Żołnierze broniący granicy z Białorusią: "Ludzie nie wiedzą, co się tutaj naprawdę dzieje"
Myśląc o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, Polacy często wyobrażają sobie stan wojenny sprzed 40 lat. Patrole wojska, kontrole na drodze, opancerzone wozy i godzina policyjna. - Społeczeństwo nie wie, co się tutaj naprawdę dzieje. Sam się dziwię, jak oglądam telewizję, bo mam wrażenie, że żyję w innym świecie - mówi Wirtualnej Polsce jeden z żołnierzy stojących na przygranicznym posterunku. Jak naprawdę wygląda życie w cieniu granicznego płotu?
Podlasie od zawsze było na styku - państw, kultur, wyznań i narodowości. Mieszkańcy są przyzwyczajeni do różnorodności i przemytu.
- Odkąd wymyślono granice, istnieje także przemyt - mówi nam funkcjonariusz z Placówki Straży Granicznej w Szudziałowie. - My tutaj od pokoleń żyjemy na granicy. Zmienia się tylko to, co opłaca się przemycać.
Do strefy wjeżdżamy w czwartek, 9 grudnia, rano i poruszamy się po niej pod eskortą wojska lub Straży Granicznej. Z Jakubem Link-Lenczowskim z redakcji MilMag.pl jesteśmy pierwszymi dziennikarzami, którzy od początku wprowadzenia stanu wyjątkowego na początku września mogą bez większych obostrzeń poruszać się po strefie przygranicznej. Służby na miejscu przekazują nas sobie trochę jak pałeczkę sztafetową, ale na szczęście mamy dużo więcej swobody niż dziennikarze, którzy wysyłani są na popularne ostatnio "safari", podczas którego służby pokazują im graniczny płot i pozwalają zrobić zdjęcia przy tablicy z nazwą popularnej w ostatnich miesiącach miejscowości Usnarz Górny oraz porozmawiać z dwoma albo trzema mieszkańcami.
- Kiedy nie było można wjeżdżać, to zainteresowanie dziennikarzy było duże. Teraz jest umiarkowane. Ale też zbyt wielu ciekawych rzeczy nie pokazujemy. Ot, płot, wieś, posterunki. Wy zobaczyliście znacznie więcej - mówi kpt Krystyna Jakimik-Jarosz z biura prasowego Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej.
O tym, że zainteresowanie byłą strefą stanu wyjątkowego mocno spadło, mówią też pracownicy rządowego Centrum Medialnego w Popławce.
- Nie ma zainteresowania. Dziennikarze przyjeżdżają z politykami i z nimi wyjeżdżają - mówią nam. Dzień wcześniej na Podlasiu gościł prezydent Andrzej Duda. Centrum przeżywało oblężenie, ale kiedy my tam przyjeżdżamy, zastajemy jedynie ekipę państwowej telewizji.
Sami mieszkańcy nie wierzą mediom. Niezależnie od tego, jaką opcję te media prezentują.
Media kłamią?
Dołączamy na chwilę do grupy dziennikarzy, którzy właśnie zaliczają "safari". Podczas wyjazdu mają okazję porozmawiać z mieszkańcami przygranicznych wiosek. Wszystko pod czujnym okiem funkcjonariuszy i żołnierzy. Honker, którym jedziemy, zatrzymuje się przy jednym z domów w Usnarzu Górnym. Jesteśmy przedstawieni jako dziennikarze.
- Dajcie im spokojnie pracować - natychmiast rzuca do nas starszy pan, wskazując na naszą obstawę żołnierzy. - To wy, dziennikarze, robicie z tego sensację. Oglądam w telewizji, patrzę w internecie i to, co tam widzę, to zgroza! - dodaje wzburzony. Mimo to podchodzi do nas, podpierając się laską. Przedstawia się jako Tadeusz Onaszko i chętnie opowiada o wizytach różnych oficjeli.
- Przyjeżdżają różni. Bałagan zostawili, szopki odstawiali. Ten poseł, co uciekał (Franciszek Sterczewski - przyp. red.), Lempartowa. Aktywiści. Pojechali, zostały po nich śmieci. Trzeba było sprzątać. Podpaski-sraski, butelki, puszki. Ale wielka "warszawka" przyjechała pomagać - zżyma się pan Onaszko.
- Politycy pokazują się tylko w najbardziej medialnych miejscach albo w bazach. Gdzie oni będą jeździć do nas, maluczkich? Przyjedzie, zje, powie, że wojsko ma super i się wszyscy zbierają – mówi żołnierz stojący na posterunku przy granicy. Punkt jest zbudowany z modułów Hesco, brezentu, dykty, drewnianych metrówek i eternitu.
