Mateusz Morawiecki na granicy polsko-ukraińskiej. Rząd od początku konfliktu uruchomił środki pomocowe. 2 marca 2022 roku© East News | Tomasz Lina

Zaczął się krzyk: "Za bardzo pomagamy Ukraińcom" [OPINIA]

Jakub Majmurek
21 maja 2022

W tej wojnie scenariusz maksimum to taka klęska Rosji, która ostatecznie utrąci pretensje do odgrywania mocarstwowej roli przynajmniej na kilka pokoleń. Scenariusz minimum to potwierdzenie zasady, że żadne państwo nie może bezkarnie zmieniać siłą granic w tej części świata. Dlatego podnoszenie teraz, że za bardzo pomagamy Ukraińcom to droga na manowce.

Gdy wojska Federacji Rosyjskiej napadły na Ukrainę, prawie cała Polska zareagowała bezwarunkową solidarnością z Ukraińcami. Społeczeństwo obywatelskie oddolnie zorganizowało pomoc uchodźcom z ogarniętego wojną kraju, rząd otworzył dla nich granicę, uruchomił środki i jednoznacznie opowiedział się przeciw putinowskiej agresji.

Cała polska klasa polityczna, poza marginesem z Konfederacji i okolic, jednoznacznie poparła udzielenie Ukrainie wszelkiej koniecznej pomocy.

Im dłużej trwa wojna, im bardziej powszechnieje nam ten konflikt i powodowane przez niego tragedie, tym częściej pojawiają się głosy, pytające o koszty naszej pomocy Ukrainie i o to, czy niesieni szlachetnym odruchem nie pomagamy Ukraińcom "za bardzo", naruszając w ten sposób nasze, żywotne polskie interesy.

Te pytania stawiane są między innymi w tekście Łukasza Warzechy, opublikowanym 17 maja w "Rzeczpospolitej".

Warzecha zbiera tam wątki znane osobom śledzącym jego publiczną aktywność w ostatnich tygodniach. Zarzuca polskiej sferze publicznej brak debaty nad polityką ukraińską, umożliwiającej wypracowanie rozsądnej, uwzględniającej polskie interesy linii, pozwalającej wydostać się z fałszywej alternatywy: "albo nie robimy nic, ale wypruwamy sobie żyły, zapominając o własnych interesach".

Podobnie kwestię ukraińską starają się ustawić też inni liderzy opinii, domagający się w sprawie Ukrainy odejścia od romantycznych uniesień na rzecz "realistycznej" polityki opartej na "twardej walce o własne interesy".

Czy naprawdę "wypruwamy sobie żyły"?

Debata jest oczywiście konieczna i dobrze by wybrzmiały w niej także wątpliwości "realistów". Część z nich nie jest pozbawiona racjonalnego jądra. Można się na przykład zgodzić z argumentami, że nie pomożemy Ukrainie i nie powstrzymamy Putina, jeśli przy okazji doprowadzimy do ruiny naszej gospodarki i pauperyzacji społeczeństwa.

Jednocześnie to, w jaki sposób rodzimi "realiści" ustawiają sobie debatę na temat Ukrainy, oparte jest na szeregu założeń co najmniej dyskusyjnych, a często prowadzących do wniosków wykrzywiających rzeczywistość.

Zacznijmy od stwierdzenia, pojawiającego się nie tylko w tekście Warzechy, że Polska od ataku Putina na Ukrainę zaangażowała się maksymalnie w pomoc napadniętemu sąsiadowi, "wypruwając sobie żyły".

Ta metafora bardziej zniekształca rzeczywistość, niż ją opisuje. Owszem, Polacy wielkim wysiłkiem zorganizowali się, by pomóc uchodźcom, koszty ich obecności w Polsce będą widoczne na rynku wynajmu, odczuje je też sektor usług publicznych – już wcześniej niedofinansowany i zmagający się z brakami kadrowymi.

Rząd objął obywateli Ukrainy programem 500+, zapowiedział też stopniowe odchodzenie od importowanych z Rosji węglowodorów.

Czy to jednak "wypruwanie żył"? Czy faktycznie Polska "robi wszystko, nie zważając na swój własny interes"?

Czytając często bardzo emocjonalne skargi "realistów", ktoś, kto przebudził się z długotrwałej śpiączki i dopiero zaczął nadrabiać wydarzenia z ostatnich miesięcy, mógłby pomyśleć, że polski rząd wypowiedział Rosji wojnę, wysłał na Ukrainę wojska, w efekcie czego bomby spadają na polskie miasta, a Rosjanie podchodzą pod linię Wisły.

Tymczasem okazuje się, że tym, co tak emocjonalnie uruchamia "realistów" i ich lęki jest cena benzyny i obawa o koszty pomocy uchodźcom.

