Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone
wyłącznie dla osób dorosłych.

Zrabowane życie Józefa i Jasi© Bundesarchiv/Wikimedia Commons/public domain | nieznany

Zrabowane życie Józefa i Jasi

"Janko, jestem twoim bratem. Przeżyliśmy wojnę: ja, Irena, Piotr i Eugeniusz. Znaleźliśmy cię. Wróć do nas, do Polski" - napisał w 1965 roku Józef Sowa do wywiezionej i zgermanizowanej siostry. Odpisała po niemiecku: "Nie wiem, czy mam jakąś rodzinę w Polsce. Ja jestem stąd, jestem Niemką".

Jasia ma siedem lat, Irka dwanaście. Uciekają z mamą. Mama ma długie, ciemne warkocze. Z obejścia podpalonego gospodarstwa Sowów strzelają do nich Niemcy. Gienka, Józka i Piotrka Niemcy trzymają na podwórku. Chłopcy widzą uciekającą mamę i siostry. Niemcy strzelają, ale nie mogą trafić. Zmasakrowany ojciec leży obok stodoły.

Gdyby było chłodniej, z kominka wentylacyjnego ukrytego w polu – zaledwie kilkanaście metrów stąd – ulatywałaby para wodna, zdradzająca obecność sześciorga osób, ukrywanych w podziemnym bunkrze przez rodzinę Sowów. To ich szukają Niemcy. Jest 1 września 1943 roku.

Selekcję dzieci zdatnych do germanizacji [niemieccy naziści] rozpoczęli właściwie od razu [po podbiciu Polski]. "Wartościowej krwi" szukano najpierw w sierocińcach, rodzinach zastępczych i mieszanych. Potem zaczęto oddzielać "rasowe" dzieci od ich "nierasowych" wysiedlanych rodziców. […] Artur Ossowski, naczelnik Oddziałowego Biura Edukacji Narodowej IPN w Łodzi: Najpierw za cel postawiono sobie "odzyskanie każdej kropli krwi germańskiej". Dlatego w pierwszych latach wojny sięgano głównie po dzieci mające niemieckich przodków lub wywodzące się z rodzin, które kulturowo ciążyły w stronę państwa niemieckiego. Po 1941 roku, wobec rosnących strat na froncie wschodnim, uznano jednak, że dzieci należy pozyskiwać także od narodów podbitych.
Agnieszka Waś-Turecka, "Teraz jesteście Niemcami"

MIEJSCE KAŹNI

– Kiedy ostatnio rozmawiał pan z siostrą Jasią? – Pół godziny temu.

Do dawnego domu Sowów prowadzi długa szutrowa droga. – Droga jest taka, jaką zostawił tata – mówi pan Józef. Słuchamy muzyki. Pan Józef dostał kasetę od szwagra Rolfa, męża Jasi. Niemieckie, ludowe piosenki.

Dojeżdżamy do Wierzchowiska pod Częstochową. Pan Józef macha do sąsiadki, Lucyny Kalisz, która przejęła gospodarstwo po zmarłych teściach. Na jej podwórku nadal znajduje się piwnica, w której wtedy ukryły się mama z siostrami. Stąd widać już dawne pole Sowów, dwanaście mórg. Proso w tym roku nie wyszło. Ale wyszły bławatki. Całe połacie chabrowych plam. Cud. Pośrodku tego cudu miejsce, gdzie był dół z wapnem. Przykrywa go teraz nagrobek. Do tego wapna Niemcy wrzucili mamę i tatę Józefa oraz pięciu Żydów, których ukrywała rodzina Sowów. I partyzanta Zyskowskiego.

– I tylko było słychać plusk, plusk. Wrzucali po kolei. […]

Stoimy pośrodku chabrowego dywanu. W oddali widać gospodarstwa, las. Tam była kiedyś granica Rzeszy. Cisza, spokój. Pan Józef ma przed oczyma swój dom. Zaprasza. Chodzi po pustym polu. Liczy kroki. Pokazuje: tutaj był dom, tam drzewa owocowe, które osłaniały budynek od wiatru. Dalej obora, warsztat, stodoła. W oborze koń. Pod żłobem był wykopany otwór. To tajne wejście prowadziło do oddalonego od domu bunkra. Kilkanaście metrów dalej znajdował się nie wyższy niż trzydzieści centymetrów kominek wentylacyjny. Dół był na wysokość człowieka, może odrobinę trzeba się było schylić. Prostokąt dwa metry na trzy.