To te konstrukcje wychwalał na wrześniowej konferencji wiceminister obrony Wojciech Skurkiewicz: - To są takie specjalne umocnienia, one będą służyły pomocą Straży Granicznej, jak również żołnierzom Wojska Polskiego, w realizacji zadań, mając na względzie również zmienne warunki atmosferyczne i obniżoną temperaturę.
Posterunek nie wygląda zbyt medialnie. Żołnierze śmieją się, że politycy przyjadą do nich się sfotografować dopiero wtedy, gdy pojawią się kontenery mieszkalne. Budowla chroni przynajmniej przed wiatrem. Drewniane drzwi obciągnięte brezentem powstrzymują uciekające ciepło. Wewnątrz stoją koza, zapas drewna, rzeczy osobiste, racje żywnościowe i kilka słoików.
- Tutaj przy samej granicy wsie są od lat zamieszkane głównie przez starszych. Młodzi uciekli do miasta. Chodzimy tu na patrole, to zawsze coś dostaniemy od miejscowych. Jest duże wsparcie – mówi dowódca placówki.
Tak jest niemal wszędzie, gdzie przyjeżdżamy. Na jednym z tyłowych posterunków, obsadzonych przez Wojska Obrony Terytorialnej, widzimy, jak zatrzymuje się samochód osobowy. Kierowca wysiada i przekazuje żołnierzom reklamówkę. Okazuje się, że wewnątrz jest obiad, dania makaronowe z mięsem i warzywami.
- Sami się zdziwiliśmy, jak usłyszeliśmy, że nie dojadamy. Były problemy i opóźnienia, ale bez przesady. Ludzie i tak sami z siebie nam noszą. Teraz nawet jest tak, że nie jemy naszych porcji, bo od mieszkańców mamy tyle, że ciężko przejeść - mówi terytorials z Bydgoszczy.
- Pomagają nam, więc jak możemy, to też im pomagamy - mówi pani Diana z przygranicznej wioski. Jest pora obiadowa, a ona wybrała się z niemowlęciem na spacer. Przechodząc obok posterunku, pyta, czy nie przynieść żołnierzom ciepłej kawy albo herbaty. Temperatura oscyluje w okolicach -5 st. C. Wieje przejmujący mroźny wiatr.
- Jest zimno, a ludziom trzeba pomóc. Wykonują kawał dobrej roboty - dodaje.
Linia frontu
W przypadku kryzysu na granicy media i politycy lubują się w korzystaniu z retoryki wojennej. Samo wjechanie do strefy i wymagania, jakie należy spełnić, przypominają nieco sytuację znaną z ukraińskiego Donbasu czy kaukaskiego Karabachu. Wśród nieobeznanych dziennikarzy buduje to obraz niemal wojenny. Skojarzenia od miesięcy próbują podbijać także rządzący. Niektórzy żołnierze śmieją się, że władza próbuje z Polski znów robić przedmurze chrześcijaństwa, a Polaków przedstawić jako obrońców Europy.
- Zamarzyło się ministrom wejść w buty Sobieskiego - śmieje się oficer, z którym rozmawiamy.
Osoby spoza Podlasia dopytują więc do tej pory o stan wojenny, o tłumy uchodźców grasujących po wioskach i lasach. O wszechobecne wojsko. Tymczasem mieszkańcy podchodzą do tego z dystansem.
- Społeczeństwo nie wie, co się tutaj naprawdę dzieje. Sam się dziwię, jak oglądam telewizję, bo mam wrażenie, że żyję w innym świecie - mówi jeden z żołnierzy stojących na przygranicznym posterunku.
- Nie ma jakiegoś wielkiego niepokoju - opowiada pani Diana. - Ale wiadomo, wieczorem bałam się wyjść sama. Jak stoi wojsko, to czuję się bezpieczniej.
Każdy nasz rozmówca podkreśla, że zwykle jest spokojnie. Do incydentów dochodzi niemal codziennie, ale są one rozłożone na całą długość granicy z Białorusią. Liczy ona 418 km. To więcej niż odległość w linii prostej pomiędzy Wrocławiem a Rzeszowem albo Krakowem i Białymstokiem.
W nocy z czwartku na piątek, 10 grudnia, na północnym odcinku granicy padły strzały ostrzegawcze. Nie pierwszy raz, ale nie słychać ich tak często, jak widać to na ekranach telewizorów w serwisach informacyjnych. Poprzednim razem do otwarcia ognia doszło 18 listopada. Również były to strzały ostrzegawcze oddane w powietrze, aby zatrzymać przemytników.
