Zarabiam, odbierając dzieci
W Polsce sąd może pozbawić rodziców władzy nad dziećmi z absurdalnych przyczyn – ujawniliśmy miesiąc temu. Okazuje się jednak, że lista absurdów jest dłuższa, niż nam się wydawało. Wystarczy, by rodzice nie pomalowali ścian lub zjawili się z dzieckiem u psychiatry
07.01.2008 | aktual.: 22.05.2018 14:04
"To, co opisaliście, to wierzchołek góry lodowej” – napisał do nas obywatel, który przedstawił się jako „pracownik socjalny”. „Zarabiam na życie odbieraniem dzieci. I mogę potwierdzić, że system pomocy społecznej w Polsce jest chory”. Dodał jeszcze, że pracownicy socjalni, z reguły nie z własnej winy, lecz z powodu idiotycznych przepisów, braku pieniędzy, kadr, ale też sensownych rozwiązań, znacznie bardziej niż dobrem dziecka zainteresowani są „chronieniem własnej dupy”.
W tekście „Bo w domu było brudno” („Przekrój” 47/07, także na www.przekroj.pl) napisaliśmy, że sąd może zamknąć dziecko w sierocińcu chociażby dlatego, że w jego domu jest biednie albo rodzice nie umyli talerzy. Nasz artykuł wywołał lawinę listów i komentarzy.
„Mojej przyjaciółce zabrano dzieci, bo kurator stwierdził, że mieszkają w nieodpowiednich warunkach, że nie mają pomalowanych ścian” – napisała do nas Katarzyna, czytelniczka z Łodzi. „Ojciec tych dzieci powiesił się trzy lata temu w Wielkanoc. Matka jakoś wiązała koniec z końcem. Dzieci nie głodowały, nie były brudne. Kobieta stara się teraz odzyskać dzieci, pisze pisma do sądu... i nic!”. – Takich historii jak te, o których przeczytałem w „Przekroju”, jest znacznie więcej – zapewnia Mikołaj Z. z Bielska‑Białej. – Znam młodego człowieka, który stał się rodziną zastępczą dla rodzeństwa po śmierci rodziców. Teraz chcą go wsadzić do więzienia, a dzieci zabrać do sierocińca, bo z powodu niskich zarobków pozbierał porozrzucane wokół publicznego kosza ubranka i zabawki, które bogatsi ludzie powyrzucali.
Paweł Urbanowicz, przewodniczący Stowarzyszenia Zastępczego Rodzicielstwa, uważa, że dobro dziecka to w Polsce slogan. I dodaje: – Wielu ludziom bardziej zależy dziś na utrzymaniu placówek, w których umieszcza się dzieci, niż na losie polskiej rodziny. „Gdy miałem 7 lat, sąd odebrał mojej matce prawa do opieki nade mną i przekazał mnie do rodziny zastępczej – napisał do nas internauta o pseudonimie Cichy. – Argumentem była bieda. Matka była i jest do tej pory samotna, żyje na wsi. Ja w mieście. Jednak nasze relacje z czasem pogarszały się i w tej chwili nie łączy nas wiele. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie smutek”.
Smutek ogarnia też doktora Przemysława Gąsiorka, psychologa i pedagoga z Uniwersytetu imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu, od lat zaangażowanego w pomoc rodzinom, które znalazły się w kryzysie. Właśnie zwróciła się do niego z dramatyczną prośbą o wsparcie matka trójki dzieci. Zaraz po tym, jak partner życiowy zostawił ją zupełnie na lodzie, w depresji i chwili załamania odprowadziła dzieci do sierocińca.