– To było całe życie Żydów przez dwa lata. Wieczorami wychodzili na spacery, żeby złapać trochę powietrza. Jedli to samo co my. Zwykle zalewajkę na szczawiu. Czasem nawet lepiej, jakieś kartofle. To byli już nasi zaprzyjaźnieni Żydzi. Mieszkaliśmy przecież razem, bawiliśmy się razem, opowiadaliśmy sobie różne historie. Kiedy rodzice pracowali, oni tajniacko wychodzili z kryjówki i się nami opiekowali. […]

– W okolicy działała grupa partyzantów, którzy ubijali Niemców na posterunkach. Bo tam, jak widać te drzewa, była granica Rzeszy. Pechowo wtedy, kiedy grasowali partyzanci, jeden z nich przyszedł do nas na przechowanie. To było 1 września 1943 roku. Kawał draba. Tacy wszyscy byli wyrośnięci w rodzinie Zyskowskich. To co ojciec miał zrobić? Pozwolił mu wejść do bunkra, pozamykał wszystko i poszliśmy spać. Godzina czwarta trzydzieści. Szum, szczekanie psów. Niemcy pomylili domy. Poszli najpierw do sąsiada, do Sączka Jakuba. A później dotarli do nas. Przyjechały cztery samochody. Psy wparowały na podwórko, następnie karabiny niemieckie ustawiono w rogach.

- Dni były już chłodne, pojawiały się przymrozki. Wyszliśmy na próg. Ojciec wyszedł pierwszy. Został zaraz uderzony kolbą karabinu, drugi Niemiec kopnął go w twarz. Tata zalany krwią padł na podwórku. Rzucili go pod stodołę. Mamę skopali. W pewnym momencie oprzytomniała i krzyczy do ojca, ale on już przecież nie rozumiał, nie mówił, bo brzuch miał skrwawiony, głowę roztrzaskaną: Józek, powiedz im, bo nas wszystkich wymordują, rozstrzelają.

Dzieci powyrzucali na podwórko. Przeszukiwali cały dom, stodołę, piwnicę z ziemniakami. Kłuli szpicrutami, widłami w snopy słomy. Zaglądali do studni. Sprawdzali, czy głęboka, czy płytka, czy ma ujście, gdzie Żydzi mogliby się ukrywać. Nic nie znaleźli. Niemcy szaleli z wściekłości. Podpalali zabudowania.

– Wzięli najmłodszego Piotrusia za nogi, idą pod mur, żeby go roztrzaskać i wrzucić do ognia. Do Gienka mówią: powiedz, gdzie to jest. Gienek patrzy na mnie, ja na niego, trzymamy się za ręce. Nic… Brat ukląkł na kolana przed szwabem i prosi go, żeby oddał mu Piotrusia, żeby go nie palił. Jak Niemcy dowiedzieli się, że na górze są króliki i kury, kazali Józkowi wejść do płonącego domu, żeby im to wyniósł. Już mu się portki zajęły ogniem. Zlitowali się. Porozbierali nas do połowy, trepki pościągali, koszulki żeśmy pogubili. Zimno, chłód. Kazali nam się spowiadać, gdzie są ludzie – polscy bandyci i Żydzi. Nikt z nas nie powiedział. Brat najmłodszy został odebrany Gienkowi z rąk, rzucony na ziemię. Płakał, darł się. Nogą go przydepnęli do ziemi. Ja zostałem skopany, pobity, kolbą wyłechtany po żebrach – dla strachu, żebym powiedział, gdzie są Żydzi. Nikt z nas nie wydał, nikt nic nie powiedział.

Niemcy wzięli widły, weszli do obory. – Niemiec kłuje, krzyczy, jest coś. Komm hier, chodźcie tutaj wszyscy! Odgarniają obornik, jest wejście do bunkra – do pomieszczeń, gdzie przechowywani są Żydzi. Niemcy krzyczą "Alles raus!". – W bunkrze siedziało pięcioro naszych Żydów i ten partyzant, który chwilę później się zastrzelił. – Nagle gwałtowny wybuch, detonacja niesamowita. Wszystko się pali, nas porozrzucało na bok. To któryś Niemiec rzucił granaty do domu.

Kobiety pierwsze wychodziły z tego bunkra.

– Pamiętam jak dziś. To były nauczycielki z gimnazjum żydowskiego w Częstochowie. Przystojne kobiety. Chwycili je za włosy, wyciągnęli i wrzucili pod ogień, bo dom już się palił. Zyskowskiego też rzucili, ale szybko wyciągnęli, bo im za bardzo przeszkadzał smród palącego się ciała.