-- Czasem gdzieś tam chodzą. Widać ślady. Ale to spokojni ludzie - mówi o migrantach pani w średnim wieku, która przedstawia się jako Ewa. Dodaje, że na widok miejscowych migranci uciekają. - Starsi mieszkańcy czasem się boją, bo to w telewizji pokazują incydenty. Ale to propaganda, polityka. Białorusini sami tych migrantów naganiają, nagrywają i idzie w świat - dodaje pani Ewa. Zakapturzona i owinięta szalikiem, próbuje ukryć się przed dokuczliwym wiatrem w drodze powrotnej z zakupów.
- Widzieliśmy białoruskich strażników po cywilnemu. Znamy ich, bo przecież pracujemy obok. Porozdawali kamienie i sami rzucali. Jak Białorusini zniknęli, to ci migranci się uspokoili - mówi strażnik.
- Czasem identyfikujemy tych, którzy rzucali, jak już są po naszej stronie. Nie stwarzają problemów. Tłumaczą, że oni tylko papiery i do ośrodka - dodaje.
Migranci
Mijamy urokliwe podlaskie wioseczki rozrzucane pośród pól i niewielkich pagórków. To między nimi starają się przemknąć migranci z Bliskiego Wschodu. Media kontrolowane przez polityków PiS przedstawiają ich w negatywnym świetle, wiążąc sytuację z działalnością opozycji. Tzw. media liberalne, kojarzone z opozycją, skupiają się na humanitaryzmie i podkreślaniu tego, jak rząd bardzo nie radzi sobie z kryzysem.
W tle wewnętrznego konfliktu w polskim bagienku, przez prawdziwe mokradła próbują się przebić migranci. Niektórym się udaje, inni, w nie do końca legalny sposób, zostają zmuszeni do powrotu na Białoruś. Jeszcze inni są zatrzymywani w głębi kraju lub na granicy z Niemcami, które najczęściej stanowią docelową destynację. Ci trafiają do ośrodków dla uchodźców.
- Przyszli do mnie dwaj w lipcu. Nakarmiłem, dałem herbaty i zadzwoniłem. Straż przyjechała i zabrała ich do ośrodka - opowiada pan Tadeusz, który w Usnarzu Górnym mieszka 100 metrów od granicy.
- No widać, jak chodzą, ale to omijają wsie. Gdzie będą się pchać? Przecież tu widać, że strażnicy i wojsko - dodaje.
Zarówno mieszkańcy, jak i strażnicy śmieją się z obu wizerunków migrantów widocznych w mediach. Dyżurnym tematem jest słynne zdjęcie migranta rąbiącego drewno w kurtce za 4 tys. zł. Temat podchwyciły partyjne media i znany z ogromnej religijności oraz antymigranckiej retoryki Dominik Tarczyński, europoseł PiS. Rzekomo drogą odzież migrantów przedstawiono jako dowód na to, że uwięzieni w lasach ludzie pomocy nie potrzebują.
Strażników drogie ubrania nie zaskakują. - Biedni zostali tam. Przecież nie stać ich, żeby zapłacić kilka tysięcy euro czy dolarów za podróż - mówi strażnik podczas patrolu wzdłuż granicy. - Nie wiem, co ludzi dziwi, że ktoś miał drogą kurtkę czy telefon. Jak go stać, żeby się stamtąd wyrwać i zapłacić przemytnikom, to musi być go też stać na drogie rzeczy - podsumowuje.
Przemytnicy
Głównym celem drugiej linii obrony jest zatrzymywanie przemytników. To oni stanowią największy problem polskich służb.
- Gdy odetniemy migrantów od przemytników, problem radykalnie się zmniejszy. Stąd działania także w głębi województwa - mówi kpt Jakimik-Jarosz.
Pierwsze większe punkty kontrolne spotkaliśmy przed Białymstokiem. Te obsadzała policja. W miarę zbliżania się do granicy spotyka się żołnierzy częściej. Najpierw WOT, a im bliżej płotu, tym więcej Wojsk Operacyjnych i Straży Granicznej. Przy samej granicy są widoczni niemal na każdym kroku.
- Wojsko nie przeszkadza. Ot tyle, że więcej samochodów jeździ. Problemów też żadnych nie ma. Przyjechała rodzina, to tylko zadzwoniłem, wpisali ich, że będą i krewni wjechali bez problemu - mówi pan Tadeusz Onaszko.
Mimo posiadania glejtu na przejazd, każdy pojazd mający numer rejestracyjny spoza powiatu jest kontrolowany. W ten sposób niemal codziennie zatrzymywani są szmuglerzy, którzy jadą po "klientów".
- Daje to pożądane skutki, bo jest coraz mniej chętnych, choć duże pieniądze nadal kuszą - wyjaśnia pogranicznik.
- Kryzys szybko się nie skończy. Wiele zależy od działań polityków. My tutaj możemy tylko powstrzymywać efekty ich pracy - kończy z przekąsem.