– Kobieta bardzo szybko otrząsnęła się z traumy i zaczęła wydzwaniać do rodziny – wyjaśnia pedagog. – Nastąpiło rodzinne pospolite ruszenie. Tylko że na wszystko było już za późno. Bo kiedy dzieci znajdą się w sierocińcu, uruchomiona zostaje wielka machina, w której nie ma miejsca na sentymenty. Rodzinę czeka sąd i czekanie na wyrok, który przypomina rosyjską ruletkę. Nikogo nie interesuje, że dzieci chorują z tęsknoty, że łamie się ich psychikę, niszczy więź łączącą ich z matką, która od wielu tygodni wystaje pod oknami sierocińca. Okazuje się, że w Polsce sąd rodzinny ma nad rodziną władzę absolutną. Może jej odebrać dzieci, ale zwrócić nie musi. Nawet jeśli przyczyny, dla których podjął decyzję o umieszczeniu dzieci w sierocińcu, ustały. – Powodem, dla którego odebrano dzieci matce, był jej problem z nadużywaniem alkoholu – wspomina przypadek z początku 2007 roku Sylwia Borowiec z Towarzystwa „Nasz Dom”, która prowadzi niewielkie domy dziecka i od lat stara się robić wszystko, by dzieci umieszczane w
placówkach wracały do swoich biologicznych rodziców. – Kobiecie zależało na dzieciach, zdecydowała się na odwyk. Wydawało się nam, że nic nie stoi już na przeszkodzie, by oddać jej maleństwa. Ale sąd postawił nieoczekiwanie nowy warunek – remont domu. Tak jakby w ogóle nie zauważył, że powód, dla którego rozbił rodzinę, przestał już istnieć.
Problemem może być nie tylko krzywa podłoga, ale nawet... krzywe spojrzenie. O takie oskarżył matkę kilkuletniego chłopca z Torunia pewien psychiatra. Dziecko, u którego podejrzewano szkolną fobię, trafiło na obserwację do szpitala psychiatrycznego. Lekarze jednak postanowili obserwować nie tylko dziecko, ale także jego matkę. Dlaczego? Bo zauważyli, że ma surowy stosunek do swojej młodszej córki, którą męczył kaszel. Matka podpadła lekarzom już wcześniej – zwróciła jednemu z psychiatrów uwagę, że ten podczas badania lekceważył jej dziecko. W efekcie do Wydziału Rodzinnego i Nieletnich Sądu Rejonowego w Toruniu dotarł list od lekarza, który zasugerował wymiarowi sprawiedliwości, że matka może mieć kłopoty z głową, co w rzeczywistości miało oznaczać, że nieprawidłowo zajmuje się dziećmi.
Na nic zdały się prośby kobiety, by ten sam szpital przebadał ją psychiatrycznie. Nie wiedzieć czemu, szpital odmówił. Ugiął się jedynie Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie, który poddał kobietę testom i uznał, że jednak żadnej klepki jej nie brakuje. Tyle tylko, że sąd rozpoczął już procedurę odebrania kobiecie praw rodzicielskich (pozytywnej opinii MOPR w ogóle pod uwagę brać nie musi). – Może to zabrzmi banalnie, ale marzy mi się, że o dobru dziecka będą w końcu decydować ludzie mądrzy i... dobrzy – twierdzi Paweł Urbanowicz. – Dobrzy to znaczy tacy, którzy, choć ograniczają ich biurokracja i urzędy, rozumieją, że nie ma wyższej wartości niż wartość, jaką dla dziecka jest jego niekoniecznie cudowna, modelowa rodzina. I że przy odrobinie dobrej woli decydentów nawet w rodzinie, w którą już postanowili nie wierzyć, mogą zdarzyć się prawdziwe cuda.
Cuda wciąż się zdarzają. Choć – właśnie z powodu biurokracji – wciąż za rzadko. W Szczecinie w ciągu ostatniego roku zapaleńcom związanym z Konferencją Grupy Rodzinnej udało się ocalić aż 20 rodzin. Organizują spotkania całych rodzin, włączając w to dziadków, wujków, kuzynów, a nawet bliskich i dalszych znajomych, po to by wspólnie znaleźć najlepszą drogę do wyjścia z kryzysu. Plany pomocy wcielono w życie nawet w sytuacjach, gdy matkom i ojcom biurokraci postanowili już odebrać dzieci. Nie tylko z powodu biedy, ale też krzywego spojrzenia na urzędnika albo równie krzywej podłogi.
Anna Szulc