Później wychodzili mężczyźni – Stasiek, Heniek i Leon.

– Momentalnie zostali pobici, skatowani. A Niemcy bili ich, przepraszam za słowo, jakby młócili zboże: widłami, cepami, haczkami od kopania ziemniaków. Ci już leżeli nieprzytomni, a oni jeszcze po nich chodzili i tłukli.

UCIECZKA

– Mama złapała za rękę Irenę i Jasię. Zaczęły uciekać w pole – wzdłuż skoszonego zboża, po kartoflisku. A Niemcy strzelali non stop z karabinów. – W pewnym momencie padła mama. Padła siostra jedna, druga. A Gienek powiedział: Już, Józiu, nie żyją. One jednak podniosły się i uciekały dalej. Niedaleko było do sąsiada Józefa Kalisza, jakieś dwieście metrów od naszych zabudowań. Wpadły do piwnicy z kartoflami. Tej, która do dziś znajduje się na podwórku sąsiadów. Na pewno widziały stamtąd, jak dom płonie, jak Niemcy katują Żydów. Sąsiedzi widzieli, co się działo. Przerażeni opuszczali domy i biegli do lasu.

– Mama powiedziała: uciekajcie, ja już nie mogę, bo choruję na serce. Ja tu już umrę. Irena i Jasia zdołały uciec do pobliskiego lasu. Dziś to jest las, a wtedy tam były krzaki. Mamę odnalazły psy.
– Pamiętam, że miała długie, czarne warkocze. Niemcy przeciągnęli ją za włosy po ściernisku. Ciągnęli jak nieboszczyka do komory gazowej. Rzucili na ciała pozostałych osób. Mama była w ciąży. Jak mówiła rodzina i sąsiedzi, przynajmniej gdzieś w szóstym, czy nawet siódmym już miesiącu. Dostała widłami. Nie obuchem, nie drewnem, ale widłami. Metal… wbił się w brzuch. W ten brzuch, który ją tak bolał ze strachu o nas. Wtedy już przestała mówić. Nikt nic nie powiedział.

"WAPNO PALI MOMENTALNIE"

– Niemcy nas pozbierali, zakuli w kajdany i zaprowadzili do samochodu. Mocno przywiązali nas pasami do siedzeń żołnierzy, żebyśmy z tego samochodu nie uciekali do rodziców. Ale tam już przecież nie było do kogo uciekać, bo rodzice prawie że nie żyli… Zaciągnęli ich do sadu. Zaczęli strzelać. Mama i tata połamani, pogruchotani pod drzewem, dzieci w wozie. Chłopcy widzieli wszystko przez małe okienko w samochodzie. Gienek powiedział: Józiu, nie mamy już rodziców. – Strzelali dwa razy. Drugi raz, żeby dobić. Zapamiętaliśmy to z bratem. Jak już wszystkich zabili, to ten Żyd, Heniek Cukrowski, który był zostawiony do pomocy, razem z Niemcami ciągnął ciała po ziemi. Niemcom szkoda było wodę w studni brudzić, to przeszli dwadzieścia metrów dalej i wrzucili zwłoki do wapna zlasowanego na budowę.

Rodzice chcieli postawić nowy dom, bo ten był pół drewniany, pół murowany. Ojcu – stolarzowi kołodziejowi – się nie podobał. I powiedział, że dla rodziny, dla dorastających dzieci musi być nowy. Nie wybudował go, ale wapno zostało. – Słychać było plusk, plusk i widać było tylko, jak dymek szedł. Wiadomo, wapno pali momentalnie. Tym bardziej że niektóre osoby były już porozbierane.

Pan Józef pokazuje zdjęcie. – Tu jest najstarszy Eugeniusz, który po śmierci rodziców był dla nas bratem i ojcem, tu ja, tu Irka, która zmarła w zeszłym roku, tu ten najmłodszy Piotr i ta nasza Jasia. Ta zniemczona…

Z NIEJ JEST JUŻ NIEMKA

"Janko, jestem twoim bratem. Przeżyliśmy wszyscy wojnę: ja, Irena, Piotr i Eugeniusz. Znaleźliśmy cię. Wróć do nas, do Polski”. Józef Sowa napisał w 1965 roku do odnalezionej po wojnie, wywiezionej do Niemiec i zgermanizowanej siostry. Odpisała po sześciu miesiącach. Po niemiecku. "Nie wiem, czy mam jakąś rodzinę w Polsce. Ja jestem stąd, jestem Niemką".

