Zioberman, Dornweiler i Gosiewski jako pingwin
Kilku polityków z pewnością mogłoby się pojawić w nowej wersji "Polskiego zoo" jako zwierzęta, np. Zioberman, Dornweiler czy Przemysław Gosiewski jako pingwin... oczywiście cesarski - powiedział satyryk Marcinem Wolski, nowy dyrektor radiowej Jedynki dziennikowi "Słowo Polskie-Gazeta Wrocławska".
29.07.2006 | aktual.: 29.07.2006 12:45
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Słowo Polskie-Gazeta Wrocławska: Nie tęskni Pan za "Polskim zoo"?
Marcin Wolski: Każdy program to spotkanie się właściwych ludzi, we właściwym miejscu i we właściwych czasach. "Polskie zoo" to dziecko pewnej epoki, kiedy wszystko było jeszcze pierwsze, świeże i naiwne. Nasze widzenie polityki też. Nie wiem, czy dzisiaj, mając za konkurencję tylu satyryków amatorów, pojawiających się w rządzie, Sejmie i Senacie, moglibyśmy jeszcze zaistnieć? Tamte poczciwe gąbkowe lalki byłyby już dzisiaj anachroniczne.
Pan by się nie bał dzisiaj obśmiewać, na przykład braci Kaczyńskich albo wicepremiera? - Andrzeja Leppera obśmiewa się wszędzie i przy każdej okazji. Z braci Kaczyńskich też sobie robię, co jakiś czas, jaja. Ja bym się nie bał. Wbrew pozorom politycy mają poczucie humoru na swój temat. Tym bardziej, jeżeli to się robi smacznie. W życiu politycznym jest tyle chamówy, że nasza satyra to pędzelek na rany. To, co usiłowałem uprawiać, polegało na tym, że szukałem śmieszności, żeby zabawić, inspirować. Ale nie, żeby zabić. I jak pamiętam wywiady z politykami z okazji "Polskiego zoo", to właśnie ta konwencja była kupiona. Może niektórzy w skrytości serca mieli zadrę. Kiedyś Jarosław Kaczyński zwierzył się, że mamusia się denerwuje, jak już tak za bardzo chomika dociskam do gleby. Ale mimo wszystko kupowali konwencję.
Czy dzisiaj bracia Kaczyńscy też byliby chomikami w Polskim zoo?
- Przygotowałem pół roku temu komiks do druku. Zgodnie z wartościami chrześcijańskimi, nie zabija się życia poczętego. W związku z tym byłyby to już chomiki rozmiaru dinozaura. Ale mimo wszystko nadal chomiki.
Jedno zwierzątko z dzisiejszej areny politycznej mamy na pewno - bulteriera. Bo Jacek Kurski sam się tak obsadził.
- No tak, ale ja jeszcze wymyśliłem parę innych ras: Zioberman i Dornweiler oraz Wassermannredriwer.
Andrzeja Leppera w jaką skórę ubrałby Pan dzisiaj? - Szukałbym czegoś w nierogaciźnie.
A tak bliżej?
- Bliżej, to nie chcę używać słów powszechnie uważanych za obraźliwie.
Czy to zwierzę ma kręcony ogonek i ryjek?
Może mieć. Zrobił nawet tak, że to ogonek, który może służyć jednocześnie jako korkociąg. Chociaż wicepremier tak dynamicznie się rozwija , że kto wie? Może się zmienić w takiego mutanta nierogacizny z przemądrzałą sową. Bo nagle okaże się symbolem intelektualizmu i umiaru w polityce. W tym kraju wszystko jest możliwe. Najbardziej absurdalny pomysł może okazać się tylko nieudolnym wyprzedzaniem przyszłości.
A Przemysław Gosiewski? Jakby go Pan widział?
- Może pingwin? Ale cesarski, żeby było jasne.
Kiedyś było łatwiej rozśmieszać?
- Wtedy żart był uniwersalny. Mieliśmy jasny podział: my razem i władza przeciwko. Dzisiaj nie mamy możliwości powiedzieć jakiejkolwiek prawdy na scenie, nie narażając się przynajmniej części widowni. Mówimy ostry żart na temat Radia Maryja. Ale jednak parę pań w moherowych beretach jest na sali. Żartujemy sobie z lewicy, miłośnicy Olejniczaka także są na widowni. Nie mamy już tego komfortu mówienia za miliony.
Czyli satyrycy są w trudniejszej sytuacji.
- Są. Ale ja jestem w o tyle komfortowej sytuacji, że już swoje przyżyłem. Obśmiałem. I mogę w mojej satyrze schodzić troszeczkę na pozycję filozofa. Nie chciałbym użyć słowa mędrca. Nie jestem zwolennikiem takiego humoru uhaha. Uważam, że humor jest jak przyprawa typu maggi czy pieprz. To cudowny dodatek. Ale nie powinien być sam, ponieważ zemdli lub skwasi. Uwielbiam sytuację, kiedy żart rodzi się od niechcenia. Uwielbiam też karykaturę, ponieważ ona w szlachetnym swoim charakterze jest wyolbrzymieniem tego, co jest.
Zresztą, ze śmianiem się jest taka sprawa my się śmiejemy, wyszydzamy, a politycy i tak robią swoje. Kiedy byliśmy młodzi, wydawało nam się, że możemy zmieniać świat. Także satyrą. Ale jeżeli historia czegokolwiek uczy, to tego, że... niczego nie uczy.
Nie zgodziłabym się z Panem, że satyrycy swoje, a politycy swoje. Oni jednak podglądają, podsłuchują. I nawet się obrażają.
- No wie pani, w tamtych śmiesznych czasach "Polskiego zoo" był żart, a może prawda, że w sobotę, jak szedł nasz satyryczny program, rząd przerywał obrady. Żeby zobaczyć, co się o nich mówi. Szopki polityczne były oglądane w Belwederze za czasów Lecha Wałęsy. Był zresztą taki numer, który napisałem na Wachowskiego. To piosenka Stuhra, która stała się parodią. Wachowski śpiewał: Co ja poradzę, ja, niestety, mam władzę. Skończyła się piosenka. I Lech Wałęsa powiódł, podobno, wzrokiem, pytając: Na pewno, Mietku?. Wachowski zbladł, wołając: Wodzu, wodzu, przecież to żarty, jaja. Władza? Co ty, gdzie, jak? Podobno tak było, kiedy obaj to oglądali.
Więc nie chciałby Pan nowego Polskiego zoo?
- Są pokusy, że satyryk może się bawić w rząd dusz. Ale jest też niebezpieczeństwo. Jeśli raz się udało, czy warto ryzykować powtórkę? A nuż się nie uda? Zwykle lubię nowe wyzwania. Lubię się zmierzyć z domeną, w której jeszcze nie startowałem. Pamiętam Jacka Fedorowicza. Przed laty zrobił "Małżeństwo doskonałe". Potem telewizja mu ten program zdjęła. Zrobił więc inny troszkę gorszy, więc mu również zdjęli. Podobnie zaczęło się z Polskim zoo. Kiedy mi zdjęli, po paru miesiącach dostałem propozycję od pampersów, żeby zrobić coś innego. Akropolan, na przykład. Ale, mój Boże, starożytna Grecja była gorszym odniesieniem do rzeczywistości niż zwierzęta. Każda kolejna przymiarka, która jest tym, co już było, to skazywanie się na porażkę.