Zakochany komornik
Był już bezwzględnym zbirem w „Długu” i przechodzącym przemianę „Komornikiem”. Teraz w „Samotności w sieci” Andrzej Chyra zagra zakochanego w Magdalenie Cieleckiej internautę.
Czy filmowy Jakub z „S@motności w sieci” jest bardzo bliski postaci z książki?
– W jakimś stopniu jest bliski, w końcu to adaptacja. Oczywiście niedosłowna. Książka jest tak pojemna, zawiera tyle wątków, retrospekcji, że siłą rzeczy w filmie jest ich dużo mniej, ale główna oś fabularna została zachowana. Jakuba gram ja, więc przefiltrowuję ją przez siebie. Spodziewam się, że dla niektórych będę postacią bardzo bliską literackiemu pierwowzorowi, dla innych zupełnie odległą, to naturalne. Sama fabuła filmu jest o wiele uboższa, więc pewnie sporo osób będzie rozczarowanych. Mam nadzieję, że powstanie dobry melodramat.
A Panu Jakub jest bliski? Czy to bardzo odległa postać?
– Nie. Nie bardzo odległa, aczkolwiek nie miałem w swoim życiu tak dramatycznych przeżyć jak on. Zajmuję się czymś innym, chociaż też poświęcam swojej pracy dużo czasu i pasji. Może jestem trochę młodszy? Jakub to współczesna postać, więc dotykają nas podobne rozterki.
Łatwiej zagrać postać taką, jak Gerard z „Długu” albo Lucek z „Komornika” czy też spokojny charakter? Które role Pan woli?
– Nie wiem, czy Jakub jest taki spokojny. Lubię postaci, które są niejednoznaczne, które mają w sobie jakąś tajemnicę, przestrzeń. Myślę, że Jakub jest taką właśnie postacią, chociaż o wiele spokojniejszą.
I ma lepsze serce?
– Może, ale też spotykamy go w innych okolicznościach. I w końcu chodzi tu o sprawy sercowe. A tamci robią przede wszystkim interesy.
Trudniej jest zagrać kogoś zupełnie przeciwnego sobie czy właśnie kogoś o podobnym usposobieniu?
– Nie ma reguły. Jeśli postać jest dobrze skonstruowana, umocowana dramatycznie, prawdziwa, to choćby była nie wiem, jak odległa, lepiej się ją zagra niż postać pozornie bliską, ale źle napisaną w słabym scenariuszu. Oczywiście, są role dobrze napisane, które trudno zagrać, ale jeszcze trudniej z niczego zrobić coś i nadać życie; sprawić, żeby była przekonującą postać, która nie daje się zidentyfikować, która jest słaba.
Woli Pan grać w filmie czy w teatrze?
– Lubię i to, i to. W zależności od momentu. Gdy długo gram w filmie, bardzo tęsknię za teatrem. Gdy dłużej pracuję w teatrze, marzę, by poszaleć w filmie. Repertuar teatralny jest zazwyczaj ciekawszy niż filmowy. Współczesne scenariusze rzadko są dobre. W teatrze wystawia się sztuki, które przefiltrował czas. Teksty Szekspira, Czechowa, Moliera czy Eurypidesa są tak pojemne, że o dziwo, mogą być zawsze bardzo aktualne i atrakcyjne. Na tym polega ich siła. W teatrze więc myśli się i pracuje w sposób rozwijający. W filmie rzadko się to zdarza. Jednak w tym roku udało mi się zetknąć z dobrymi reżyserami i z ciekawymi tekstami. Zwłaszcza film „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” Marka Koterskiego, w którym wspólnie z Markiem Kondratem gram rolę Adasia Miauczyńskiego, jest interesujący. Jest chyba mocniejszy niż „Dzień świra”. Zagrał Pan Lecha Wałęsę w „Zapomnianej bohaterce”. Nie bał się Pan wcielać w postać tak znaną, w ikonę niemal?
– Byłem kimś, kto przypomina Lecha Wałęsę (śmiech). Rzeczywiście wiedziałem, że jest to ryzykowne, ale ponieważ chciałem się spotkać z Volkerem Schlendorfem, nie żałuję. A czy mój bohater będzie przekonujący i czy mi zaszkodzi, czy pomoże? Zobaczymy. W Polsce to ciągle trudna historia. Nikt z polskich reżyserów nie chciał zrobić tego filmu o Annie Walentynowicz, bo wciąż jest to dla nas tak żywe, że trudno się zdystansować. Ludzie, którzy brali udział w wydarzeniach sprzed 25 lat, nadal funkcjonują w życiu publicznym. Nie jest łatwo spojrzeć na tamte rzeczy bez ciężaru tego, co stało się potem. A Volker Schlendorf patrzył na to z zewnątrz. W tym zrywie Solidarności było coś czystego, niezwykłego, fascynującego. Mam nadzieję, że ten film będzie radosnym mitem.
Reżyseria to druga pasja. Traktuje ją Pan na równi z aktorstwem?
– Nie. Był taki czas, że w ogóle nie grałem. W teatrze zrobiłem tylko dwie rzeczy, niezbyt wielkie, raczej kameralne. Trochę reżyserowałem w telewizji. Były to programy i produkcje okołoreklamowe. Być może jeszcze zajmę się reżyserią poważnie. To drugi fach. Teraz jestem tak zajęty aktorskimi zadaniami, że nie mam czasu myśleć o reżyserii. Nie mam też ciekawej historii do opowiedzenia.
Inaczej się gra, gdy było się z drugiej strony kamery? To chyba rozwijające doświadczenie dla aktora?
– Na pewno. Człowiek sobie uświadamia, czego się oczekuje od aktora. Mam taką podwójną świadomość. Wiem, czego mogę oczekiwać od reżysera, wiem, ile sam jako aktor muszę wnieść, by być dla reżysera partnerem, by współtworzyć to, co powstaje.
Rozmawiamy w gmachu I LO w Lubinie. Jak Pan wspomina spędzone tu lata?
– Och, to już coraz bardziej zatarte wspomnienie. Uczyłem się w trudnych latach, bo od 1979 do 83 roku, czyli w przełomowym momencie – powstanie Solidarności i stan wojenny – a mimo to pamiętam poczucie wolności. Dobrze wspominam liceum. Nawet od czasu do czasu bywam tu na spotkaniach. Mam też kontakt z kolegami z klasy. Oczywiście nie byłem aniołkiem, każdego trochę nosiło (śmiech). Trudno być przez całe życie rozsądnym.
rozmawiała Agata Grzelińska