizji geopolitycznej - sporym poparciem?
Odpowiedź, wbrew pozorom, wcale nie jest przesadnie skomplikowana, tyle że zbyt często dziennikarze i eksperci nie chcą przyjmować do wiadomości rzeczywistości. Powód pierwszy jest dość oczywisty. Otóż tak się składa, że społeczeństwo amerykańskie jest podzielone, zarówno na płaszczyźnie ekonomicznej, społecznej, jak i światopoglądowej. Wojna kultur, choć jest skutecznie wykorzystywana przez polityków i media do budowania własnego poparcia, wynika z realnego sporu o moralność.
Część amerykańskiego społeczeństwa jest za zakazem aborcji (a przynajmniej mocnym ograniczeniem dostępu do niej), wielu obawia zmian jakie niesie ze sobą zmiana rozumienia płci, której symbolem pozostają osoby transpłciowe. Jeszcze inni nie akceptują politycznej poprawności, albo są rzeczywiście głęboko zaniepokojeni zmianami jakie niesie ze sobą migracja. To wcale nie jest tak, że wszyscy Amerykanie są za aborcją, zmienionym rozumieniem płci i polityczną poprawnością.
Ten podział jest realny i trudno sobie wyobrazić, by radykalni przeciwnicy aborcji, których nie brakuje zarówno wśród bardziej konserwatywnie nastawionych katolików czy ewangelikalnych chrześcijan, zagłosowali na Kamalę Harris, która - co jest odpowiedzią na poglądy innej części Amerykanów - z aborcji uczyniła jeden ze swoich wyborczych sztandarów. Ci, dla których te kwestie są ważne, a mają antyaborcyjne poglądy, z dużą dozą prawdopodobieństwa na nią nie zagłosują.
A dlaczego na tym podziale zyskuje Trump, choć trudno uznać go za najlepszego reprezentanta konserwatywnej strony "wojny kultur"? Bo jest skuteczny czy, ujmując to po dziennikarsku, "dowozi obietnice". Można uważać go za mizogina, pozera i przemocowca (bo w wielu kwestiach nim jest), a jednocześnie to on zmienił - łamiąc pewien zwyczaj polityczny i prawny - skład Sądu Najwyższego w kierunku konserwatywnym, co doprowadziło do obalenia wyroku Roe kontra Wade i stwierdzenia, że aborcja nie jest prawem na poziomie federalnym. On uczestniczył w marszach pro life i wygłaszał w ich trakcie jednoznaczne przemówienia, co także przysporzyło mu sporo sympatii po tej stronie amerykańskiej debaty.
Można też - na co zwracają uwagę konserwatywni chrześcijanie - mieć świadomość - że Trump daleki jest od konserwatywnych wzorów moralnych, a jednocześnie uważać, że to on spowalnia proces obyczajowych zmian, a przynajmniej ich części (bo wbrew pozorom w części kwestii ani on, ani jego elektorat nie jest wcale tak bardzo konserwatywny).
I wreszcie amerykańscy, bardziej konserwatywny intelektualiści, powołując się na T. S. Eliota, zawsze mogą powiedzieć, że od konserwatywnego przywódcy wcale nie trzeba wymagać konserwatywnego modelu życia, a realizacji konserwatywnej polityki. Czy to hipokryzja? Owszem, ale hipokryzja jest - z perspektywy konserwatywnego spojrzenia na świat - wpisana w politykę, bowiem jest "hołdem składanym przez występek cnocie".
Ostatnia nadzieja
Jest też, i to ma również znaczenie dla jego wyborców, Trump nadzieją na odwrócenie niekorzystnych zmian ekonomicznych. Jest bowiem faktem, że choć dobrobyt w USA rośnie to klasy niższe, które jeszcze w latach 60., 70. czy nawet 80. XX wieku także na tym korzystały, teraz już przestały. Twarde dane ekonomiczne są takie, że o ile w poprzednim pokoleniu zarobki rosły i dawały możliwość w miarę stabilnego życia, to teraz - szczególnie jeśli chodzi o klasy niższe - zarobki realnie spadają.