Żeby nie było wątpliwości, nie są to problemy błahe. Wzrost cen benzyny dotyka zwłaszcza niezamożne osoby mieszkające na terenach transportowo wykluczonych, gdzie korzystanie z samochodu jest po prostu koniecznością, by móc codziennie funkcjonować.

Podobnie koszty szoku popytowego, związanego z przybyciem do Polski milionów osób z Ukrainy poniosą szczególnie osoby niezamożne: bez własnego mieszkania, zmuszone wynajmować, dla których wzrost czynszu oznaczać będzie radykalne skurczenie się dochodu dyspozycyjnego.

Ale na tle ofiar, jakie ponoszą Ukraińcy trudno mówić, że to wszystko to "wypruwanie sobie żył". Polska w sprawie Ukrainy idzie rozsądną drogą środka. Opcją maksimum byłoby bowiem bezpośrednie militarne zaangażowanie w walkę Ukraińców. Polska klasa polityczna słusznie jest zgodna, że to linia, której nie powinniśmy przekraczać.

Kryzys jako szansa

"Realiści" widzą koszty obecnej pomocy Ukrainie, ale nie widzą pozostałych części rachunku: kosztów jej zaniechania i ewentualnego zwycięstwa Rosji oraz szans, jakie obecny kryzys stwarza dla Polski.

Weźmy obecność ukraińskich uchodźców w Polsce. Nie wiemy, jak długo tu zostaną, jak wielu z nich zdecyduje się związać swoje losy z Polską, a jak wielu zdecyduje się wrócić do Ukrainy. Dziś, jak podaje "Dziennik Gazeta Prawna", numer PESEL uzyskało 1,1 miliona uchodźców z Ukrainy. Z tego prawie połowa to dzieci i młodzież.

Jest to oczywiście wielkie wyzwanie dla naszego systemu edukacji, rynku mieszkaniowego, usług publicznych na czele ze służbą zdrowia. Ale też szansa na rozwiązanie kryzysu związanego ze starzeniem się społeczeństwa i spodziewanymi niedoborami na rynku pracy. Kryzys ten będzie barierą dla wzrostu naszej gospodarki i problemem dla systemu emerytalnego. Nie rozwiążemy go bez masowej migracji. Migracja z Ukrainy, jeśli jakaś część uchodźców zostanie tu na dłużej, daje szansę na jego złagodzenie przy stosunkowo niewielkich napięciach kulturowych i społecznych.

Nawet wzrost cen nośników energii, choć potwornie uciążliwy w krótkiej perspektywie, jest szansą. Pozwala zbudować poparcie społeczeństwa dla zielonej transformacji, która jest koniecznością nie tylko ekologiczną, ale też ekonomiczną.

Potrzebujemy inwestycji w nisko emisyjne i odnawialne źródła energii oraz racjonalizacji jej zużycia. Czyli np. sensownych inwestycji w transport publiczny, umożliwiający ludziom odstawienie samochodu do garażu. To nie są zmiany, które da się przeprowadzić z dnia na dzień, ale są konieczne i na dłuższą metę korzystne.

Nasi "realiści" nie widzą tych szans ze względu na swoje własne ideologiczne preferencje, których nie musi jednak podzielać całe społeczeństwo.

Ci, którzy najgłośniej narzekają na ceny benzyny jako koszt "romantycznej pomocy Ukraińcom", to często osoby ideologicznie, odruchowo wrogie wobec transportu rowerowego czy zbiorowego, traktujący wszelkie próby racjonalizacji transportu w Polsce jako zamach na ich przyrodzone samochodowe prawa człowieka.

Najwięksi sceptycy w kwestii obecnej polityki wobec Ukrainy wyznają też na ogół endecką wizję Polski, są przekonani, że powinna ona być językowym, etnicznym, religijnym i kulturowym monolitem. Migracji nie widzą więc jako szansy, ale zagrożenie.

Dlaczego bliżej nam do Kijowa niż Berlina

Co jednak najważniejsze, "realistycznym" kalkulacjom wyliczającym, ile nas kosztuje pomoc Ukrainie, a ile powinna, umyka zupełnie pytanie: co, jeśli Ukraina przegra tę wojnę? Jak wpłynie to na przyszłe bezpieczeństwo Polski? Jakie będą koszty zabezpieczenia naszych granic, jeśli Ukraina znajdzie się w rosyjskiej strefie wpływów albo wyjdzie z wojny radykalnie osłabiona?

Warzecha we wspomnianym tekście stawia pytanie, czy Polska nie powinna naciskać na Kijów, by zawarł pokój z Moskwą, nawet na niekoniecznie do końca korzystnych dla siebie warunkach. Wskazuje na postawy elit takich państw jak Niemcy, Włochy i Turcja, które chcą doprowadzić do jak najszybszego zawarcia pokoju nawet za cenę ukraińskich ustępstw.