Była cicha, skromna. Gdy ją zabrano, miała mniej niż dziesięć lat, a rodzina, która ją adoptowała, straciła córkę w wypadku i potrzebowała pomocy przy wyrobie butów dla wojska.

- Żeby wyjechać do Niemiec, do siostry, musiałem się stawić na UB. Dostałem odpowiedź odmowną. Myśleli, że chcę wyjechać do Niemiec. Ja? Do Niemiec? Po tym wszystkim, co tu przeszliśmy? Przeżyliśmy przecież. Po co miałbym jechać do Niemiec?! Po siostrę jechałem. I chyba ten argument ich przekonał. Ale ona nie dowierzała, że ma rodzinę. Józef pojechał do Niemiec. Stanął na dworcu w Hanowerze i zaczął się rozglądać. Tylko kogo szukał? Minęło blisko 20 lat. Zobaczył ją, jak szła pod rękę z jakimś mężczyzną. Ładna, młoda dziewczyna. Żona Rolfa, matka Jorga.

Na miejscu zorientowałem się, że ona kompletnie nie umie nic po polsku. Potem pomyślałem sobie, że w Polsce się unormowało troszeczkę, że my ją ściągniemy do nas. No ale jak ściągnąć Niemkę do Polski? Wychowana tam – szkoła jedna, druga, praca, historia, kultura… W głowę wbito tę niemczyznę, że coś okropnego.

– Jasia, pamiętasz mamę? "Jasia" – tak mówię do siostry. W Niemczech jest Anitą. Po niemiecku pytam. Janka nie pamięta polskiego, choć zabrali ją, jak miała siedem lat. "Jasia, razem z mamą i Irką uciekałyście przez pole. Janka nie pamięta". – Jak może tego nie pamiętać?

– Po wojnie nam powiedziano, że mamy wielkie szczęście, SZCZĘŚCIE – podkreśla ironicznie pan Józef – że nie wylądowaliśmy w komorach gazowych. Tylko nie wiedzieli, co to znaczy być sierotą w okresie okupacji, co to być w Niemczech, co to być bitym przez innych.

WYWÓZKA

Wszystkie pięcioro dzieci Sowów wywieziono do Rzeszy w 1943 roku. Mogło to być dziesięć czy piętnaście dni po tym, jak zmasakrowane ciała ich rodziców i ukrywanych przez rodzinę Sowów Żydów Niemcy wrzucili do dołu z wapnem. Ale kiedy to dokładnie było – pan Józef nie pamięta.

– Starszy brat Gienek, wówczas 15-letni, pracował bardzo ciężko w Grottkau, czyli Grodkowie – w majątku niemieckiego grafa. Były tam obozy, baraki. Harował, by dostać większy przydział żywności na kartki dla pozostałego rodzeństwa. Mnie Niemcy wzięli za kuciera – czyściłem konie zgrzebłem, wyrzucałem obornik. Piotrek jeździł z inspektorem na pola – tam, gdzie pracowali Rosjanie, Niemcy, Ukraińcy, Czesi. Inspektor zabierał go dla zabawy. Cały czas zmuszano brata, by mówił po niemiecku.

Co się stało z siostrami?

– Jak się to wszystko stało, czekaliśmy z braćmi na Jasię i Irenę. Nie wiedzieliśmy, czy żyją. Przeżyły. Irena została zabrana do niemieckiej rodziny, do innej wioski. Tam opiekowała się ich dziećmi, prała, gotowała u bauerów, u gospodarzy. Jankę przerobili na Niemkę. – Rozrywali nas kolejno, wybierali jak ptaki z gniazda. Jasię zabrała Marianne Pich, "geborene an Oberschlesien" – urodzona na Górnym Śląsku. Niemra, hitlerowiec niesamowity! Ona, jak i jej mąż. On robił buty dla wojska niemieckiego, ona opiekowała się Hitlerjugend. Jasia u nich ciężko pracowała, kołkowała obuwie, gotowała. Do szkoły jej nie posyłali w ogóle. Pich mówiła, że otrzymała dziecko do pracy, że jest to dziecko darowane jej przez rząd niemiecki. Moja siostra już się wtedy nazywała Anita Pich, a nie Janina Sowa.

NIEMIEC PŁACZE

– Usiedliśmy z siostrą i szwagrem w ich domu przy stole. Opowiedziałem całą historię rodziny. Rolf, Niemiec, rozpłakał się i wyszedł. A siostra na to, że koniec tego opowiadania, bo obraziłem jej męża. Zjadłem obiad, który mi nie smakował, dotrwałem do śniadania, spakowałem walizki i chciałem wracać od razu do kraju. Ale mnie zatrzymali, później się trochę uspokoiło - opowiada pan Józef. U siostry siedzi dwanaście dni.

- Dwa dni krócej, niż pozwalała wiza. Spakowali mi jakieś używane, stare rzeczy. W przedziale siedzieli Niemcy, którzy komentowali całą scenę z peronu, śmiejąc się z tego, że mnie niemiecka rodzina obładowała gratami. Nie wiedzieli, że rozumiem i że również mówię po niemiecku. Więc im wytłumaczyłem, że wysłuchałem ich opowieści i zaoferowałem swoją – o mojej rodzinie i o tym, co Niemcy nam zrobili. Na początku słuchali, a jak opowiedziałem, w jaki sposób zamordowali mi rodziców, opuścili przedział.

– Zaprosiliśmy Jasię do Polski. To też trwało, bo trzeba było dostać zgodę na wizytę obywatela z zagranicy. Zorganizowaliśmy przyjęcie, przyjechała rodzina.

Następnego dnia po przyjeździe Józef zabrał Jasię na grób rodziców. Wszyscy byli przeciwni. Że za dużo na jeden raz. Ale on się uparł. Pokazał, gdzie stał dom, którędy uciekały z mamą, gdzie było podwórko, drzewa owocowe. Pokazał miejsce, w którym znajdował się dół z wapnem, do którego wrzucili mamę i tatę. W tym miejscu stanął później prowizoryczny nagrobek – mała górka przykryta darnią. Jasia się wtedy rozpłakała. Dotarło do niej.

Jasia nosi się po niemiecku. Wygląda i zachowuje się jak Niemka. W kraju była do tej pory pięć razy. – Ale nie w jej kraju, nie w jej Polsce. Ten konflikt, taki uczuciowy, trwa, ale i polityczny również. Józef Sowa nie może się pogodzić z tym, że siostra została wywieziona i skutecznie zgermanizowana.

– Wszyscy to widzimy, że z niej już jest Niemka. Próbuję ją za każdym razem trochę uczyć historii, opowiadam. Ale kiedyś mi wygarnęła, że to nie tak wszystko było, że to Polacy podbijali Europę, mordowali innych, że się na tych Niemców uwziąłem. Ale ona tego wszystkiego nie doświadczyła w takim stopniu jak my. To nie chce uwierzyć.

– A mąż siostry, Rolf?
– To był bardzo dobry człowiek. Już nie żyje.
– Wtedy przy stole, gdy opowiedział pan siostrze historię waszej rodziny, to Rolf się rozpłakał się, bo – jak uznała siostra – pan go obraził?
– Nie. On tę historię bardzo przeżył.
– Czy z synem Jasi, Jorgiem, ma pan kontakt?
– Tak, Jorg – czyli Grzegorz – zaczął przyjeżdżać do Polski. Interesuje się naszą rodzinną przeszłością.

DOM, KTÓREGO NIE MA

Pan Józef ostrożnie wchodzi w pole. Najpierw tu, gdzie było podwórko, potem powoli przestępuje próg domu, którego nie ma, zagląda do warsztatu taty, do stodoły. Pokazuje właz do schronu, komin wentylacyjny. Odmierza odległości krokami. Opowiada, jak uprawiali bawełnę. Jak mama przędła, a później robiła tkaniny. Na szorstkie ubrania dla dzieci. Tata robił powozy, woził żywność do getta. Józef zatrzymuje się. Dotyka krzyża.

– Do zobaczenia, rodzice.

_Reportaż Eweliny Karpińskiej-Morek jest fragmentem książki "Teraz jesteście Niemcami", opisującej proceder rabunku przez niemiecką nazistowską III Rzeszę polskich dzieci w celu ich zgermanizowania. Fragment opisujący "pozyskiwanie" przez Niemców dzieci z podbitych terenów, autorstwa Agnieszki Waś-Tureckiej, pochodzi z tej samej publikacji.

Hitlerowska machina działała skutecznie. W Niemczech, Austrii i innych państwach do dziś żyją ludzie, którzy nigdy nie dowiedzą się, że zostali porwani, by stać się Niemcami. Inni – wielu z nich w Polsce – wciąż szukają swoich korzeni._

W ramach wspólnej akcji dziennikarskiej portalu Interia i stacji Deutsche Welle "Zrabowane dzieci/Geraubte Kinder" podjęte zostały pierwsze międzynarodowe poszukiwania ofiar germanizacji, prowadzące do ujawnienia wstrząsających losów ofiar nazistowskiej obsesji "pozyskiwania dobrej krwi".

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)