Zachód myślał, że pokonał to zagrożenie - przeliczył się
Śmierć Osamy bin Ladena miała oznaczać rychły koniec Al-Kaidy. Amerykanie chwalili się skutecznością w eliminowaniu bojowników i precyzyjnymi uderzeniami dronów. Jednak niemal rok po zabiciu najbardziej poszukiwanego terrorysty okazuje się, że te pobożne życzenia raczej nie przekładają się na życie "w realu" - pisze dla Wirtualnej Polski Jerzy T. Leszczyński. Czy Al-Kaida wkrótce pokaże, na co ją jeszcze stać?
24.02.2012 | aktual.: 24.02.2012 12:03
Gdy w maju 2011 roku amerykańscy komandosi w brawurowej akcji podjętej głęboko na terytorium Pakistanu zlikwidowali Osamę bin Ladena, większość zachodnich komentatorów, ekspertów i polityków natychmiast uderzyła w hurraoptymistyczny ton, jednogłośnie wieszcząc rychły koniec Al-Kaidy. Według tych opinii, ta terrorystyczna organizacja miała nie przetrwać próżni po zabitym założycielu i przywódcy, który był dla niej symbolem i ikoną spajającą wiele różnych, nierzadko przeciwstawnych sobie nurtów islamistycznych.
Tezę tę zdawały się wówczas wspierać również i fakty, o jakich raportowano zarówno z obszaru AFPAK-u, jak i z innych regionalnych frontów wojny z islamskim terroryzmem. W Afganistanie, według doniesień wywiadu USA, walczyć miało zaledwie 100 bojowników Al-Kaidy, z czego tylko w pierwszej połowie 2011 roku wyeliminowano ponoć ok. 60% z nich (mało kto pamiętał przy tym, że równo rok wcześniej Amerykanie podawali niemal identyczne szacunki i statystyki...).
Pentagon chwalił się także niezwykle wysoką skutecznością swej kampanii ataków z użyciem samolotów bezzałogowych (tzw. dronów), prowadzonej na pakistańskich terytoriach plemiennych. W jej wyniku wyeliminowani mieli zostać niemal wszyscy wyżsi rangą regionalni liderzy Al-Kaidy i sprzymierzonych z nią lokalnych organizacji islamistycznych, co miało poważnie zdezorganizować ich działalność. Inne raporty zachodnich wywiadów mówiły wręcz o zaawansowanych planach przeniesienia się centrali Al-Kaidy z pogranicza afgańsko-pakistańskiego w jakiś bardziej "spokojny" zakątek świata (np. Jemen czy Sudan).
Dodatkowo, w samej Al-Kaidzie nastał po śmierci bin Ladena wyjątkowo długi okres "bezkrólewia", któremu towarzyszył spory szum medialny wokół możliwych kandydatur na następcę zabitego w Abbottabadzie założyciela grupy. Również przejściowy wybór Saifa al-Adela na "operacyjnego lidera" Al-Kaidy (czyli de facto jej p.o. szefa) przedstawiano jako dowód na postępujący rozkład struktur ugrupowania, niezdolnego do szybkiego i sprawnego wyłonienia nowego emira.
Jakby tego było mało, powszechnie starano się również na Zachodzie udowodnić tezę, że uporczywe milczenie liderów Al-Kaidy na temat przetaczającej się od stycznia 2011 roku przez świat arabski fali rewolucji i społecznych buntów było dowodem na zaskoczenie kierownictwa organizacji skalą i skutecznością Arabskiej Wiosny. Zwolennicy tej tezy przekonują, że "demokratyczny charakter" zrywu mas w Tunisie, Kairze czy Bengazi kłócić się miał ze strategiczną wizją bin Ladena i az-Zawahiriego, dążących do obalenia starych reżimów drogą rewolucyjnej przemocy w imię Allaha. Co oczywiste, zachowanie Al-Kaidy w pierwszych miesiącach arabskiej rewolty uznane zostało za ewidentną oznakę jej słabości organizacyjnej (jak też w pewnym stopniu ideologicznej), potwierdzającą zasadniczą koncepcję o zbliżającym się końcu tej struktury.
Wszystko zdawało się więc wskazywać, że Al-Kaida - to największe i najważniejsze ugrupowanie współczesnego islamskiego ekstremizmu sunnickiego - faktycznie chyli się ku upadkowi. Jednym z bezpośrednich następstw takiego optymistycznego założenia stało się przyjęcie w ub. roku przez USA nowej strategii militarnej wobec Afganistanu. Jej istotnym elementem jest szybkie (do końca lata 2012 roku) wycofanie spod Hindukuszu ponad 30 tys. żołnierzy amerykańskich, czyli całości wzmocnień wojskowych ściągniętych tam w latach 2009-2010, a także równoczesne przyspieszenie "afganizacji" wojny (słynny proces "transition"). Optymistyczne założenia, kreowane głównie przez media, zaczęły przekładać się na realne decyzje polityczne i militarne podejmowane przez przywódców państw zachodnich.
Pobożne życzenia
Jak zwykle jednak okazuje się po pewnym czasie, że projekcja pobożnych życzeń i zaklinanie rzeczywistości raczej nie przekłada się na życie "w realu". Tak właśnie jest w przypadku kondycji i zdolności operacyjnych Al-Kaidy. Niemal w każdym aspekcie, jeszcze niedawno wskazywanym jako przejaw słabości lub wręcz rozpadu tej organizacji, mamy dziś do czynienia z faktami mówiącymi o czymś zgoła przeciwnym.
Według doniesień niezależnych (głównie od rządu i finansów publicznych USA) amerykańskich ośrodków analitycznych, monitorujących od lat sytuację w regionie AFPAK-u - w ostatnich kilkunastu miesiącach znacząco wzrosło bezpośrednie operacyjne zaangażowanie struktur Al-Kaidy i jej sojuszniczych lokalnych grup islamistycznych w działania bojowe na terenie Afganistanu. Ośrodki te określają wprost jako kłamstwa oficjalne dane na ten temat, podawane przez dowództwa ISAF i sił USA w Afganistanie. Wskazują, że dziś każdy większy oddział talibów (ekwiwalent szczebla batalionu) ma w swych szeregach istotny - nieraz do 10% - odsetek cudzoziemskich ochotników "świętej wojny", zwerbowanych i przeszkolonych przez struktury Al-Kaidy. To, że ludzie ci nie mają legitymacji członkowskich tej organizacji, nie może być podstawą do twierdzenia, że nie są jej bojownikami. Między bajki można więc włożyć wspomniane wcześniej amerykańskie szacunki o "100 członkach Al-Kaidy" walczących z ISAF w Afganistanie.
Podobnie jest ze sprawą skuteczności dronów na pograniczu afgańsko-pakistańskim. Choć w toku trwającej od lat kampanii faktycznie udało się w ten sposób wyeliminować setki groźnych terrorystów (w tym wielu wyższych rangą członków kierownictwa Al-Kaidy i innych ugrupowań islamistycznych), to nie można nie zauważać szeregu niekorzystnych skutków ubocznych tej strategii. Prócz kwestii "przypadkowych" strat wśród ludności cywilnej, chodzi tu głównie o fakt, że notoryczne naruszanie przez Amerykanów suwerenności pakistańskiego terytorium stanowiło istotny (o ile wręcz nie najważniejszy) element przyczyniający się do gwałtownej eskalacji antyamerykańskich resentymentów wśród Pakistańczyków. Był to także ważny czynnik wpływający na wzrost popularności i pozycji politycznej wielu radykalnych islamistycznych ugrupowań w Pakistanie, które w sojuszu z Al-Kaidą jawnie dążą do obalenia obecnych władz w Islamabadzie. Nowy "król"
Także kwestia sukcesji w kierownictwie Al-Kaidy po śmierci Osamy bin Ladena okazała się być czynnikiem, który raczej zdaje się wskazywać na sprawność i wewnętrzny ład organizacyjny w ugrupowaniu, niż na jego bliski rozpad. Nic nie wskazuje bowiem na to, aby po śmierci założyciela Al-Kaidy organizacja ta stała się areną jakichś walk frakcyjnych czy rywalizacji poszczególnych liderów, potencjalnych sukcesorów zabitego emira.
To, że proces wyłaniania następcy bin Ladena trwał tak długo, wynikało raczej z chęci dołożenia wszelkich starań, aby wszyscy członkowie kierownictwa organizacji - rozsiani po całym Bliskim i Środkowym Wschodzie - mogli wyrazić swe opinie i uczestniczyć w tym wyborze, którego dokonano bez spotykania się w jednym miejscu i czasie. No i oczywiście bez posługiwania się nowoczesnymi technikami i środkami komunikacji, nieustannie monitorowanymi przez zachodnie wywiady. Wybór Ajmana Az-Zawahiriego na nowego emira Al-Kaidy nie wzbudził przy tym kontrowersji i oporów ze strony poszczególnych struktur ugrupowania. W ciągu kilku miesięcy po ogłoszeniu tego faktu nowy lider Al-Kaidy otrzymał oficjalne, publiczne przysięgi na wierność (tzw. bajat) ze strony wszystkich liczących się regionalnych odgałęzień organizacji.
Wreszcie sprawa reakcji Al-Kaidy na Arabską Wiosnę, czyli chronologicznie ostatni z argumentów przytaczanych na dowód rzekomego upadku tej organizacji. Pomijając już skrajną naiwność tych, którzy upatrują w arabskich rewoltach "nowej fali demokratyzacji", należy podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, wiadomo już, że najwyższe kierownictwo Al-Kaidy (nie wyłączając samego bin Ladena) żywo interesowało się wydarzeniami w państwach arabskich dotkniętych falą rewolucji. Brak oficjalnych reakcji i komentarzy ze strony liderów ugrupowania mógł stanowić świadomą taktykę, mającą na celu dążenie do uniknięcia sytuacji, w której rewolucjonistów z Tunisu, Kairu czy Damaszku można byłoby posądzić o związki z Al-Kaidą lub inspirację jej odezwami. Podejrzenia takie mogłyby bowiem zaszkodzić nie tylko samemu przebiegowi antyreżimowych rewolt, ale też osłabić ich propagandowy i medialny obraz, jaki otrzymały one na Zachodzie - tj. demokratycznych, spontanicznych zrywów społecznych. Pamiętać należy również w tym kontekście, że
wydarzenia Arabskiej Wiosny idealnie wpisują się w długofalową strategię Al-Kaidy - likwidację skorumpowanych, prozachodnich i w dużej części faktycznie proizraelskich reżimów w krajach arabskich oraz zastąpienie ich "prawdziwie islamskimi" władzami. W tym sensie Arabska Wiosna jest zdecydowanie na rękę strategom Al-Kaidy.
"Franczyzy" Al-Kaidy
Po drugie wreszcie, wiele dziś wskazuje na to, że poszczególne regionalne struktury Al-Kaidy (zwłaszcza AQIM w Afryce Północnej i AQAP w Jemenie) po cichu, bez rozgłosu medialnego, ale systematycznie i na dużą skalę zaangażowały się "od podstaw" w rewolucje w Tunezji, Egipcie, Libii i Jemenie. Najlepiej widać to w przypadku Libii, gdzie chaos wojny domowej umożliwił lokalnym komórkom AQIM i sprzymierzonej z nią Libijskiej Islamskiej Grupy Zbrojnej otwarte i nieskrępowane działanie. W rezultacie spora część kraju znajduje się obecnie pod pełną i wyłączną kontrolą islamskich terrorystów, zaś ich siła militarna przekłada się już na mocną pozycję polityczną w nowych rewolucyjnych strukturach władzy.
Pochodną opisywanego tu zjawiska jest proces szybkiej religijnej radykalizacji życia publicznego i politycznego krajów, gdzie rewolty obaliły dotychczasowe reżimy. Islamscy ekstremiści, w wyniku wygrania demokratycznych wyborów, mają szansę przejąć władzę w Tunezji i Egipcie, umacniają też swą pozycję w Libii. Także w innych państwach regionu, gdzie stare władze zdołały póki co jakoś przetrwać, islamiści czują się coraz pewniej i swobodniej. Wszystko to działa na korzyść Al-Kaidy i jej strategicznych celów wobec świata islamu.
Ostatnie miesiące przyniosły jeszcze inne dowody na potwierdzenie tezy, że Al-Kaida - wbrew oczekiwaniom wielu na Zachodzie - żyje, działa i ma się wciąż dobrze. Oto bowiem na mapie aktywności regionalnych struktur tej organizacji, zwanych potocznie "franczyzami", pojawiły się dwa nowe elementy. W grudniu ub. roku ogłoszono powstanie Al-Kaidy Półwyspu Synaj (angielskojęzyczny skrót to AQSP), a dosłownie kilkanaście dni temu somalijski ruch islamistyczny al-Szabaab zakomunikował, że wraz z kilkoma mniejszymi grupami przekształca się w Al-Kaidę Afryki Wschodniej (AQEA).
Czytaj więcej o al-Szabaab: Głód, rządy fanatyków i wojny - to kraina śmierci.
AQSP już zdążył "wsławić się" kilkoma porwaniami zachodnich turystów na Synaju i atakami na egipskie siły bezpieczeństwa. Z kolei o somalijskich ekstremistach jest wystarczająco głośno od lat, a ich pełne podporządkowanie się az-Zawahiriemu jednoznacznie świadczy o rosnącej sile oddziaływania Al-Kaidy w Afryce Wschodniej. Dodatkowo, o zbliżeniu z Al-Kaidą (na razie w wymiarze ideologiczno-politycznym) poinformowała w styczniu br. nigeryjska grupa islamistyczna Boko Haram, co rozszerza faktyczne wpływy organizacji az-Zawahiriego na Afrykę Zachodnią.
Czytaj więcej o Boko Haram: Mordy chrześcijan, wysadzają kościoły - zagrożenie rośnie.
Pełni tego pesymistycznego obrazu niech dopełni fakt, że 31 grudnia ub. roku zawarte zostało strategiczne porozumienie o współpracy militarnej i politycznej między Al-Kaidą a talibami z Afganistanu i Pakistanu. Jednym z elementów tego układu ma być zjednoczenie sił w walce z "okupacją Afganistanu". Niestety, w zachodnich stolicach nie zauważono (nie chciano zauważyć?) tego faktu - wręcz przeciwnie, presja na podjęcie rozmów pokojowych z afgańskimi talibami jeszcze się nasiliła. Al-Kaida ma więc wszelkie szanse, aby za kilka lat, po wycofaniu sił NATO, ponownie przekształcić Afganistan w centrum swej świętej wojny z niewiernymi.
Jerzy T. Leszczyński dla Wirtualnej Polski