Trudno jednak się dziwić, że Polska mówi tu innym głosem niż Berlin, Rzym czy Paryż. By zrozumieć dlaczego, wystarczy spojrzeć na mapę. Inaczej niż Polska najgłośniej mówiące dziś o konieczności "jak najszybszego pokoju" kraje europejskie nigdy nie były doświadczone przez rosyjski imperializm.

W radzieckiej strefie wpływów znalazły się co prawda Niemcy Wschodnie, ale stosunkowo na krótko – Polska w ciągu ostatnich trzystu lat raczej znajdowała się w jakiejś formie zależności od Rosji niż nie. Dzisiejsza Rosja nawet w najgorszym scenariuszu nie stanowi zagrożenia dla Europy Zachodniej, dla naszego regionu może. Nic więc dziwnego, że mamy inną perspektywę i inne interesy.

Choć elity europejskie chyba przekonały się, że przynajmniej z obecnym rosyjskim rządem nie da się robić normalnych interesów, a odejście od rosyjskich surowców energetycznych jest koniecznością, to chcą jakiejś normalizacji w relacji z Rosją. W naszym interesie jest co innego.

Scenariusz maksimum to taka klęską Rosji, która ostatecznie utrąci pretensje tego państwa do odgrywania mocarstwowej roli przynajmniej na kilka pokoleń. Scenariusz minimum to potwierdzenie zasady, że żadne państwo nie może bezkarnie zmieniać siłą granic w tej części świata. Bez tego żadnej szansy na normalizację relacji z Rosją nie będzie. Warto ponieść koszty pomocy Ukrainie w tej walce, gdyż walczy ona także o nasze długoterminowe bezpieczeństwo.

"Realiści" odpowiadają na te argumenty na ogół tak, że nie wiadomo, w jaki sposób np. polskie sankcje na węgiel z Rosji mają pomóc Ukrainie, a wiadomo, że szkodzą nam. Nie jest jednak prawdą, że sankcje i nacisk gospodarczy nie działają na Rosję.

Sami "realiści" nie potrafią też przedstawić alternatywy, konkretów, jak właściwie wyobrażają sobie "rozsądną" politykę wobec konfliktu, niewystawiającą Polski na niepotrzebne straty. Mamy dalej płacić Rosji za paliwa kopalne, wiedząc, że to pomoże ich wysiłkowi wojennemu? Mieliśmy w pewnym momencie stwierdzić, że Ukraińców do Polski przyjechało zbyt wielu i zamknąć granice dla kolejnych? Nie przyjąć ukraińskich dzieci do polskich szkół?

Każda z podobnych decyzji byłaby dla Polski polityczną i wizerunkową katastrofą.

Polityka to nigdy wyłącznie interesy

"Realiści" uwielbiają powtarzać, że "polityka to twarde interesy", które trzeba prowadzić maksymalnie na zimno i tylko zimna kalkulacja naszego interesu powinna kierować polityką Polski wobec Rosji i Ukrainy.

Problem w tym, że sformułowanie "polityka to twarde interesy" to atrakcyjny komunał, który raczej zaciemnia, niż rozjaśnia to, jak działa rzeczywistość międzynarodowa.

Polityki międzynarodowej nie da się zredukować do transakcyjnych rachunków kosztów i strat. Państwa nie mają obiektywnych interesów, polityka rozwiniętych demokracji opiera się tyleż na konsensusie, co na rywalizacji różnych elit, walczących o zdefiniowanie tego, co jest, a co nie jest "interesem narodowym". W tej debacie wielką rolę odgrywają emocje, nastroje opinii publicznej, interesy różnych sekcji elit, wreszcie wartości.

Polityka międzynarodowa trochę się jednak różni od targowania się o cenę passata z Niemiec na giełdzie samochodowej. Czasem trzeba krótkoterminowo ponieść straty, by budować długoterminowe relacje przyjaźni i współpracy, czasem warto poświęcić materialny interes dla wizerunku i soft power.

Obecna izolacja Rosji na Zachodzie z jednej strony, a problemy, jakie Zachód ma z przekonaniem do swojego stanowiska w sprawie Putina państwa globalnego południa z drugiej, pokazują, jak soft power jest czymś niezbędnym do prowadzenia skutecznej polityki. Jak na Polską soft power, na przyszłe relacje z Ukrainą wpłynęłoby, gdybyśmy nagle zaczęli wycofywać się z obecnej polityki i głośno liczyć Ukraińcom każdą udzieloną pomoc?

Oscar Wilde mówił o współczesnych sobie ludziach, że znając cenę wszystkiego, nie znają wartości niczego. Trochę podobnie jest z ukraińskim dyskursem naszych "realistów". Skupiając się na pojedynczych drzewach – krótkoterminowych kosztach pomocy Ukrainie – nie widzą lasu. A to realna stawka, o jaką toczy się dziś gra za naszą wschodnią granicą.