Jeśli porównywać zarobki z lat 1976 i te z 2016 roku - to okaże się, że choć wśród dobrze wykształconych one wzrosły, to już w grupie osób z wykształceniem średnim lub bez niego - spadły. W tej pierwszej grupie z 19.25 dolara za godzinę do 18.57, a w tej drugiej z 15.50 do 13.66. Jak duża jest to zmiana uświadomić sobie można dopiero, gdy uświadomimy sobie, jak bardzo spadła w tym czasie siła nabywcza dolara.
No dobrze, można zapytać, dlaczego lekarstwem na tę realną chorobę ma być akurat Trump, który nie ma nic wspólnego z tą klasą, który pochodzi z wielkiego biznesu, i który sprzeciwia się projektom społecznym, które zapowiadał i (nie zawsze) realizował Joe Biden? Dlaczego na potężnym kryzysie ekonomicznym zyskuje reprezentant Republikanów, czyli tradycyjnej partii wielkiego biznesu? Odpowiedź ma dwa wymiary.
Pierwszy jest symboliczny i emocjonalny (a symbole i emocje mają kluczowe znaczenie w polityce). Trump trafnie zbudował swoją kampanię na haśle MAGA. Jego wyborcy są dziećmi tych, którzy realnie korzystali na sukcesie USA w latach 60. i 70., a nawet 80. Dla nich uczynienie Ameryki wielką oznacza właśnie powrót do poczucia bezpieczeństwa socjalnego, starych dobrych wartości, domku z ogródkiem na przedmieściach, czyli tego, czego dzisiaj już nie mają. Demokratów, choć to oni są partią, która próbuje niwelować różnice socjalne, wcale się z pozytywnymi zmianami nie kojarzy, bo są - w mediach - partią elit, które akurat na zmianach zyskują, a nie tracą.
Ale jest jeszcze jeden wymiar - już nie symboliczny, a realny. To kwestia migracji. Trump to właśnie z niej i z realnego kryzysu uczynił swój znak rozpoznawczy. A ta kwestia, wbrew temu, co się niektórym wydaje, ma także potężne znaczenie ekonomiczne i to właśnie dla biedniejszych klas amerykańskiego społeczeństwa. Migracja, choć w mojej ocenie jest procesem nieuniknionym, oznacza z jednej strony korzyści dla dużego biznesu, bo prowadzi do obniżenia stawek za najsłabiej opłacane czynności, ale z drugiej jest zagrożeniem dla dobrostanu ekonomicznego mniej zarabiających klas społecznych.
Dlaczego? Bo to na nich odbija się spadek realnych płac, oni najszybciej tracą pracę zastępowani przez - często zatrudnianych na czarno lub na gorszych warunkach - migrantów. I właśnie to sprawia, że antymigracyjna, czasem wprost rasistowska retoryka Trumpa znajduje posłuch. Przyczyny leżą nie tylko - w istniejącym, niekiedy systemowym rasizmie części Amerykanów, ale także w jak najbardziej realnych kwestiach ekonomicznych.
Wszystkie te elementy, wyjaśnienia i próby zrozumienia postaw wyborczych Amerykanów (które sprawiają, że wynik wyborczy jest dziś bardzo trudny do oszacowania) w niczym nie zmieniają faktu, że z polskiej, geopolitycznej perspektywy Donald Trump, i to niezależnie od wszystkich innych kwestii politycznych czy obyczajowych, jest kandydatem gorszym. Jego kompletna nieprzewidywalność, jasno deklarowane (i wspierane przez znaczną część jego wyborców) izolacjonistyczne ciągoty, przekonanie, że polityka międzynarodowa jest jak biznes, zapowiedzi ograniczania obecności USA w Europie i wreszcie wyraźna niechęć do Ukrainy sprawiają, że jego polityka jest z polskiej perspektywy wyraźnie gorsza, niż ta, która zapowiada Kamala Harris.
I ona, o czym też trzeba pamiętać, nie jest wcale kandydatką idealną, bo w odróżnieniu od Joe Bidena o wiele słabiej rozumie Rosję, Europa nie pozostaje w głównej przestrzeni jej zainteresowań i także będzie naciskać - wiele już na to wskazuje - na szybsze zakończenie wojny. Z tej perspektywy jest ona kandydatką lepszą, ale też - trzeba mieć tego świadomość - wcale dla Polski niedoskonałą.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski