Zaburzenia pamięci
1 września 1939 r.? To strasznie dawno. Nie pamiętam. II wojna? Powstanie Warszawskie? Kto z kim tam walczył? O co? Zabijali się o coś – to zupełnie bez sensu. Zapominamy coraz częściej.
31.08.2011 | aktual.: 31.08.2011 11:35
Niektórzy narzekają na amnezję, zwłaszcza młodszego, wychowanego w III RP pokolenia. Przytaczają z przerażeniem dane takie jak choćby rezultat badania OBOP z 2007 r., z którego wynikało, że w tym właśnie pokoleniu (Polaków urodzonych w latach 1979–1989) 40 proc. respondentów nie potrafiło prawidłowo wskazać, kto kogo zabił w Katyniu. Przedstawiciele owego pokolenia i jego samozwańczy rzecznicy odpowiadają (z medialnych trybun ludu „młodych wykształconych z dużych miast”), że znajomość przeszłości jest tylko śmiesznym, niepotrzebnym garbem. Jakby wychodząc im naprzeciw, szkoły systematycznie ograniczają poziom wiedzy, jaka jest wymagana. Obowiązkowa nauka przedmiotu historia kończy się już – po reformie minister Hall – na I klasie liceum.
Jednakże słyszymy wciąż nawoływania, że nie dość pamiętamy, że źle pamiętamy lub pamiętamy nie to, co trzeba. Działający od ponad dekady Instytut Pamięci Narodowej stał się istotnym narzędziem przypominania o zbrodniach komunistycznych z lat 1944–1989, o (zapomnianych wcześniej) bohaterach Polski Podziemnej, tej z lat 1939–1945 i tej drugiej powojennej. Powołane przez Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego ożywia pamięć nie tylko tego Powstania, ale – w pewnym sensie – całej postawy insurekcyjnej, niepokornej, niepodległej w naszych dziejach. To „sztandarowe” przykłady tego, co przeciwnicy takiej pamięci potępiali jako złowrogą „politykę historyczną” prawicy, braci Kaczyńskich, reakcji.
Krytycy owej „polityki” nie rezygnują jednak z własnej walki o pamięć. Niewątpliwie sposób nagłośnienia po 2000 r. zbrodni w Jedwabnem był tej walki szczególnie ważnym punktem. Sposób rozumienia owej walki dobrze ilustrują słowa jednego z jej najznakomitszych promotorów – profesora Jerzego Jedlickiego: „Jeśli celem, jaki mamy przed oczyma, jest bezlitosna prawda dziejowa i pogodzenie Polaków katolików z plamami własnej historii narodowej i wyznaniowej, to zadania tego nie da się wykonać w znieczuleniu. (…) Aby pewne rzeczy wypowiedzieć, trzeba przezwyciężyć własny i cudzy odruch cofnięcia się przed bólem” (cyt. za: „Przeciw antysemityzmowi”, wybór, wstęp i opracowanie Adam Michnik, Kraków 2010, t. 3, s. 1024).
Inni jeszcze przywołują „bezlitosną prawdę dziejową”, by strącić z polskiej pamięci „cierniową koronę” i zrzucić ją z „martyrologicznego cokołu”, jak to ujął w artykule (w „Gazecie Wyborczej”) na przywitanie Władimira Putina 1 września 2009 r. minister Radosław Sikorski. Nowy atak ministra na pamięć Powstania Warszawskiego dwa lata później jest tylko kolejną odsłoną konsekwentnej polityki historycznej, której mottem są niegdysiejsze słowa Donalda Tuska: „Polskość to nienormalność”. To jest polityka również jak najbardziej gotowa do zadawania bólu tym, którzy „źle pamiętają”. Tym, którzy są wierni pamięci polskich ofiar napaści niemiecko-sowieckiej z 1939 r. i polskich bohaterów walki z oboma totalitaryzmami XX w.
Pamięć splata się z polityką w tej walce w szczególnie bolesny sposób w związku z tragedią 10 kwietnia 2010 r. Czy można ją traktować w kategoriach swoistej ofiary, poniesionej w służbie pamięci ofiar wcześniejszych, których symbolem jest Katyń? Czy też należy ją raczej przedstawić jako absurdalną śmierć przypadkowych ofiar, prowadzonych na rzeź przez fanatyków „martyrologii”, „bohaterszczyzny” i głupiego honoru? Pytania o Smoleńsk przechodzą wprost w pytania o Powstanie Warszawskie, o II wojnę, o polskie ofiary i polskie bohaterstwo także we wcześniejszych walkach. Może lepiej nie walczyć, poddać się, kiedy mamy naprzeciw silniejsze bataliony? Przeżyć po prostu? Reszta to głupota?
Co więc mamy pamiętać? Nas – morderców z Jedwabnego, „złotych żniwiarzy” z żydowskich grobów masowej zagłady? Czy także np. sądowych morderców gen. Augusta Fieldorfa „Nila”, mjra Pileckiego i tylu innych bohaterów polskiej walki o wolność? A może gen. Bór-Komorowski – skoro wydał rozkaz rozpoczęcia Powstania, w którym zginęło 200 tys. cywilów – to też morderca? Czy w imię pojednania z Rosją Władimira Putina, które stało się naszym towarem eksportowym (jak to jesienią ubiegłego roku określił pewien funkcjonariusz frontu prasowego), powinniśmy raczej „wystudzić” naszą pamięć o Katyniu i innych sowieckich zbrodniach na ludności polskiej z lat 1917–1945? Znowu przypomniał o nich jednak, w szerszym znacznie kontekście, Timothy Snyder w najważniejszej chyba książce historycznej ostatnich lat „The Bloodlands”… Część środowisk kresowych, z niestrudzonym ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim na czele, upomina się o pamięć o ofiarach masowych zbrodni ukraińskich nacjonalistów na Polakach.
Wspólnota zbrodni
Kogo mamy pamiętać? Ofiary? Które? Czy dzielą się na lepsze i gorsze, mniej i bardziej godne pamięci? Czy można je hierarchizować? Czy powinniśmy też pamiętać oprawców (i znowu: których?)? A bohaterów? Czy są w ogóle bohaterowie? Młodzi żołnierze Powstania Warszawskiego wspominający dziś wyczyny swoje i swoich koleżanek oraz kolegów z błyskiem dumy? Obrońcy Westerplatte? 40:1, jak śpiewa zespół Sabaton o kapitanie Raginisie i jego żołnierzach, którzy we wrześniu 1939 r. zatrzymali czołgi Guderiana? Zdobywcy Monte Cassino? Obrońcy Tobruku? Angielskiego nieba w 1940 r.? Żołnierze spod Lenino i z Wału Pomorskiego? Przecież dziś nie walczymy z nikim i wszelka wojna jest niewyobrażalna (Gruzja 2008 r. wydaje się tak daleko…) – po co nam pamięć o takich bohaterach?
Chaos zderzających się pytań, kakofonia wykluczających się nawoływań o pamięć lub zapomnienie. Produkcja pamięci (bo to także gałąź przemysłu) wydaje się większa od możliwości konsumpcji. Programy szkolne, filmy fabularne, muzea, pomniki, cmentarze (zwłaszcza wojenne), tablice pamiątkowe z nazwiskami, wystąpienia polityków, a nawet listy pasterskie episkopatu nawiązujące do historycznych rocznic są (albo bywają) narzędziami w tej swoistej mnemomachii.
Czy można odczytać w niej jakiś sens? Zrozumieć jej przebieg, dynamikę, strategie uczestników? Szukałem odpowiedzi na te pytania z pewnego dystansu, na konferencji naukowej („Memory and Theory…”), jaką miałem zaszczyt otwierać niedawno w Cambridge. Zorganizowane z inicjatywy Alexandra Etkinda, błyskotliwie prowadzącego europejski projekt „Memory at War”, lipcowe sympozjum zgromadziło megagwiazdy studiów nad pamięcią. Rzeczywiście, wiele się od nich dowiedziałem.
Aleida Assman z uniwersytetu w Konstancji, najbardziej wpływowa obecnie „kapłanka” europejskiej pamięci, od lat podejmuje problem podziału tejże pamięci. Niebezpiecznego podziału. Na czym on polega? Europa Zachodnia wytworzyła już pewien wzorzec wspólnej wizji przeszłości, w której centrum jest II wojna światowa i Holocaust. To jest pamięć przestroga: przed niebezpieczeństwem nacjonalizmów, które prowadzą do wojen i do ludobójstwa. To jest pamięć uzasadnienie dla antynacjonalistycznego projektu Unii Europejskiej, dla dalszej walki z odrębnymi pamięciami narodowymi.
Pionierami europejskiej pamięci przestrogi, z Holocaustem w jej sercu, są Niemcy. Pokolenie lat 60. długą pracą pamięci (memory work) uczyniło z niej fundament politycznej poprawności we własnym kraju, by doczekać się wreszcie przekształcenia jej w miernik współczesnej „dojrzałości europejskiej”. Z tej perspektywy profesor Aleida Assman ocenia „dojrzewanie” innych, mniej zaawansowanych krajów. W jednym zdaniu z aprobatą zestawia postępy pod tym względem w dwóch krajach sąsiadujących z Niemcami. „Po Waldheimie i Jedwabnem Austria i Polska nie mogą już rościć sobie statusu wyłącznych ofiar…”. Austria i Polska na jednej płaszczyźnie pamięci o II wojnie? W Polsce setki tysięcy (ponad dwa miliony?) zamordowanych pod okupacją niemiecką nie-Żydów, dziesiątki tysięcy polskich żołnierzy poległych w walce z Wehrmachtem na wszystkich frontach wojny. A w Austrii – kilkaset tysięcy żołnierzy Wehrmachtu, ochotników w SS i funkcjonariuszy kierujących obozami zagłady. Ten sam problem z pamięcią?
Tak, Aleida Assman nie ma wątpliwości. Od czasu rezolucji Parlamentu Europejskiego, ustanawiającej w 2005 r. dzień 27 stycznia – rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz – obowiązkowym świętem pamięci dla wszystkich krajów członkowskich, „uczestnictwo we wspólnocie pamięci Holocaustu stało się częścią biletu wstępu do UE”. Europę łączy wspólnota tej zbrodni. Wszystko, co mogłoby poczucie tej wspólnoty jakoś zakłócić, skomplikować, jest niebezpieczeństwem, co najmniej kłopotem do rozwiązania. Kłopot ten pojawił się wraz z wejściem całej grupy nowych krajów do Unii, z ich odrębnymi, narodowymi pamięciami, w których centrum są także domagające się uznania ofiary drugiego totalitaryzmu (w politycznie poprawnym ujęciu nie nazwie się go nigdy komunistycznym, ale najwyżej „stalinowskim” terrorem).
Aleida Assman dostrzegła to niebezpieczeństwo szybko. Już w 2006 r. zaproponowała coś, co sama nazwała skromnie „Wytycznymi dla pokojowego radzenia sobie z pamięciami narodowymi”. Wśród nich znalazły się takie zasady jak: „żadnego nowego współzawodnictwa między ofiarami”, przechodzenie „od pamięci podzielonej do wspólnej”, nadawanie owej pamięci „wspólnych ram europejskiego projektu zjednoczeniowego”. Już wówczas także profesor Assman eksponowała fundamentalne znaczenie pamięci w owym projekcie, stwierdzając, że kiedy wizja przyszłości UE traci zdolność integrowania wspólnoty, pozostaje właśnie przeszłość, jednolita jej wizja we wspólnej pamięci. W 2011 r. kryzys przyszłości Unii wydaje się daleko bardziej oczywisty niż jeszcze w 2006 r… Im mocniej wątpimy we wspólną przyszłość, tym konsekwentniej powinniśmy budować wspólną przeszłość – zdaje się sugerować niemiecka kulturolog. Komisja Europejska w Brukseli powołuje już odpowiednie „task-forces” i zwołuje narady mędrców, którzy mają tę budowę uratować. „Jak
pogodzić dwie pamięci (nazizmu/Holocaustu oraz stalinizmu) i rozwinąć europejską raczej, a nie narodową perspektywę na przyczyny i konsekwencje tych dwóch fenomenów w nowoczesnej tożsamości europejskiej” – tak profesor Assman streszcza sens działania nowych ciał nadzorczych euro-pamięci.
Jest przecież kilka problemów z takim ujęciem. Najpierw historyczny: ofiary nazizmu i stalinizmu były mordowane masowo właśnie z powodów narodowych, były identyfikowane narodowo i z powodu tej identyfikacji zabijane. Dotyczy to oczywiście Żydów, ale dotyczy także np. Polaków (zarówno w imperium Stalina – o czym przypomniał niedawno Snyder, jak i pod rządami Hitlera), Romów, Ukraińców, Rosjan… Czy mamy to wymazać z pamięci?
Jest też problem jeszcze trudniejszy: jedności i wielości. Budowanie jedności pamięci musi odbywać się kosztem pogwałcenia różnorodności zapisanych w niej doświadczeń. Aleida Assman i europejscy urzędnicy pamięci, pragnąc radzić sobie – oczywiście pokojowo – z tym problemem, uciekli się do dualistycznego schematu. Jest jedna, dobra już, pamięć zachodnioeuropejska. I jest druga, gorsza, jeszcze wymagająca pracy nad nią – wschodnioeuropejska. Można tę drugą uszanować w jej odrębności, ale tylko jeśli sprowadzimy ją do jednego wspólnego mianownika: doświadczenia Gułagu. Czy jednak doświadczenie Gułagu, stalinizmu, komunizmu jest wszędzie takie samo?
Weźmy pod uwagę np. datę, którą ostatecznie przyjęto jako także obowiązującą europejską politykę pamięci – 23 sierpnia, rocznicę paktu Hitler-Stalin. Ta data, którą obchodzimy jako Europejski Dzień Pamięci Ofiar Wszystkich Reżimów Totalitarnych i Autorytarnych, ma jednak chyba różne konotacje historyczne w Tallinie, Rydze, Warszawie i – powiedzmy – w Moskwie?
Zachód pamięta, Wschód nie
Profesor Assman upiera się stanowczo: doświadczenie Gułagu powinno być, tak jak pamięć Holocaustu, wyłącznie „transnarodowe”. Ma ono wszakże swój rdzeń: jest nim oczywiście Rosja. Rosja musi przejść ten szlak pamięci, jaki przeszły Niemcy znajdujące się w centrum – transnarodowego naturalnie – doświadczenia Holocaustu. Ale czy Niemcy mają rzeczywiście w ręku miarę dobrej pamięci, którą powinni mierzyć innych, jeszcze niedoskonale pamiętających? To pytanie odważył się zadać na konferencji historyk rosyjski pracujący w Niemczech, Misha Gabovitsch. Mnie niepokoiła inna kwestia: czy w owym dualistycznym podziale stref europejskiej pamięci: Holocaust – Gułag nie gubi się gdzieś ważny także aspekt doświadczenia imperialnej przemocy, której częścią jest przemoc kulturowa, narzucana z centrów (pamięci, kultury, ideologii, pojednania, postępu, pamięci) podporządkowanym im peryferiom. Rzadziej wywodzili się z nich zarządcy Holocaustu i Gułagu, a częściej ofiary, ale… są one dzisiaj jakby mniej ważne, a ważniejszy jest
ich współudział w centralnej zbrodni?
Sama profesor Assman dostrzegła możliwość politycznego nadużycia swoistego handlu pamięcią między ośrodkami realnej siły. Wskazała ją w dealu, jaki zawarł premier Putin z premierem Netanyahu: Putin zgodzi się na Muzeum Holocaustu w Moskwie, a w zamian Izrael wzniesie pomnik wdzięczności Armii Czerwonej, co pomoże zatkać usta rozmaitym krytykom jej „wyzwolicielskiego” pochodu przez Europę Wschodnią (zastanawiam się rzeczywiście, co by na taki pomnik powiedział poprzednik Netanyahu, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Menahem Begin, rodem z Brześcia nad Bugiem, który swoje doświadczenia z Armią Czerwoną i Gułagiem między wrześniem 1939 r. i czerwcem 1941 r. opisał barwnie we wspomnieniach „Białe noce”?).
W dłuższej dyskusji podsumowującej konferencję profesor Assman wyraziła raz jeszcze to, co określiła jako commemorative anxiety (niepokój pamięci). Wspomniała o występujących zwłaszcza w Niemczech obawach o możliwe konsekwencje podważania obowiązującej siły tego wzorca, w który europejski przemysł pamięci zainwestował już tak wiele wysiłku i pieniędzy. Co będzie ze wspólną – europejską – pamięcią, jeśli każdy zechce wspominać to, co jego, co specyficzne, odrębne?
Pytanie to podjął wcześniej profesor z uniwersytetu w Tel Awiwie, Natan Sznaider, autor m.in. znakomitego studium o pamięci żydowskiej, europejskim uniwersalizmie i prawach człowieka. Zwrócił on uwagę na niebezpieczną skłonność do traktowania wykształconej w latach 80. w zachodniej Europie formy zbiorowej pamięci jako wzorca dla innych. Ostrzegł przed gotowością do budowania binarnych opozycji: dobra pamięć Zachodu, zła (gorsza) pamięć Wschodu. „Nie ma nic złego w różnorodności pamięci i sposobów jej ujmowania (narracji). Pamięć europejska powinna uznać, że podzielone pamięci są wynikiem rozmaitych doświadczeń”.
Kluczem do sukcesu w europejskiej polityce pamięci jest połączenie uniwersalizmu z partykularyzmem. Jako przykład świadomego zespolenia uniwersalizmu doświadczenia przemocy i przestrogi przed nią z doświadczeniem partykularnym, narodowym Natan Sznaider wskazał pamięć żydowską. To nie jest połączenie, z którego można wyeliminować napięcia. Jednak bez ciągłej próby uzgadniania tego, co uniwersalne, ogólnoludzkie w doświadczeniu wielkiej zbrodni (II wojny, Holocaustu, stalinizmu), z tym, co odrębne, co charakteryzuje specyfikę losów każdej historycznej wspólnoty w XX w. (zarówno w jej winach, jak i w jej osiągnięciach) – budowa wspólnej pamięci pozostanie abstrakcją.
Wojna ze złem
Wykład profesora Jaya Wintera, guru amerykańskich badaczy XX-wiecznej pamięci europejskiej, pokazywał, jak taka abstrakcja, szlachetna w założeniach, powstawała. W ujęciu historyka z Yale University jej ośrodkiem jest nie sama pamięć Holocaustu, ale doświadczenie wojny jako absolutnego zła i bezsensu, zbrodniczego bezsensu, dla którego nie ma żadnego uzasadnienia.
To było już zachodnioeuropejskie doświadczenie I wojny światowej. II wojna była odbierana na Zachodzie początkowo jako wojna nie absurdalna, ale słuszna – wojna ze złem, które ją zaczęło. Tym złem był Hitler. Po przegranej wojnie poczucie jej absurdu było naturalną reakcją samych Niemców, którzy nie mogli nawet znaleźć ukojenia dla własnych, wielkich w niej ofiar. Wojnę wygrały Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki. W krajach zachodnioeuropejskich, które uczestniczyły w zwycięskiej koalicji, przeważało raczej poczucie znużenia niż triumfu, poczucie klęski całego kontynentu, którą może powstrzymać tylko ostateczne zapobieżenie kolejnym wojnom. Tworzył się z tego poczucia zarówno nowy ruch praw człowieka, jak i projekt europejskiego zjednoczenia.
Profesor Winter podkreśla, jak dużą rolę w rozwinięciu obydwu tych wzmacniających się nawzajem ruchów miała pamięć: właśnie pamięć wojny wyłącznie jako moralnego skandalu. Rozczarowani marksizmem aktywiści lewicowi zaczęli po roku 1968, zauważa Winter, przekształcać się w aktywistów pamięci (memory activists). Pierwsza pokazywana w telewizji wojna – wojna w Wietnamie – wzmacniała ich pracę nad europejską pamięcią (memory work). Wojna połączyła się wtedy z pojęciem ludobójstwa, cierpień ludności cywilnej, cierpień pojedynczego żołnierza. Już nie było w niej żadnego bohaterstwa, tylko „kruche ludzkie ciało”: podmiot praw człowieka. Wojna o wolność? Już nie. Z nowej perspektywy zachodnioeuropejscy aktywiści pamięci z poczuciem moralnej wyższości spoglądali nawet na wojny nazywane niegdyś narodowowyzwoleńczymi. „Memorialni aktywiści” – z Niemiec, Francji, z kampusów na amerykańskim wschodnim wybrzeżu albo też, jak również pisze profesor Winter, uczestnicy „biznesu pamięci” – są gotowi nieść dalej swoje nauki
„właściwej” pamięci, której szlachetnym rdzeniem jest ostateczne wykluczenie wojny.
Gdzie są źródła tej wojny, gdzie początki pobudzającej do niej pamięci? Nieoczekiwanej odpowiedzi na to pytanie udzielił profesor Jan Assman (mąż Aleidy), wielki egiptolog, odnowiciel – po Carlu Schmitcie – pojęcia „teologii politycznej”. Niemiecki profesor sięgnął do narracji ksiąg Starego Testamentu – by tam właśnie wskazać pierwszy wzór pamięci wykluczającej, narodowej, skupionej na obrazie wroga prześladowcy i jego kolaborantów, na wezwaniu do wojny. Profesor Jay Winter oponował. Inni uczestnicy sesji jakby przypomnieli sobie, że Jan Assman jest autorem koncepcji, która wzburzyła samego Benedykta XVI – koncepcji, zgodnie z którą u korzenia wszelkiego zła, nietolerancji, prześladowań jest monoteizm wprowadzony przez Mojżesza, który potępił wszystkie inne religie jako fałszywe…
Pamięć fałszywa
Mnie w każdym razie to właśnie dzieło Assmana („Mozaistyczne rozróżnienie, czyli cena monoteizmu”, 2003) przyszło na myśl, kiedy słuchałem wywodów jego małżonki i kiedy czytam echa tych samych wywodów – o jedynie słusznej, wzorcowej, europejskiej pamięci – powtarzane w Polsce. Nie mam kompetencji, by oceniać trafność religioznawczych uogólnień Assmana – politeizm na pewno, jak przypomniał Benedykt XVI, nie jest wcale tak łagodną i tolerancyjną formą religii, jak by chciał egiptolog z Konstancji. Wiem natomiast, że koncepcja jednej obowiązującej pamięci, zbudowanej na bezwzględnej walce z pamięciami „fałszywymi”, partykularnymi, może być źródłem rzeczywistego zła. Bywa przede wszystkim gwałtem na historii, na jej specyficznym, odrębnym doświadczaniu, którego tak elokwentnie bronił np. prof. Sznaider.
Historia jest bardziej skomplikowana, niż wynikałoby to ze schematów „memorialnych aktywistów”, którzy otwarcie traktują pamięć jako teren do podboju (choć w słusznej, antywojennej, sprawie). Niemiecka i polska perspektywa widzenia Westerplatte czy Wizny mogą się różnić. Nie musimy przyjmować tezy, że opór i poświęcenie w nim wykazane były absurdem, skoro ostatecznie liczy się tylko „kruche ludzkie ciało”. Racje, w imię których ten opór w czasie II wojny został podjęty, były i są (w odróżnieniu od „racji” agresorów) nadal ważkie. Nie możemy o nich zapomnieć. W żadnym wypadku nie relatywizując gigantycznej zbrodni Holocaustu, Polacy mają prawo także upominać się o swoje nieobjęte w ogóle „monoteistyczną” europamięcią ofiary. Upominać się? Po prostu o nich pamiętać, nie zapominać.
Czy mamy toczyć pojedynek na cyfry? Przeciwstawiać jedne ofiary drugim? Zasłaniać bohaterami zbrodniarzy? Nie. Wolno nam jednak bronić się zarówno przed glajchszaltującą wszystko amnezją, jak też przed kryptomnezją: pamięcią wmówioną, nieodpowiadającą naszemu realnemu doświadczeniu historycznemu. Pilnujmy pamięci indywidualnych ofiar, dla nas poniesionych i przez nas zgładzonych. Przez jej pryzmat spoglądajmy ze współczuciem na inne, polskie i niepolskie. Chrońmy tę pamięć przed paternalizmem, tym – jak to określił niegdyś Kant – najgorszym z despotyzmów, paternalizmem tych, którzy lepiej wiedzą od nas, co mamy o sobie pamiętać. Nie dajmy się zwariować – to moja skromna lekcja z Cambridge.
Andrzej Nowak
Autor jest historykiem, profesorem zwyczajnym w Instytucie Historii PAN, kierownikiem Zakładu Historii Europy Wschodniej na UJ oraz redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Arcana”.